[size=x-large][b]Po Beskidzie błądzą ludzie…[/b]
Relacja Beriza Teamu z trasy Amator na Zamberlan Adventure Trophy[/size]

[i]Po Beskidzie błądzą ludzie
Kare konie w chmurach rżą
Święci pańscy zamiast w niebie
Po kapliczkach śpią
/W. Jarosz/[/i]


W Beskidach od tygodnia pada. Właściwie nie pada, a leje. Kolega SMS-uje z Wisły: „Na śliskich korzeniach trup będzie się słał gęsto…”

Nawet w bazie widać, że lekko nie będzie. Na większości rowerów błotniki, uważane zwykle na rajdach za ekstrawagancję, a pod nimi poważne opony, nie żadne tam semi-slicki.

W czwartek rano na szczęście nie pada, chociaż wilgoć czuje się wszędzie. Ale po śniadaniu sytuacja wraca do normy – zaczyna mżyć.

Zjeżdżamy do Wisły – całkiem spory kawałek, wystarczy żeby się rozgrzać i… zmoczyć. Już na dole okazuje się, że nasze karty startowe… zostały w bazie. Na szczęście organizatorzy wydają nam zastępcze na starcie.

Start odbywa się w takiej dość nierzeczywistej, zamglonej atmosferze. Niby wiem że to na poważnie, ale jakoś nie bardzo wierzę, że faktycznie tu jestem i mam do pokonania 224 km po beskidzkich błotach.

Końcowe odliczanie i ruszamy! Pierwsze kilometry to „honorowy” przejazd ulicami Wisły za radiowozem. Czuję się jak na Wyścigu Pokoju, tylko tych wiwatujących tłumów z chorągiewkami jakby trochę mniej. I białych gołąbków.

Po kilku kilometrach policjanci machają nam na pożegnanie i dalej musimy radzić sobie sami. Nawigacja na pierwszym etapie MTB jest banalna, za to podjazdy niekoniecznie. Na początek Czantoria (600 m przewyższenia), potem Równica. Na „dobry” początek łapię gumę, co oznacza, że jedziemy na granicy limitu czasu. Co gorsza, z rozpędu razem z paroma ekipami zjeżdżamy prosto do Ustronia, zamiast skręcić na północny zachód.

Potem jest już coraz lepiej, podjazd i zjazd, podjazd i zjazd, i tak do parku linowego „Niagara” w Wiśle. Zadanie specjalne to miłe urozmaicenie, w dodatku niezbyt skomplikowane. W kolejce jest chwila żeby coś zjeść, pożartować, zastanowić się nad dalszą trasą.

Wsiadamy na rowery i kręcimy dalej. Zaczynają się już nawigacyjne „schody”: punkty na „szczycie górki”, „zakręcie drogi” itp. Na początek tego fragmentu trasy mamy okazję obejrzeć z bliska słynny „zamek” Prezydenta RP. Ciekawe czy też podjeżdża sobie tam czasami rowerem?

O 17:13 trafiamy na ZS2, czyli zjazd kątowy nad rzeką. Zjazd całkiem fajny, tylko jeszcze trzeba wrócić w bród, w spd-ach. Oczywiście od tego momentu chlupie nam już w butach na dobre. Odjeżdżamy w uprzężach, za to bez karty startowej. Skleroza kosztuje i trzeba wracać…

Jeszcze jeden punkt po drodze i całkiem sporo kilometrów, i w końcu o godz. 20:30 jako 28. zespół meldujemy się w schronisku na Hali Boraczej, czyli w strefie zmian B.

Przed nami 30 km bardzo trudnego nawigacyjnie trekingu, w nocy i we mgle. Po intensywnych opadach ścieżki zmieniły się w strumyki, a ziemia w błotnistą breję. Już po kilku kilometrach woda znowu chlupie mi w bucie. Przestaję omijać kałuże, bo i tak nie ma to sensu.

Już na samym początku gubimy szlak, ale szybko naprawiamy błąd. Dojście do punktu wymaga stromego zejścia wzdłuż strumienia. To kwintesencja tego rajdu – chodzenie wzdłuż cieków wodnych. A właściwie nie chodzenie, tylko zsuwanie się po śliskiej stromiźnie, w wodzie albo w błocie.

Kolejny punkt jest na Słowacji; dojście do niego wymaga przeprawienia się przez potok i wdrapania na graniczną grań. Nie jest to łatwe, bo do dyspozycji są tylko dawne ścieżki przemytników. Nadkładamy trochę drogi, ale w końcu wychodzimy na grań i znajdujemy zielony szlak prowadzący w pobliże punktu. To dłuższy przebieg po płaskim, więc spory odcinek biegniemy, wyprzedzając kilka ekip.

