Rajd Dolnego Sanu – edycja 2013 – zapewne przejdzie do historii. Trudne warunki pogodowe sprawiły, że zyskał to „coś”. Co się działo na trasie? Dowiecie się tego z relacji Piotrka Romejki.
Ok szwagier, jest tutaj przy brzegu.
I’m gonna give him a chicken.
Widzisz jak je?
No it is four feet, at least four feet szwagier.
At least four feet!
Ten fragment piosenki Forfiter Blues towarzyszył mi w trudniejszych momentach Rajdu Dolnego Sanu, edycja 2013. I nie był to fragment tak zupełnie od rzeczy, gdyż wiele punktów leżało tuż nad brzegiem różnego rodzaju obiektów hydrologicznych. Ale po kolei…
Baza RDS znajdowała się w Górzycach, a te leżą z kolei między Sandomierzem a Stalową Wolą. Teren jest tu płaski, w dużej części lesisty i mało zurbanizowany.
Po wejściu do bazy od razu rozpoznałem przesympatycznego organizatora imprezy – Hiubiego czyli Huberta Pukę. Fakt zapisywania się drogą mailową oraz umieszczania informacji na blogu wskazywał na to, że impreza może być kameralna. I rzeczywiście tak było – Hiubi nawet za bardzo nie musiał podnosić głosu by dotrzeć do zgromadzonych w hallu uczestników pieszej setki na orientację – okazało się, że jest nas zaledwie 21. „Oczko” ucieszył się Hiubi.
Czas przed startem oczywiście upłynął błyskawicznie – widziałem, że Paweł Pakuła, jeden z silniejszych zawodników, próbował się zdrzemnąć. Ja ten czas wolałem poświęcić na przepakowanie się, sporządzenie kanapek oraz obmyślenie optymalnych wariantów (mapy dostawało się po zameldowaniu w biurze zawodów). Wsunąłem też porcję żywności liofilizowanej – optymalne rozwiązanie, gdy na szybko trzeba zjeść coś ciepłego i konkretnego.
10… 9… 3… 2… 1… i poszli. Pierwsze metry. Widać, że w niektórych zawodnikach buzuje adrenalina. Choć jest sporo śniegu – średnio 30 cm, a w zaspach nawet do metra, to niektórzy biegną nawet na krótkich odcinkach między płotami- okazało się, że najkrótszy wariant wydostania się z Gorzyc biegnie przez teren zamknięty jakiegoś zakładu. Powtarzam sobie jak mantrę „spokojnie, spokojnie”. Nie chcę „spalić” startu. Przed wyjazdem rozmawiałem z Kshyśkiem i dobrze sobie zapamiętałem kilka wskazówek: rajd zaczyna się dopiero od połowy, jak dotrzesz do połowy to pewnie już dotrzesz do końca, jak po połowie będziesz miał siłę biec, to wtedy biegnij – wcześniej możesz się zajechać. Oczywiście były to rady udzielane pod kątem pierwszej setki, gdyż RDS miał być moim debiutem na tym dystansie.
Jest zimno – ok. -10 stopni Celsjusza, wiatr natomiast zmalał z 10-15 m/s gdy przyjechaliśmy ok. 21-ej do 3-5 m/s o północy (godzina startu). Zostaję z tyłu i za mną widzę już tylko jedną czołówkę. Gdy zatrzymuję się, by zdjąć drugi polar – z ilością warstw ubrania jednak przedobrzyłem – i ta mnie mija. Jeżeli dobrze pamiętam należała ona do Jacka Wąsika, późniejszego zdobywcy nagrody Motylej Nogi. Jest to bardzo nietypowa nagroda składająca się z wódki i śledzika, ale o tym później.
Duża ilość śniegu ma tą wadę i zaletę, że widać ślady wcześniejszych uczestników. Trochę zabiera to radości z nawigowania (choć wcale z tego obowiązku nie zwalnia!), z drugiej zaś strony czasami bywa cenną wskazówką. Już na początku widzę, że nie będzie mi to przeszkadzało, bo na wariancie po wale rzecznym żadnych śladów nie ma. Przyjmuję strategię, że lepiej trochę nadrobić, ale poruszać się pewniejszymi wariantami. Później zarówno ja, jak i chyba większość zawodników dodała do tego zasadę – nie tylko pewniejszymi, ale z większym prawdopodobieństwem przetartymi. Jest bowiem tak, że po drogach – mimo iż są białe – można poruszać się 2-3 razy szybciej niż na przełaj. Po torach kolejowych też idzie się szybciej.
Dostarczona przez Hiubiego mapa jest dosyć ciekawa. Ma różny stopień aktualności – drobny fragment na zachodzie jest całkiem dobrze zaktualizowany, natomiast cała reszta ostatni raz była aktualizowana… jakieś 30 lat temu! Jak sam Organizator powiedział miała ona skalę „od 1 : 48 000 do 1 : 52 000”.
