[size=x-large]Wydra[/size]
Pluskała się przy brzegu. Grubiutka. Dobrze wypasiona. Cieszyła się wartką wodą i na coś chyba polowała. Na nas nie zwróciła uwagi, gdy rankiem przełaziliśmy przez wielkie łopiany i rzeczkę, zmierzając do punktu 13.
Ale zacznijmy od początku. Od skurczu łydki, który zbudził mnie o 6:15 i kazał nastawić wodę na kawę. Przed startem w zawodach trzeba było jeszcze rozstawić stoisko sklepu w bazie zawodów. Zatem nie pospałem. Ale przynajmniej byłem dobrze spakowany (rok wcześniej zapomniałem plecaka, 2 lata wcześniej czołówki). Tym razem nie wziąłem tylko szyny zapinającej bukłak i stuptutów, ale udało się dokupić je na miejscu. Takie są zalety jeżdżenia z własnym sklepem.
W pełnym rynsztunku wyszedłem wreszcie na start. W pochmurne popołudnie. Na ulice Limanowej, gdzie tłum zawodników sparaliżował ruch a góry spowijała mgła. Z lekkim nerwem, bo wiedziałem że ciąży na mnie klątwa faworyta. Że niby wiem, że ostro trenowałem, że moc jest, ale… wystarczy przecież jeden głupi błąd nawigacyjny i wszystko poleci w kosmos.
[i]Możecie zobaczyć [url=/xoops/img2010/kierat/kierat2010.jpg][b]cały przebieg w jednym kawałku (6 MB) [/url][/b], albo oglądać dalej fragmenty. Różową linią zaznaczyłem swój przebieg[/i]
Zaczęło się. Od podejścia na Łysą Górę. Peleton ciągnął się chyba na pół kilometra czy więcej. Ciemne postacie na tle czarnego błyszczącego asfaltu. Potem pierwszy szlak i stromizna. Nawet nie płynęło tamtędy za dużo wody. Może dlatego by nie odbierać nam dobrego humoru. Na szczycie czekała już mgła. Podbiliśmy punkt na stacji wyciągu by na łeb na szyję ruszyć w dół narciarskiego stoku.
Tam było naprawdę stromo. Kilka osób przejechało się tyłkiem po trawie. Mnie nogi trochę lepiej słuchały. Doszliśmy do skrzyżowania. Sam czubeczek peletonu ruszył w lewo szlakiem, ale ja miałem „tajny plan” ścięcia kilkuset metrów po łąkach i lesie. Obsługa jak to zobaczyła – krzyknęła – Nie leźcie tam! Tam się zgubicie! Ale my już czesaliśmy trawę. Organizatorzy byli na tyle głośni, że za chwilę czołówka wróciła do nas pospiesznie poprawiając swoje warianty. Czuło się duch ścigania. Zanim doszliśmy do grzbietu, kluczyliśmy po różnych dróżkach, szukając na własną rękę optymalnego przejścia. Trochę to bez sensu przy dystansie 100 km, ale adrenalina tryskała z nas jak z dzieciaków kradnących maliny i wykonywaliśmy dużo niepotrzebnych ruchów.
Przez chwilę cieszyłem się dziewiczym szlakiem, ale zaraz dogonili mnie ostrzy biegacze i po szybkim manewrze wyprzedzani rozpłynęli się we mgle. Po płaskim terenie biegło się przyjemnie. Oczywiście na mokro.
Na dwójce skręciliśmy ostro na południe i zbiegliśmy w dolinę Smolnika. Grupą około 10 osób. Jakieś dziewczyny stały przy drodze i kibicowały. Miały pewnie z 7 lat. Pomachaliśmy im – zaczęły chichotać. W międzyczasie od peletonu urwali się do przodu Maciek Więcek i Michał Kiełbasiński. Ja nie chciałem za wszelką cenę ich gonić. Tempo i tak było za szybkie by utrzymać je do końca. Po tych górach wychodziło coś koło 7min./km. Gdzieś tuż przed trójką założyliśmy czołówki. Moja poplątała się i przez chwilę szedłem z mapą w zębach, akumulatorem w jednej ręce, kompasem w drugiej i plecakiem zwisającym na pasie biodrowym. Bałagan okrutny. Ładnych parę minut zajęło mi doprowadzenie kabli i pasków do porządku. W końcu zaświeciłem wielkim snopem Petzla Ultra (czołówki, na którą chyba nigdy nie będzie mnie stać).
