[size=large] Salomon Adventure Trophy 2003 [/size]
[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/ATgarfieldy.JPG.jpg[/img] [b]To nie mogło się dobrze skończyć. [/b]
Na kilka tygodni przed startem dowiedziałem się o rezygnacji Oli ze startu. Siedzę na wczasach i nic nie mogę z tym zrobić. Kawał twardej baby odszedł w siną dal zająć się czymś innym. Trudno, może uda się kogoś znaleźć na podmianę. Wkrótce dostaję wiadomość, ze Gaweł ją zmieni. Niby wszystko ma być O.K., ale kiedy dzwonie do Polski, Kaśka – drugi filar zespołu mówi, ze nie trenowała ostatnio i ma kłopoty. Wycofuje się ze startu na cztery dni przed. “Cholerne baby – nie można na nie liczyć. Chyba zostanę pedałem” rzucam, a Gaweł już umawia czarnego konia zawodów czyli reprezentanta Stalowej Woli – Huberta. Ma ponoć stalową psyche i jest nie do zajeżdżenia. Szkoda tylko, ze na miejsce zawodów przyjedzie siedem godzin przed startem – do tego nocnym pociągiem. Nie było nawet czasu na dogadanie przepaków i taktyki z Hubertem, bo trzeba było zwijać się na start. Nawet nie obejrzałem jego roweru zbyt dokładnie i przeoczyłem fakt ze moje klucze nie pasują do jego archaicznych supermarketowych (!) śrub. Pozostało się modlić ze wszystko zagra. Tuż przed dwunastą na rynku w Żywcu słonce świeciło jak w 1410 pod Grunwaldem. Schowaliśmy się w cieniu niczym Jagiełło i czekaliśmy z dala od kamer i reporterów. Na placu drużyny prezentowały buły i żyły połyskujące w słońcu. Jak zwykle w takich chwilach czułem się malutki i mięciutki jak ciasteczko. “Wszystko i tak rozstrzygnie się drugiej nocy” mówiłem w duchu i czekałem aż oficjele się wygadają i opiszą wszystkich faworytów. Uwertura na MTB i 18km Zaczęło się z grubej rury. Partnerzy polecieli do przodu, a ja zostałem z narzędziami jako ostatni żeby ich ewentualnie zbierać gdy się sypną. Spokój miałem do pierwszego zjazdu, po którym Hubert nie zmieścił się w zakręcie i przeszorował bruk rowerem a co gorsza łapami. Porysowany jeszcze nie zaczął krwawic a już klął i pędził dalej spięty jak koń wyścigowy. Sytuacja wyglądała na kontrolowaną. Tylko od czasu do czasu, coś chrupało w jego piekielnej maszynie składanej pewnie przez chińskich więźniów politycznych. Byle do przodu. Trasa niezbyt trudna. Tylko na końcu organizator popisał się poczuciem humoru i poprowadził nas po chaszczach i bezdrożach. Stawka nie rozciągnęła się zbytnio a humory dopisywały. Tylko słońce mógłby ktoś trochę przesłonić, bo upał dawał nam nieźle popalić. Bez większych emocji dojechaliśmy na dwunastej pozycji. Bez nerwów. Byle do przodu !
[b]20km Kajakowego bujania [/b]
Konsekwencje zmiany składu i braku kajakowego zgrania dopadły nas już na pierwszym kilometrze. Siedziałem z Hubertem i rozpaczliwie próbowałem zsynchronizować ruchy wioseł, tak by nie płynąć zygzakiem za Adamem i Gawłem. Zostaliśmy z tylu, a ja bluzgałem na tych egoistycznych palantów prujących leciutko wodę 100metrow przed nami. Tak ich wówczas postrzegałem. Buły mi spuchły i zacząłem sapać jak lokomotywa. Nie jest dobrze zostawać z tyłu. Po kilku kilometrach zaczęliśmy się tasować składami, bo nie wiedzieliśmy jeszcze, jakie ustawienie będzie optymalne. Poznaliśmy też pierwsze konsekwencje upadku Huberta: krwista plama na prawej dłoni i spuchnięty nadgarstek w drugiej. Starał się jak mógł, cierpiał, ale bardziej moczył wiosła niż rozpędzał kajak. Gaweł – stary kajakowy wyjadacz siadł za nim i dzięki temu trzymaliśmy równe tempo. Zadania specjalne – wyjście po linie, zjazd i most linowy przelecieliśmy bez problemów. To było bardziej urozmaicenie rajdu niż utrudnienie. Nawet nie zdążyłem się spocić na podejściu. Po paru godzinach smażalni, pojawiły się chmury, odległe grzmoty i całkiem bliskie duże fale na Jeziorze Żywieckim. Całe szczęście można było je brać dziobem i nie bujało. Szło nienajgorzej. Po drodze spotkaliśmy WiechoRa pomstującego na złapane gumy i dziurawy kajak. Taka karma. Jeszcze tylko kilka punktów i już przebieraliśmy się w rowerowe ciuszki na pierwsze nasze “poważne” ściganie.
