Decyzję o wzięciu udziału w LUC podjąłem około dwóch tygodni przed nim. Za późno, aby potrenować, przygotować się porządnie do startu. Ale o formę sie nie obawiałem. Zdawałem sobie sprawę, że na tym najcięższym w polsce rowerowym rajdzie ekstremalnym na orientację zasadniczą rolę będzie odgrywała psychika, umiejętność pokonywania bólu i przezwyciężania ogarniającego człowieka zmęczenia… Po Harpaganie potrenowałem nawigację, robiąc marszobiegi w Borach Tucholskich, gdzie mamy dom zagubiony w lesie, z dala od cywilizacji. Udawało mi się idealnie trafiać we właściwe przecinki, a i brnąc na azymut po bezdrożach wychodziłem idealnie naprzeciwko wyimaginowanych „punktów kontrolnych”. Fakt ten dodawał mi otuchy przed startem.
Do Słupska dotarłem pociągiem, po czym z Fizolem i Rafim ruszyliśmy na północ, do Ustki. Zapłaciliśmy z Rafim wpisowe i przygotowaliśmy się do dwudziestoczterogodzinnej walki. Diodowa czołowka została zmyślnie przypięta zipami do kasku. Halogen w gotowości bojowej czekał przypięty pod mapnikiem na kierownicy. Batoniki muesli pod ręką, słuchawka od zestawu hands free od telefonu w ucho, rmf cicho sączy się z głośniczka. Zamieniem parę słów z Wigorem, wiedząc, że to właśnie on jest faworytem imprezy. Daniel na spokojnie zarzuca koszulkę rowerową z długim rękawkiem i bez plecaczka ustawia się na starcie, gawędząc luźno z Bartkiem Boberem, drugim pretendentem do wygranej. Fizol zmył się do domu.
14.15. Ruszamy. w ośmioosobowej grupce podwójnym rzędem ruszamy do 1.PK. Prowadzą Wigor z Bartkiem. Po wjeździe w teren większość osób jedzie prosto za Bartkiem, my odbijamy w prawo z Wigorem. Na punkcie obie grupy meldują się prawie równocześnie. Pdbijamy karty i ruszamy dalej. Na 3.PK docieramy od razu, jakieś dwie minuty szukamy z grupą czterech innych napieraczy właściwego drzewa. Za chwilę kumam, że pomyliłem ciek wodny, punkt jest 200m dalej na wschód. Bluzgam na siebie. Jest. Podbijamy i gnamy, aby przed zmrokiem zaliczyć jak najwięcej punktów.
Na 4.PK docieramy szybko, ale znowu mój błąd-odbijamy wzdłuż kanału po północnej zamiast po południowej grobli. Kilka minut w plecy. Znajdujemy punkt, ale wspomniana czteroosobowa ekipa jest te kilka minut przed nami. Szybkie foto, jak na każdym punkcie i wskakujemy na rowery.
Do Smałdzina docieramy już w kompletnych ciemnościach. Próbujemy pchać się wzdłuż spowitego mgłą cmentarza, ale droga kończy sie wśród grobów. Jakichś lasek pytamy się o wieżę na szczycie dosyć wysokiej góry, bo wg mapy nie prowadzi tam żadna droga. Patrzą na nas ze zdziwieniem i kierują nas na południe, gdzie trafiamy na pnącą się serpentynami do góry szutrówkę. Kilka minut solidnego pojazdu i mamy szczyt. 6.PK jest nasz. Podbijamy karty i robimy zdjęcie. Nagle z mroku wyłania się… Wigor. Skąd się wziął?! Rzut oka na mapę i wszystko jasne. Najpierw powinniśmy byli zrobić piątkę. Ale dużo nie straciliśmy, może z 1,5km. Zjeżdżamy za Wigorem ścieżką, skąd przyjechał. Ledwo widoczna w lesie, wije się wśród starych sosen. Jak on tu coś widzi?! Widać światła, między płotami wyjeżdżamy w środku zaspanego Smałdzina! Odwracam się. Przecież między tymi płotami nie ma żadnej ścieżki! Jak on tu trafił pozostanie jego tajemnicą.