Podbijamy kartę i wracamy do kraju. Prawdę mówiąc, do dziś nie wiem, jak się nam to udało, bo żadnej rozsądnej drogi czy ścieżki w zasadzie nie było. Nie zawsze też drogi istniejące na mapie istniały w rzeczywistości. Kolejny punkt zaliczamy razem z dwoma innymi ekipami bladym świtem, a o 8:28 meldujemy się na 17. miejscu z powrotem w bazie.

Tym razem przepak zajmuje nam trochę więcej czasu. Przenosimy się z rzeczami do schroniska, jemy gulasz serwowany przez organizatora, pijemy ciepłą herbatkę. To wszystko może nie jest niezbędne, ale znakomicie działa przed wszystkim na psychikę. Podobnie jak informacja, że zlikwidowany został kolejny punkt. To co prawda nie skraca nam trasy, bo punkt był po drodze. Właściwie to nawet ją wydłuża, bo objeżdżamy asfaltem, ale za to nie musimy pchać rowerów 10 km po błocie, bo tak to podobno miało wyglądać…

Przez Węgierską Górkę kierujemy się bezpośrednio na „zachodnie skrzyżowanie ścieżki ze strumykiem”. Jeszcze jeden podjazd i docieramy nad Jez. Żywieckie, gdzie przesiadamy się do kajaka. Jest godzina 11:45, drugi dzień rajdu. Maciek wiosłuje i zasypia. Wszystko byłoby fajnie, nawet rozmawia ze mną przez sen (z mniejszym lub większym sensem), tylko gubi rytm i zderzamy się wiosłami. Ale zawsze to lepiej zasnąć na kajaku niż na rowerze podczas zjazdu…

Po kajakach pozostał nam już tylko jeden punkt rowerowy – i do bazy! No tak, tylko że najpierw na ten punkt trzeba wjechać. A punkt był usytuowany w okolicach Kościelca, 700 m przewyższenia. Przyzwoita szutrówka, teoretycznie dało się jechać. Maćkowi się udało, ja wolałem „marszojazd”. Dogania nas ekipa Navigator Suunto z trasy Masters. Dłuższy czas jedziemy, a właściwie przemieszczamy się razem. Nie wyglądają na bardziej wypoczętych niż my, a czeka ich jeszcze wjazd na Skrzyczne… Może to i lepiej że nie dane nam było wystartować na trasie Masters.

Po dotarciu na punkt zaczyna się tartak. To obok cieków wodnych drugie typowe środowisko tego rajdu – poręba. Wszyscy leśnicy w całych Beskidach na zamówienie Romana Trzmielewskiego wycinają lasy. Wszędzie powalone drzewa, gałęzie uniemożliwiające jazdę, drogi rozjeżdżone przez ciężki sprzęt, nieistniejące przecinki. Jechać się nie da, więc ciągniemy rowery przez to pobojowisko.

A w bazie całkiem spory ruch. Mam wielką pokusę, żeby się przespać, ale Maciek twardo mówi nie. Moje stopy po 33 godzinach spędzonych w wodzie mówią „dosyć”. Cóż, teraz przez 2-3 godziny będą mieć sucho, i to im musi na razie wystarczyć.

Zaliczamy nartorolki – po raz pierwszy mam coś takiego na nogach. Jedzie się dziwnie, ni to rolki, ni to biegówki. Dobrze, że dostaliśmy kijki, bo niby stromo nie jest, a jednak trzeba się nieźle postarać, żeby podjechać pod górę. Przypuszczam że to kwestia techniki, której oczywiście nie mam ani w ząb. Z kolei jadąc z góry czuję się bardzo niepewnie i głównie walczę o utrzymanie pozycji pionowej. Na szczęście można tym hamować. 6 km zajmuje nam 34 minuty.

Jeszcze tylko obiad i o 20:08 ruszamy na ostatni etap. To już tylko 33 km, zrobimy to raz dwa i będziemy mieli z głowy. Zaczyna się jednak kiepsko, bo od kłopotów żołądkowych. Na szczęście w porę trafiamy na chwilę skupienia do… parafii ewangelickiej, koło której akurat przebiegaliśmy. Jakie to dziwne przygody spotykają człowieka na tych rajdach…

Początkowo nawigacja nie jest skomplikowana i bez problemów trafiamy na punkt przy Jaskini Malinowskiej. Do jaskini schodzimy po drabinkach alpinistycznych. W środku jest błotnisto i zewsząd kapie woda. W takich warunkach intensywnie tworzy się szata naciekowa – już za jakieś milion lat będzie tam bardzo pięknie. My nie możemy niestety tyle czekać. Znajdujemy dwa punkty, podbijamy kartę – i w górę.