Teraz zaczynała się prawdziwa nawigacja. Pierwsza rzeczka do przekroczenia. Nocne łąki, drobne ścieżki i asfalty, które zwykle szły w innych kierunkach niż byśmy chcieli. Ale już we wsi „Pod Dąbrowie” pojawiła się pierwsza miła niespodzianka – u podnóża góry, gdzie spodziewaliśmy się rozjeżdżonej stokówki zobaczyliśmy gładki jak stół asfalt – „To przez tą cholerną Unię co nawet mapy nam psuje!” – powiedziałem i polecieliśmy w dół. Za chwilę odbiliśmy znów w łąki byliśmy na punkcie 4. Tam miało miejsce pierwsze szarpnięcie.
Od razu po podbiciu karty poleciałem z Maćkiem szybkim tempem biegowym. Naprawdę ostro. Ale konkurencja nie spała. Po jakimś czasie nas doszli. Drugie szarpnięcie Maciek zafundował w Jastrzębiu, na stromym asfaltowym podejściu. Tam peleton już się mocno rozciągnął i kilka czołówek znikło nam ze „wstecznego lusterka”.
Przelot na szóstkę byłby nudny, gdyby nie kolejne „unijne” asfalty. Trzeba było czujnie wypatrywać co jest świeżutkie i niezgodne z mapą, a co jest starą dobrą szutrówą pokrytą warstwą błota. Ze względu na zakaz poruszania po jednej z dróg, zdenerwowaliśmy kilka burków strzegących podwórek i podeptaliśmy parę pokrzyw. Na punkcie byliśmy już we trójkę. Przed nami tylko Michał Kiełbasiński. Za nami jakieś tysiąc stóp mieszających błoto szlaków w nikłym diodowym świetle. I mżawka zapewniająca stałą dostawę wody.
I tu zaczął się prawdziwy rajd. Bo szlak pomarańczowy był koński tylko z nazwy. Może jakiś koń kiedyś zobaczył go na pocztówce, ale myśmy znaleźli tam tylko ślady wielkich traktorowych opon. Stare tak, że ich właściciele pewnie już dawno te opony spalili starym polskim zwyczajem. W koleinach woda, w krzakach trukał turkuć podjadek (jak zapewnia Maciek). Na polanie jeszcze było nieźle. Potem trochę puściła koncentracja i wkrótce lecieliśmy niemal prosto na południe w dół. Straciliśmy ze 100 metrów przewyższenia zanim uznaliśmy, że trzeba jeszcze raz przemlaskać nasze ślady – tym razem pod górę. Nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z położenia. Wykonaliśmy kilka nerwowych ruchów, aż dopadł nas Maciek Więcek. – „To tak staracie się dogonić Kiełbasę?!” – rzucił i poleciał do przodu. Za chwilę jego słowo ciałem się stało, a właściwie Kiełbasą i jego mocarną czołówą. Nie wiem jaką miał minę, ale z głosu brzmiał nietęgo. – „Nie radzę sobie z tym punktem!” – rzucił i doczepił się do Maćka Więcka. Nasze gęby też przypominały chłopca rozwiązującego od godziny równanie z czterema niewiadomymi metodą wyznaczników [i](Krzysiek to wie – w końcu jego mama jest matematyczką – przyp. korektorki ;-)[/i]). Ale w końcu opanowaliśmy chaos, ruszyliśmy nie patrząc na drogi – po poziomicy, w kierunku gdzie powinna być przełęcz. Przez chwilę we dwóch. Gdy docieraliśmy do ogniska, dogonił nas Bartek Juroszek – „węszący” za punktem na własną rękę.
I już lecieliśmy w dół. No może nie od razu. Najpierw należało poskakać po zwalonych pniach zanim znaleźliśmy właściwą drogę. Byle do dworku. No i po chwili dworek zagrodził nam przejście. Ale punktu na nim nie było! Światła pogaszone. Zero ruchu. Okrążamy budynek – nic, zaczynamy się kręcić po terenie – nic. W końcu chwytam za telefon i dzwonimy do organizatora. Szkoda tracić czas. – „Autobus i altana na tyłach” – mówi mi słuchawka i za chwilę nawołujemy się w kierunku światła. Ósemka zdobyta. Noc jeszcze dokoła. A we wsi trochę ludzi się bawi.