Daniel pomknął na południe, my na północ do 5.PK. Nie prowadzi do niego żadna droga, ale kierujemy się na starą latarnię morską. Pod linią wysokiego napięcia docieramy do wysokiej, pewnie intrygującej budowli. Szukamy punktu. Niespodziwanie w ciemności majaczy się czołówka i słyszę głos:”punkt jest tutaj”. Myślałem, że to Rafi, ale to jakiś gość. Nieznana morda, nie zauważyłem go w tej skromnej grupie „unrealowców” na starcie. Dziękuję i wołam Rafi’ego. Gość już pomknął. My też się zbieramy.
Prosto na południe na 8.PK. Szosa, monotonne kręcenie pedałami… Czuję się jakbym stał w miejscu. Wszystkie drzewa w wąskim snopie halogenu wyglądają tak samo. Mamy mostek, punkt przy północno-zachodnim krańcu. Jest. Podbijamy i toczymy się dalej.
W kierunku 7.PK. Świętochowo. Popegierowska wioska na końcu świata. Znajdujemy odbicie w teren i znikamy we mgle. Otępienie powoduje, że milczymy. Gadatliwy zwykle Rafi jedzie słuchając radia, ja też nie odzywam się słowem, poza wskazówkami typu:”powiedz mi kiedy minie 2,5km od teraz”. Spełniam w naszym duecie rolę nawigatora, więc to bardziej na mojej głowie jest trafienie do punktu. Krakanie wron, niebieskawa w świetle diodowej czołówki mgła, w radiu pierwsze dźwięki starego jak świat „Ameno”. Klimat jak z horroru. Na drzewie wisi jakieś kurestwo, podobne do tych które zwiastowały śmierć w Blair Witch Project. A może tylko mi się wydawało. Siódemka jest nasza.
Na 9.PK lecimy szosą. Dostajemy smsa od orgów z przypomnieniem, że nie polecają pchać się na 9.PK od północy. Szukałem tamtędy jakiegoś skrótu, ale nie będę kombinował. Od południa docieramy w okolice punktu jak po sznurku. Liczę odbicia przecinek w lesie. Następna. Rafi krzyczy, że to ta. Faktycznie, mamy punkt. Zmęczenie wychodzi.
W pobliże 12.PK kręcimy bez problemów. W lesie widać morze lamp. Pięć osób szuka już dwunastki. Po czterdziestu minutach dzwonimy do orga. Dostajemy info, że punkt jest niewłaściwie umiejscowiony i prawdopodobnie zostanie anulowany. Wigor z Bartkiem byli tam godzinę temu i też nie znaleźli. Dobre i to.
Pakujemy się na 14.PK. Moment szukania, zmieniam baterie w halogenie i mamy punkt. „Czwórka” nam go pokazuje. Oni jadą już do bazy południowej, omijając piętnastkę. Wcinamy rodzynki i ruszamy.
Na 15.PK zmierzamy prosto na południe. Nie po drodze ten punkt. Żałujemy momentami, że nie pojechaliśmy z tamtą grupką. Która przecinka? Wszystkie takie same. Punkt ma być na drzewie z karmnikiem. Kurde, tu co piąte ma domek dla ptaków! Mierzę dokładnie odległość, sprawdzam kąt dochodzenia do drogi poszczególnych przecinek i skręcam w zarośniętą ścieżkę. W numery przecinek nie wierzę, na harpie nauczyłem się, że oznakowanie zmienia się co parę lat. Rafi nie dowierza, że to ta. Zostaje, czeka na mój krzyk. Hehe, to ta bracie! Czapki z głów dla mistrza nawigacji!:P Pamiętajmy, że to była 3 w nocy, mgła cholerna, taka że momentami boków drogi nie widać, a my mieliśmy za sobą 13h jazdy… Podbijamy nasze karty i jedziemy.
9km powrotu tą samą drogą a potem kolejne 9 główną szosą po skręceniu na zachód. Moglibyśmy ze 4km zaoszczędzić, pchając się kręcącą strasznie „utwardzoną drogą”, ale taka droga oznacza albo porządne płyty jumbo, albo… bruk. A bruk dał nam już nieźle w dupę wcześniej, więc nie ryzykujemy. Po drugie nie chcę ryzykować wpadki nawigacyjnej. Nudno. Dopiero po zjeździe z asfaltu trzeba pilnować drogi i „orientować się”. Kilka minut na szukanie, ale to nieuniknione. Mamy punkt.
Teraz już prosto do bazy południowej, gdzie znajduje się 20.PK! Byle do Czesia… (baza znajduje się na terenie posiadłości wybitnego kolarza, mecenasa imprez kolarskich i patrona LUC-Czesława Langa). Napieramy w kierunku drogi , którą mamy pchać się do Barnowa. Kawałka nie ma na mapie. W rzeczywistoći też nie. Co robić? Mgła okrutna, w końcu dookoła nas pełno kanałów i cieków wodnych. Szlabany, zakazy wjazdu, psy. Ryzykujemy. Walimy na azymut, ale cały teren jest poprzecinany kanałami. Znajdujemy zardzewiałą śluzę. Obawiam się trochę, że to nie w tym kierunku. W okolicy elektrownia wodna, kompas trochę głupieje. Rafi widzi zarośnięty znak nieaktualnego już szklaku. Intuicja podpowiada mu, że to dobra droga. Przeprawiamy się przez płoty i skorodowane skrzydła nieczynnej śluzy. Kilkaset metrów dalej igła busoli się uspokaja i wiem, że dobrze jedziemy, drewniany mostek, za mostkiem w lewo i piaszczystą szutrówką kręcimy na południe. Kilkanaście kilometrów dalej Barnowo. Zakole drogi i widzimy wysoki mur potężnej posiadłości. Kamery, szeroka brama. My jedziemy dalej. Paręset metrów dalej otwarta mniejsza brama. Samochody. Stajnia na 20 koni. Piękny budynek dla koni z ciemnej cegły i litego drewna. Wchodzimy do salonu z kominkiem w budynku stajni.
Jest nam potwornie zimno w stopy i chce nam się spać. Dostajemy gorącej herbaty i coś do przegryzienia. Jestem zmęczony jak diabli, machinalnie wymieniam baterie w halogenie i nalewam wody do bidonów. Dowiadujemy się, że Wigor z Bartkiem byli tu (osobno) 3h temu, ale mieli 2 punkty mniej niż my. Do dziewiętnastki dopiero zmierzali, a 9.PK nie znaleźli! Zresztą nikt oprócz nas go nie znalazł! Jesteśmy… liderami? Rzut oka na mapę i okazuje się, że nawet jeśli olejemy 2.PK, to i tak… wygramy? Z Danielem Śmieją?! Gósciem który kilka razy zrobił harpa, jest jedynym człowiekiem w historii, który zrobił Liro Unreal Challenge w całości, który objeżdża Polskę dookoła w 10 dni, robiąc ponad 3000km z mapą w ręku! Tour de France robi taką trasę w 3 tygodnie! Lukam na zegarek. Wg pierwotnych, robionych wiele godzin wcześniej założeń powinniśmy opuścić bazę o 6 rano. Jest 6.15, odpoczywamy od 6. Za 15min ruszamy. Herbata przyjemnie rozgrzewa. Z niedowierzaniem patrzą na nas uczestnicy, którzy w bazie przsiedzieli pół nocy, padła im psycha. Pakujemy się i żegnamy. Parę kropel smaru na łańcuch i opuszczamy bazę pod milczącym spojrzeniem rozbudzonych, pięknych, kasztanowych koni.
Gęste mgły podnoszą się w porannych promieniach słońca. Na 18.PK kawał drogi. Ale szosą. Bez problemu, 3km po wjeździe w teren, odnajdujemy znak na drzewie. Dobry czas. Zdejmuję zewnętrzne nieprzewiewne spodnie i wskakujemy na rowery. Metodycznie spożywamy pokarm. Co kto lubi i uważa. Podczas jazdy wcinam batoniki muesli, albo wsypuję sobie do pyska rodzynki. Dają kopa, nie żartuję.
Na 17.PK docieramy bardzo sprawnie, światło dookoła pobudza nas trochę do życia. spotykamy „czwórkę”. Mają kilka PK w plecy w stosunku do nas.