A na górze – prosto do namiociku obsługi punktu na 40 minut snu. Gdy ja wchodzę do namiotu, Maciek już śpi. Ja też zasypiam natychmiast, i natychmiast ktoś mnie budzi. Co, to już 40 minut, niemożliwe! Najtrudniej wygrzebać się po takim śnie i szczękając zębami, ruszyć dalej. Ale chcąc nie chcąc trzeba się rozgrzać, więc biegniemy. Doganiamy dwie ekipy, które wyprzedziły nas podczas naszej drzemki. Dostaję takiego poweru, jakbym dopiero co zaczął rajd.

Power niestety kończy się na najbliższym punkcie, który zaatakowaliśmy od dołu, po stromym podejściu wzdłuż (a jakże) potoku. Kończy się tak, że sporo błądzimy w poszukiwaniu punktu. W końcu na ślad naprowadza nas ekipa, którą minęliśmy po drodze.

Schodzimy drogą i ruszamy na punkt numer 30. Jest środek nocy i mimo drzemki pod jaskinią jesteśmy mocno zamuleni i nie w pełni władz umysłowych. Koncepcję dotarcia na punkt mamy w zasadzie dobrą – na północ wzdłuż strumienia, potem na wschód. Niestety, poszliśmy zdecydowanie za bardzo na północ i tak dotarliśmy pod grzbiet Magurki Radziechowskiej, na który radzi nieradzi musieliśmy wejść. Ale za to – gdy już się tam wdrapaliśmy – to właśnie wstawało słońce i zobaczyliśmy góry! Tak tak, już po 40 godzinach od startu zobaczyliśmy w końcu te cholerne Beskidy! I gdyby nie potężna strata czasu, to byłoby nawet przyjemnie. Ale to jeszcze nie koniec naszej walki o ten punkt – postanowiliśmy go zaatakować z góry, od niebieskiego szlaku. Nie był to raczej najlepszy pomysł, bo przyszło nam się przedzierać na azymut przez młodnik, a i tak niewiele z tego wyszło. W końcu musieliśmy zejść do asfaltu i zaatakować punkt od dołu. Na szczęście znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą w pobliże punktu.

Aż nie chce mi się liczyć, ile godzin tam straciliśmy. Po drodze co chwila widziałem jakiegoś zawodnika przyczajonego za korzeniami, agenta CBA na ławeczce, kupę kolorowych puszek, mały statek kosmiczny i inne niestworzone rzeczy. Efekty akustyczne też były ciekawe – zupełnie banalne dźwięki, takie jak szum liści, uderzenie kijka o kamień itp. zamieniały się w odgłosy rozmowy, huk nisko przelatującego samolotu czy perkotanie ekspresu do kawy. To bardzo dziwny stan – niby zdaję sobie sprawę z tego, że to totalne bzdury, ale to wcale mi nie przeszkadza nadal je widzieć i słyszeć. Trochę jakbym stał i przyglądał się samemu sobie z boku. I śmieszno, i straszno…

Kiedy w końcu znajdujemy ten PK30, to jest już z górki. To znaczy jeszcze parę razy ostro pod górę. Ale w końcu zostały już tylko dwa punkty kontrolne i nie mamy z nimi większych problemów nawigacyjnych. Oba są oczywiście, jakżeby inaczej, na szczytach – najpierw Wojtasowa Grapa, potem Przypiór. Wybieramy prostszy wariant asfaltem przez Kamesznicę. Potem dłuższy czas podchodzimy żółtym szlakiem, mijając setki weekendowych turystów. Patrzą na nas z jakąś taką mieszanką politowania i podziwu… Drogę na Przypiór wybieramy wyjątkowo starannie, żeby nie popełnić błędu. Wchodzimy tam i wchodzimy bez końca.

Tuż za punktem słyszymy za nami jakieś głosy. Wydawało nam się, że to kolejny zespół nas ściga, więc dostajemy kolejny zastrzyk adrenaliny i prawie cały czas do mety biegniemy – skrótem przez las, potem asfaltem w dół.

Po 54 godzinach i 9 minutach od startu docieramy do mety. A tam zdjęcia, telewizja, sam Dyrektor Rajdu odbiera kartę i gratuluje… Okazuje się, że chwilę wcześniej dotarło Speleo, zwycięzcy trasy Masters. Wygrali z nami tylko o kilka minut – a przecież nie mieli dużo więcej, tylko jakieś 150 km…

[i]Krzysztof Przyłucki
Beriza Team (K. Przyłucki, Maciej Bazała)
13. miejsce na trasie Amator[/i]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany