Adventure Race Slovenia
To był pierwszy rajd rozegrany w Słowenii. W tym historycznym przedsięwzięciu wystartowały dwa polskie teamy: połaczony zespół Kompas/FjordNansen w składzie Agnieszka Zych, Grzesiek Foremny, Piotrek Hercog i Paweł Fąferek oraz Team Poland – debiutująca Magda Derezińska, Paweł Olek( Bakteria), Marek Giergiczny i ja (gwoli ścisłości – TP to nazwa nadana nam przez organizatorów; nie uzurpowaliśmy sobie praw do bycia reprezentacją kraju ).
Parametry nie wydawały się powalające; nieco ponad 220 km, niecałe 5 tysięcy w górę. Rzeczywistość okazała się jednak surowa. Zdecydowana większość dystansu była do pokonania na piechotę; ponoć organizatorzy nie uzyskali pozowolenia na puszczenie rowerów przez spory fragment trasy. To by tłumaczyło, dlaczego kilka przelotów między PK stanowiły długaśne, klikunastokilometrowe odcinki po szutrowych drogach…
Ale od początku. Najpierw przespacerowalismy się kilka kilometrów przez miasto, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie ze startu. Potem znowu pospacerowaliśmy na miejsce, skąd nastapił start ostry. Nawet dosyć ostry, bo należało przebiec kawałeczek i chlup do wody. Była dość ciepła; większość zawodników nie korzystała z pianek. Należało natomiast skorzystać z płetw, bowiem do przepłynięcia było ok. 3 kilometry.
Do wody weszliśmy pierwsi; na dalszą trasę ruszyliśmy na drugim miejscu. Zaledwie kilka miut po liderach…cóż z tego, skoro zachciało nam się skrótów w drodze na kolejny PK w jaskini. Mapa nie była w tym miejscu dość precyzyjna; do tego zaatakowaliśmy jaskinię od wyjścia, a nie od wejścia. Ten sam błąd popełniły zresztą Kompasy; efekt był taki, że spadliśmy na 10 miejsce.
W samej jaskini bylo dość fajnie, czyli mokro, zimno i ciasno. Niestety, przejście kończyło się zjazdem. Poprzednie, dogonione drużyny niemiłosiernie grzebały się na zadaniu polegającym na zjechaniu po linie…efekt – blisko 2 godziny w plecy.
Po wyjściu z jakini następował krótki przelot na piechotę i zaczynały się rowery. Trasa ciekawa, z dominacją podjazdów. Napieramy na tyle mocno, że wychodzimy na czwarte miejsce. Niestety, rowerki szybko (ok.40 km) się kończą. Znowu na piechotę; tym razem prawie do końca rajdu. Wieczorem i nocą łapiemy jeszcze dwie ekipy; na przepaku przymusowy postój (dark zone) i kilkadziesiąt minut na odpoczynek. Wyspać się ciężko, bo temperatura bardzo niska…
Poranek drugiego dnia to mocny akcent. Wycieczka w wysokie góry – z 650 npm na ponad 2100…Duża część trasy na PK wiedzie męczącym trawersem. Słoweńcy, którzy wraz z prowadzącymi Anglikami i nami idą pierwsi, wynajdują jakiś skrót. Znajomość terenu przyda im się jeszcze nie raz. Tracimy drugie miejsce i siły na niepotrzebne walcowanie w górę i w dół…
Po kolejnym PK inna atrakcja – tym razem zejście z 1800 na 550. Fajny opis w road-booku: „powinniście znaleźć nie zaznaczoną, zarośnietą drogę i udać się w stronę…”. Ale akurat tę ścieżkę udało się namierzyć. W dolinie znowu zadanie – zjazd ze skały. Widowiskowo, bo nad brzegiem rzeki, gdzie – obok knajpki – gromadzi się sporo kibiców. W ogóle bardzo daje się odczuć pozytywny doping; spotykani na szlakach ludzie zachowują się niezwykle przyjaźnie, wypytują, jak nam idzie, zachęcają do dalszego wysiłku. Obsługa PK i organizatorzy zaś to już zupełny kosmos; tyle życzliwości i wręcz chęci pomocy nie napotkaliśmy nigdy wcześniej.
Po linach dalej pod górę; tym, razem odcinek szlaku wiodący wąziutkimi trawersami wzdłuż pionowych skał. Nie ma żadnych zabezpieczeń, choć chyba powinny się tam znaleźć… na następnym PK jesteśmy tuż za słabnącymi Chorwatami. Niestety, znowu przedobrzyłem. Efektowny wariant byłby może i szybszy, gdyby w terenie znalazły się dwie zaznaczone na mapie drogi. W rezultacie znowu godzina straty. Powoli zaczyna się także dawać we znaki zmęczenie. Doganiają nas Czesi; urywamy się, ale zapada decyzja o półgodzinnym odpoczynku. Z jednej strony – oczywisty błąd; z drugiej – i tak należy podziwiać Magdę za jej wytrwałość w bardzo trudnym debiucie. Ucieka nam – wraz z Czechami – trzecie miejsce. Znowu spore kłopoty ze znalezieniem drogi ( odnajdywanej przez większość zespołów metodą chybił-trafił). Nie bardzo wiemy, czy chce nam się jeszcze kontynuować; mijają nas w tym czasie Chorwaci i Kompasy. Ostatecznie decydujemy się jednak – mimo kontuzji Marka i Magdy – na skończenie rajdu. Nie bez wpływu na naszą decyzję były nalegania miłych sędzin, które zaklinały, żebyśmy nie odpuszczali tak blisko mety…
Końcówka trasy pieszej już banalna i płaska. Dochodzimy do przepaku, gdzie należy wskoczyć w pianki i na zbudowanej z dętek tratwie popłynąć kilka kilometrów rzeką. Nam dętki mieli dostarczyć organizatorzy; jakoż i dostraczyli, tyle, że jedna jest dziurawa. W czwórkę nie damy rady płynąć na trzech. Decydujemy więc, że Bakteria – jako jeden z mniej obolałych – uda się brzegiem z plecakiem. Nie doceniliśmy jednak determinacji organizatorów; widząc, że jednemu z nas może sie kąpiel w rzece upiec, błyskawicznie zorganizowali czwartą dętkę. Płyniemy zatem wszyscy, z tym, że osobno – każdy dosiadał własnej dętki. Gdyby nie zimna woda, byłby to idealny relaks.
Po dętkach jeszcze kajaki; około 10 kilometrów dość ciekawym, chociaż umiarkowanie trudnym nurtem. Po wyjściu na brzeg jeszcze dwukilometrowy spacer po rowery, dwa mocnejsze podjazdy i…jesteśmy na mecie. Szóste miejsce; niby w porządku, zważywszy na awaryjny tryb kompletowania zespołu i fakt, że Magda debiutowała w rajdach. Do tego w tak ciężkim starcie. Nie ma co jednak ukrywać; apetyty były większe. Możliwości też; dlatego na ceremonii wieńczenia zwycięzców i tych, którzy ukonczyli rajd ( w sumie 8 zespołów) humory mamy raczej podłe. No, ale cóż – trzeba się było mniej zastanawiać a mocniej napierać. Gratulacje dla zwycięzców ( konsekwentnie idący Brytyjczycy ze Sleepmonsters); brawa dla Kompasów, którzy skończyli na 5-tym miejscu. Za rok trezba wrócić i poprawić wynik; po pierwsze, bo wypada. Po drugie, bo to impreza z fantastyczną atmosferą. Mimo tych nieszczęsnych map…
Zostaw odpowiedź