[b]30km komedii pomyłek [/b]
Akcja ciągle działa się szybko. Nawet nie pamiętam niektórych punktów na tym odcinku rowerowym. Dzięki nawigacji Adama mogliśmy nie martwić się o kurs. Pogoda śliczna, górki nie za wysokie, tylko chmury mruczały coś o burzy, a Hubertowa machina skrzypiała jak zarzynana. Bujałem się na końcu z zapasowymi dętkami i kluczami. Potem były jakieś skróty przez krzaki kiedy nagle niebo otworzyło się i wypełniło mi gacie, buty i kask chłodną wodą. Zaczął się prawdziwy rajd przygodowy! Na gliniastych ścieżkach popłynęły strumienie, a opony zrobiły się śliskie jak rybie brzuchy. Na zjeździe zaliczyłem pierwszy lot przez kierownicę, a Adam wkrótce zrobił pierwszą nawigacyjną wtopę. A wszystko przez sugerowanie się innymi zespołami. Tych, którzy nas zmylili, później już nie widziałem — musieli zamotać się po pachy. Jeden skręt za wcześnie wbiliśmy się w masyw i nie zostało nic innego jak romantyczne ciągnięcie rowerów po krzakach w świetle zapadającego zmierzchu. Potem jeszcze jazda figurowa po błocie w dół i koło dziesiątej wieczorem zameldowaliśmy się na przepaku. Spadliśmy na 13 pozycję – czas wziąć się w garść i nadrobić co stracone. Wrzucam do kieszeni kilka batonów, kilka zjadam na miejscu. Znowu pada. Próbujemy przypomnieć sobie słowa piosenki “Ciągle pada….” i ruszamy na odcinek pieszy.
[b]Pół doby na jagodach. 35km pieszo [/b]
[img align=right]/xoops/modules/wfsection/images/article/ATprzepak.JPG.jpg[/img] Mapa nie jest najlepsza na świecie. Odczuwamy to na każdym kroku. Jeśli tylko zejść ze szlaku i wbić się w warianty po przecinkach i przerywanych ścieżkach, ląduje się w krzakach. Jagody, połamane pnie, ścięte drzewa powodują że tempo nie jest zachwycające. Do tego przewyższenia są prawdziwie górskie. 500m pod górę, 600 metrów pod górę na przełaj. Osiągnęliśmy właśnie ten luksusowy poziom obojętności, który pozwala napierać nie zwracając uwagi ile jeszcze zostało. Powoli pniemy się w górę w rankingu. Przed przepakiem lecimy na rympał pod górę i łykamy kolejną ekipę. Wszystko wreszcie gra jak powinno. Hubert – czarny koń na odcinku pieszym jest nie do zajechania. Na kolejnym przepaku tankujemy kamele i obżeramy się, by być gotowymi na kolejny rowerek. Jest godzina 13 drugiego dnia.
[b]Rozpad i pierwsze loty. 100km roweru [/b]
Bandyci! Idioci! Kto wymyślił tę trasę na rower!? Co to za przyjemność pchać go przed sobą cały czas pod górę!? Kręci mi się w głowie od upału i wściekłości na organizatorów, mapę i znakowanie szlaku. Na domiar złego Hubert chce się wycofać. Na zjazdach musi już sprowadzać rower, a lewa ręka nie ma nawet siły zmienić biegu, więc pomaga sobie prawą. Pięknie! Nie zdążyłem jeszcze się tym zmartwić, kiedy pod kołem poczułem kapcia. Dętka ledwie ruszona, za to w oponie widzę dziurę na 2cm. Robię dobrą minę do złej gry i bez zastanowienia łatam od spodu największą łatką (w myślach nie wierzę w powodzenie tej operacji). Po pół godzinie jest już pewne że Hubert nie pojedzie z nami dalej. Limity są co prawda daleko, ale jego dłonie nie nadają się do pokazywania w TV przed 23. Przeprasza nas, ale wiemy ile go kosztowało dotarcie tak daleko. Ech! Cholerny pech i kolejny rajd kończony poza klasyfikacją. Żegnamy się na mostku i prujemy dalej co sił by jak najdłuższy odcinek pokonać przed zmierzchem. Trasa robi się wreszcie łatwiejsza. Tanie kilometry – wreszcie mamy długie asfaltowe przebiegi pozwalające rozpędzić się i odprężyć. Jest dobrze. O zmierzchu docieramy na dziesiątej pozycji do schroniska na Oźnej. Zmęczenie daje się we znaki. Na podjeździe mój licznik wskazuje tylko 12km/h a to przecież asfalt! I do tego niezbyt stromy! Nie mam sił by próbować się rozpędzić bardziej. To nie było najgorsze. Po chwili, jak na Odyseję przystało, zza schroniska – kolejnego punktu kontrolnego – wypłynęła syrena mówiąc: “Ciepłe schronisko….wejdźcie do środka….odpocznijcie….. możecie tanio przenocować….. Jest też gorąca herbata….” Przez chwilę już widziałem siebie wtulonego w pościel i odpływającego w sen i limity czasowe. Pokusa była bardzo duża (i syrena niebrzydka) , ale zamontowaliśmy światła na rowery i ruszyliśmy w noc — w kierunku Zwardonia. Po kilku kilometrach zjazdu pokrętnym niebieskim szlakiem przywitały nas światła miasta i kolejny podstępny halucynogenny asfalt-usypiacz. Kilometry mijały w milczeniu – tanie, asfaltowe, prawie płaskie. Adam nawigował trzeźwo, Gaweł jechał obok i mu pomagał, a ja spełniałem rolę balastu. Jechałem za nimi w nowej kolorowej rzeczywistości, gdzie krzaki zmieniają się w ludzi, zwierzęta, a przydrożne kamienie w najróżniejsze przedmioty, tak realne, że chciałoby się ich dotknąć. Przed drugą w nocy sprawa była jasna. Lu lu na dwie godziny, bo inaczej zaczniemy się kręcić w kółko jak lunatycy. Nawet nie pamiętam ile czasu minęło od rozwinięcia NRC do pierwszego chrapnięcia. Gdy się obudziłem, leżałem w tej samej pozycji, w której zasypiałem. Gwiazdy bledły a dzień przynosił nadzieję. Zostało już niewiele, z tego większość po drogach i na koniec — długi relaksujący zjazd do Węgierskiej Górki.