– „Ki ch…j wodę mąci!” – przywitał nas tubylec lokalnym pozdrowieniem. – „Chłopaki! Co tam robicie?” – „Biegamy!” – „A nie zauważyliście że jest noc?!” – I już nas nie było. Bo na zboczu, z którego niedawno schodziliśmy pojawiły się jakieś blade światła. A potem buum! Jak fajerwerk rozwalił się na niebie meteoryt (tzn. bum nie było słychać, tylko coś ewidentnie rozwaliło się na świecące kawałki i nie wyglądało na zabawkę sylwestrową). Nie pomyślałem życzenia, bo… nie wiem. Ale starałem nie minąć ścieżki w bok. Bo było ich wiele. A każda komuś do chałupy. W końcu trafiliśmy. Zgodziło się. Znów na szlak parchatych szkap. Ufając mu jak facetowi o dziwnych zębach spotkanemu na na cmentarzu w czasie pełni. No i racja. Wystarczył ząbek czosnku by szlak gdzieś się rozwiał. No może nie czosnku, ale kilka „ząbkowanych” zakrętów i polanka, która miała „stać” gdzieś indziej. Ale już nie byliśmy naiwni. Doszliśmy na przełęcz na azymut i zaczęliśmy wspinaczkę pod Gorc.
Pojawiły się pierwsze łuny poranka. Stromo było miejscami i zmęczenie dawało już znać o sobie. Pod nami kładły się chmury, odbijając światła masztów i stalowo-szare niebo. Wreszcie zapach ogniska. I wreszcie informacja, że nikogo przed nami na pukcie nie było.
Zatem szybko w dół. Najpierw po jagodach, a potem wielką szeroką drogą. Opłaciło się unikać szlaku. Zwłaszcza, że parę minut później wyłoniła się następna ładna ściecha, prowadząca na dno doliny. Na mapie jej nie ma. Ale kogo to obchodzi?! Ważne, że kierunek północ no i na dół. A tam już bieg uliczny. Taki trochę dziwny, bo udziska obite na zbiegu i twarze już mniej wyraźne. Ale zaczynał się dzień.
Na punkcie staliśmy pewnie z minutę – znaczy się rekordowo długo. Czołówki wskoczyły do plecaków. Wzięliśmy trochę picia od zaspanej obsługi.
Było około piątej jak zaczęliśmy podejście. Oglądając się trochę nerwowo za siebie. We „wstecznym” – pusto. Więc na górę po prostej. Bez refleksji. Maciek Dubaj prowadził. A ja i Bartek jak gąski – kłap, kłap za nim. Gdy dotarliśmy pod wzgórze 912 wychodziło już Słońce. Super uczucie. Za chwilę szlak się wypłaszczył i trzeba było znów biec. Bez żartów. Bez narzekania, że stopy zaczynają przypominać kalafiora z masełkiem, a plecy sztywnieją jak decha. Wreszcie jest! Przyczepa, a w niej śpiący sędziowie. Byli bardziej nieprzytomni od nas. Dziewczyna chciała już przybijać mi trzynastkę, ale złapałem ją za rękę [i](tu następuje pacnięcie autora w łeb przez korektorkę). [/i]
I znów. Na ostro. Byle do mety, która zdawała się jakby na wyciągnięcie ręki. Przez chwilę lecieliśmy pod prąd ekip, które szły dopiero na szóstkę. Niektórzy uśmiechnięci, weseli. Inni trochę smętni. Ale nie chciałem być na ich miejscu. My na 77 kilometrze, oni na 47. No i zabawa z siódemką właśnie się dla nich zaczynała. A na nas czekało największe błocko na trasie. Takie cmokające i chwytające za nogi.
[i]Ciomk! Ciomk![/i] pod Cichoniem zwanym Tokoniem. Buczyna i Słońce walące przez mgłę. Kolory jak z pocztówek. Tylko pocztówki nie zostawiają brązowych śladów. Momentami płasko, momentami pod górę. I wreszcie ścieżyna w dół do dwunastki. W wiosennej zieleni, zakłóconej tylko jakimiś paskudnymi jarami. Na punkt. Prościutko jak pan Henio do sklepu po pierwsze winko. Chłopaki pić nie chcieli. Ja chwyciłem kawę. Pyszniutka. Poranna i z miodem.