Na 16.PK lecimy dziką, zarośniętą dróżką, choć wg mapy powinna być utwardzona. Ale instynkt mnie nie zawodzi, docieramy do właściwej drogi. Leśniczówka przekształcona w jakieś koło modlitewne zbija mnie z tropu. Ale chwilę później weryfikuję naszą pozycję na mapie i jest OK. Ryzykuję i brniemy z Rafim na azymut, prawie nieistniejącą ścieżką. Błąd. Tracimy z 20minut i dużo energii. Znajdujemy punkt za trzecim podejściem. Spotkani w bazie południowej ludzie, którzy zaczęli od zachodu ostrzegali nas, że na 16.PK od wschodu nie dojedziemy. Daliśmy jednak radę. Zatykam sobie pysk batonem i znowu ruszamy… Mija 20h od startu…
Super zjazdem docieramy do dużej, budzącej się do życia wioski-Kępic. Znowu jakaś dziewczyna nakierowuje nas na właściwą drogę. Między domami trudno znaleźć tą, co trzeba. Do punktu docieramy z 2min błądzeniem. Nurkuję w krzaki i trafiam na oznakowane drzewo. Podbijamy nasze zasyfione karty i odjeżdżamy…
Rozjazd. Zwalniam, mruczę do Rafi’ego, że tu uderzamy w lewo. Podnoszę łeb i widzę jak Rafi szybko pomyka w prawo, krzyczę do niego, ale on kręci jak szalony. Sprawdzam godzinę. Niestety, teraz nie mogę na niego za długo czekać. Sorry, my friend. Korzybie, wiocha nad rzeczką. Zaliczam 10.PK i dojeżdżam do szosy. Został tylko jeden do zaliczenia: mam dosyć dużo czasu, punkt jest banalny nawigacyjnie („samotne drzewo na rozstaju dróg”) i noga jeszcze podaje. Za kilka km ma być jeden, jedyny zjazd na przestrzeni kilkunastu km, ja właśnie mam w niego odbić na północ i potem już prosto 30km z kilometrowym zboczeniem na 11.PK. I jestem zwyciężcą…
Z otępienia wyrywa mnie klakson samochodu. Zjężdżam na skraj jezdni, przepraszam gestem ręki. Monotonnie kręcę dalej. Zaczynam się zastanawiać gdzie ten cholerny zjazd. Powinien już dawno być. Jak na złość droga idzie przez las, bez żadnego charakterystycznego miejsca. Jest coś… Tablica z nazwą miejscowości… „Tychowo”?! Rzut oka na mapę i łzy wściekłości napływają mi do oczu… Na mapie widnieje tylko: „…chowo”, reszta się nie łapie. Przejechałem zjazd…! Zasnąłem jadąc na rowerze, po ponad 22h jazdy prawie non stop… Tuż przed metą… Dojeżdżam do skrzyżowania i odbijam na wschód prawie równoległą szosą. Dokręcam na ile tylko pozwalają mi sflaczałe nogi… W pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że nadłożyłem jakieś 20km drogi, nie zdążę na metę, nawet olewając 11.PK, nie mam szans. Koniec czasu. Koniec nadziei na zwycięstwo. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: całą dobę jechałem na rowerze, nawigowałem w nocy w ciemnym lesie, we mgle, w szczerym polu bez żadnych punktów odniesienia, uciekaliśmy przed psami-bestiami spuszczanymi na noc na wsiach z łańcuchów, przezwyciężałem zmęczenie, zagryzałem zęby, żeby nie zostać w bazie u Czesia i nie położyć się spać przed kominkiem z gorącą herbatą w rękach… I wszystko na nic! Tylko dlatego, że zapałki trzymające powieki puściły na kilka minut… Siadam przy drodze i dzwonię po starego, który z moją siostrą wpadł po mnie do Ustki.
Podjeżdżam na metę, wysiadam z samochodu. Głupio mi spojrzeć Ani i Robertowi, którzy w bazie południowej informowali nas, że jako jedyni mamy na razie komplet, w twarz i powiedzieć: tak, miałem wygrać, ale przegrałem. Zaprzepaściłem swoją szansę na jednym skrzyżowaniu gdzieś w lesie…
P.S. Na mecie nie zauważyłem nigdzie gościa spod latarni morskiej, a byli wszyscy uczestnicy. Jestem pewny, że ktoś pokazał mi właściwe drzewo…
Maciej Surowiec
[img align=right]C:\maciej\LUC/111111[/img][img align=left]C:\maciej\LUC/444444444[/img]
Zostaw odpowiedź