[b]26 godzin zajęć z krajoznawstwa 62km pieszo [/b]
O 6:38 na przepaku wepchnąłem w siebie pełną menachę kaszki, batony i litr wody. Do tego zapas na drogę. Sędzia – optymista powiedział, że trasa piesza – 62km powinna zająć nam 16 do 20 godzin. Może tak, ale tylko cyborgom. W którymś momencie nasz stopień zobojętnienia osiągnął taki poziom, że nic nie było w stanie nas przestraszyć. Na pierwszym punkcie łyknęliśmy kolejną drużynę i pomknęliśmy dalej. Samopoczucie iście wczasowe – lekki plecaczek, słoneczko, pogaduchy. Czas mijał szybko i przyjemnie. Na Skrzycznem wypiliśmy po coli, zagryźliśmy makaronem i byle dalej do mety. Aż do wieczora łykaliśmy tanie kilometry z obawą patrząc na zachód gdzie słońce miało zniknąć, a trzecia noc sprawdzić “czyśmy mężczyźni, czyśmy tylko chłopcy”. Mapa, jak to mapa, mówiła swoje, a myśmy szli za nią jak Hobbici za Gollumem – nie ufając i czekając tylko, kiedy podstępem zwabi nas w zasadzkę. Staraliśmy się nie schodzić ze szlaków i wybierać najprostsze warianty. Po zmroku Gaweł uciekł w swój własny świat i opuścił nas duchem. Całe szczęście trzymaliśmy się w kupie. Adam też nie wyglądał świeżo. Ja miałem wyrzuty sumienia za poprzednią noc, więc starałem przejąć inicjatywę i napierać z przodu. Najgorsze było dla nas zejście z Baraniej Góry. Bezdroże, połamane gałęzie, wirtualni towarzysze, głosy pośród drzew. Nie wiem, ile to trwało, ale na dole byliśmy dopiero o świcie. Szybko wyszliśmy na górkę z kolejnym punktem (300m podejścia nie robiło już wrażenia) i do domu, byle do domu, jak koń do stajni – niemalże biegiem.
[b]Ekspres do Żywca – 25km rowerem [/b]
Znów ranek i znów przepak. Ten był najkrótszy, może 10 minut – tyle co zmiana butów i wrzucenie batonów. Nie było na co czekać. Adam pruł i klął na mapę, bo drogi znów się poplątały, ale cel już migał gdzieś na horyzoncie. Tempo mięliśmy nawet szybsze niż na pierwszym odcinku. Zjazd, podjazd. Bez zastanowienia. Depa na pedały i do Żywca. Nawet nie pamiętam gdzie były ostatnie punkty kontrolne. Pod koniec miałem już łzy w oczach i nie mogłem mówić. 70godzin i 20 minut. To był najtrudniejszy, najdłuższy i najbardziej wyczerpujący rajd w moim życiu. A siódmy czas to nie wstyd.
[b]Happy end [/b]
[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/ATfinisz.JPG.jpg[/img] Na mecie czekał na nas szampan i brawa od innych uczestników. Gdy spojrzałem na mój rower, w tylnym kole były już trzy nowe dziury co najmniej tak duże jak pierwsza. Opona rozłaziła się na szwach. My też nie wyglądaliśmy świeżo. Skończyliśmy w samą porę.
Potem już tylko piwko, opowiadanie trasy i przeżyć, drzemka, obiadek, drzemka, drzemka, kolacja, spanie….. [img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/ATfinisz2.JPG.jpg[/img]
Zostaw odpowiedź