Za chwilę znów byliśmy w krzaczorach. Drogi nie chciały grać z naszymi małymi rozumkami. Tym gorzej dla dróg. Zrezygnowaliśmy z ich usług i na trzynastkę ruszyliśmy po polach, za nic mając te czarne kreski na mapie. I tam gdzieś pod Wiśniczem czekała na nas Ona. Lutra Lutra, czyli Wydra Europejska. Mokra jak my. I z kłakami na pysku jak ja. Zignorowała nas kompletnie. Może wiedziała, że tego dnia przez jej rzekę przejdzie jeszcze kilka setek takich oberwańców. No chyba, że oni będą w lepszej komitywie z siecią dróg.
Chwilę później już byliśmy na trzynastce. Znów nerwowo się pytam. – „Pierwsi?” – „Tak.”
Więc w nogi. Do chałup w dolinie, a potem po skarpie i do cywilizacji.
Ściganie się ze sobą porzuciliśmy już jakiś czas temu. Więc po prostu się poganialiśmy. Do biegu niezależnie od terenu. Teraz już można. Nawet ostro pod górę. Udało się. 8:51 na mecie. Strzelają korki i lecą w górę pieniste fontanny. Lepię się od szampana. Lepi się Maciek Dubaj i Bartek Juroszek. Taras hotelu Siwy Brzeg lepi się niezgorzej. Andrzej Pilawski – szef rajdu schował się, podobnie jak reszta obsługi.
Dzięki im wielkie za świetne ściganie.
Warto było.
[b]Sprzęt zabrany na trasę:[/b]
[size=x-small](Nie da się ukryć, że większość rzeczy, które zabieramy ze sobą pochodzą z naszego sklepu – więc miejmy jasność. Tak – to jest trochę komercyjna częśś. Tak. Uważam, że są fajne i wiele z nich warto kupić. Inaczej sprzedawalibyśmy inne i też polecali ludziom.)[/size]
[b]Plecak: inov-8 Race Elite 25[/b]
Bardzo lekki, niemal szmaciany, ale ma sporo kieszeni i łatwo go kompresować, mimo pozornie dużej pojemności.
[b]Buty: inov-8 roclite 295 [/b]
Z dodatkową wkładką 3 mm, żeby zmniejszyć ich objętość (mam wąskie stopy). Bardzo lekkie i z agresywnym bieżnikiem.
[b]Legginsy: RaidLight Trail Raider[/b]
Poszarpane po ostatnim Adventure Trophy, ale ciągle się nadają. Lubię je za kieszonki po bokach (obecnie w stanie szczątkowym po przedzieraniu się przez kolczaste krzaki).
[b]Koszulka: RaidLight R-Dry[/b]
Potwornie droga, ale wykradłem ją z próbek sprowadzanych z Francji. Woda spływa po niej jak po kaczce.
[b]Gatki: Bokserki Brubeck[/b]
Tanie i dobre. Bez szwów. Nie zapacają się.
[b]Bukłak: Deuter Streamer 3 litry[/b]
Wolę 3 litrowy. Jakby co – zawsze można nie lać do pełna. Na starcie miałem w nim 2,5 litra isostaru.
[b]Kurtka: The North Face Trajectory Hybrid Jacket[/b]
Ultralekka (210 g), prosta w kroju, z przewiewnym materiałem na plecach i pod pachami. Spędziła cały bieg w plecaku. Noszę ją w ramach testów dla miesięcznika BIEGANIE.
[b]Czołówka: Petzl Ultra Belt[/b]
Wielka, droga, ale bardzo mocna i z pojemnym akumulatorem.
[b]Kompas:[/b]
Moscompass 8 zakładany na lewy kciuk.
Tęczowa skala jest fajna. Sprawdza się też przy słabym oświetleniu.
[b]Mapa: [/b]
Wycięte niepotrzebne fragmenty, trasa zaznaczona różowym markerem. Całość oklejona folią PCV. Raz ją upuściłem i nadepnąłem – przetrwała.
[b]Jedzenie i picie: [/b]
6 żeli Isostar (dwa wróciły do bazy);
3 batony Isostar (wrócił jeden);
2 banany (zjedzone na pierwszych punktach);
gryz kanapki od Bartka;
kubek kawy na punkcie 12 (bardzo dziękuję obsłudze);
2,5 litra Isostaru wlane w bukłak na starcie (resztka została do mety);
ok. 1 litra zgarnięte na punktach kontrolnych.
[b]Inne: [/b]
Folia NRC, podstawowe plastry, plastry Compeed, dowód osobisty, stówka na wszelki wypadek, Ibuprofen.
Po doświadczeniu z żelami Isostara rozglądamy się za dostawą do sklepu – są fajne.
Zostaw odpowiedź