Na pierwszy punkt chciałem dotrzeć o 2-giej w nocy. Z uwagi na to, że tu i ówdzie od ostatniej aktualizacji zdążyły wyrosnąć już całkiem pokaźne nowe połacie lasu, trochę czasu zajmuje mi znalezienie 1-ki. Ze zdziwieniem odkrywam, że byłem jedyną osobą namierzającą się od strony polany: ślady wskazywały że reszta zawodników trafiła prosto w punkt z przeciwnego kierunku. Trochę mnie to zdziwiło, ale mam podejrzenie co do rozwiązania tej zagadki. Myślę, że Hiubi rozstawiając punkt musiał zostawić ślady, po których łatwo było do niego trafić. Ta refleksja pomoże mi potem w odnajdywaniu niektórych z kolejnych punktów.
Z resztą na samego Hiubiego trafiam tuż po wyjściu z punktu. Trochę za bardzo zjechał na pobocze i czekał na ekipę, która miała go wyciągać. Powiedział mi, że jestem mniej więcej 11-ty. A więc tracąc jakieś 15 minut na namierzanie się na punkt i tak musiałem wybrać nie najgorszy wariant.
Niedługo trafiam na tory – w oddali majaczy mi światełko jakiegoś zawodnika. Fajnie – zawsze lepiej kogoś gonić. Choć uciekać też nie jest źle. Najgorzej zamulać samemu.
Na mniej więcej 3-kilometrowym odcinku udaje mi się go wyprzedzić i wchodzę do wsi Żupawa. Tu porzucam moją logiczną strategię (poruszanie się po większych drogach), no bo w końcu chodzi też o to, żeby było trochę zabawy. W ten sposób udaje mi się dość poważnie wtopić przed PK2 – nie dość, że nasyp którym miałem iść był rozkopany, to jeszcze zwiedziłem narożnik innego lasu niż docelowy – nie było go na mapie, zdążył wyrosnąć w międzyczasie… W związku z tym wziąłem go za ten prawidłowy. Z resztą szczegóły tej wtopy można sobie obejrzeć na zapisie mojego śladu – niedługo potem bateria się wyczerpała i ślad się urywa, ale to co się działo w okolicy PK2 jest nawigacyjnie bardzo pouczające.
Gdy wreszcie docieram do PK2 patrzę na zegarek i stwierdzam, że nie jest dobrze – w tym tempie będzie ciężko wyrobić się nawet w limicie, nie mówiąc już o zakładanych 18 godzinach, dla których zrobiłem sobie rozpiskę. Z wyliczeń wręcz wychodzi, że jeżeli w ogóle rajd ukończę, to w 27 godzin… Po 3 godzinach rajdu mam ponad godzinę opóźnienia.
Dlatego też porzucam drugi element mojej strategii – biegać miałem zacząć dopiero od 50-tego kilometra. Tym czasem na 21-szym kilometrze po psychicznie wyczerpującym przełaju przez krzaczory (na mapie było zaznaczone pole…) trafiam na asfalt i stwierdzam, że trzeba biegać już i to właśnie wtedy, kiedy warunki są ku temu najbardziej sprzyjające.
Jest piąta rano, zaczyna się dzień a mnie na długiej prostej dopada senność ale to taka, że w czasie biegu zamykam oczy. Co jakiś czas „szoruję” o pobocze, wtedy je otwieram. W sumie dzięki temu mogę powiedzieć, że na 8-mio kilometrowym odcinku asfaltu nie dość, że zdecydowanie nadgoniłem plan (bo biegłem), ale też nawet wypocząłem 😉
Trzeba też powiedzieć że dzień wstał piękny – totalna lampa, miejscami można się było nawet zgrzać…
Przed PK4 wreszcie – po raz pierwszy od początku rajdu – widzę innych zawodników. Idą w przeciwnym kierunku, wracają z punktu. Pierwszy jest zawodnik w kominiarce. Drugi jest Adam Skolimowski, którego łatwo poznać po kompletnym mundurze Bundeswehry i dziarskim marszowym kroku, któremu ciężko dorównać nawet truchtając. Potem chyba był Bartek Karabin. A na samym końcu, już blisko punktu, Krzysztof Drożdżyński. Widząc moje wahanie, gdyż spotykamy się w miejscu, gdzie należy odbić na punkt, podpowiada, że lepiej skakać tutaj przez płoty (czegoś, co wygląda na stary PGR) niż iść naokoło – dziękuję mu i tak też czynię. W drodze powrotnej znajduję jednak jeszcze lepszy wariant, przez Ośrodek Szkolno-Wychowawczy. Co prawda jest zakaz wstępu, ale zmęczenie – na tym etapie spowodowane raczej brakiem snu i zimnem niż przebytymi kilometrami – każe mi go zignorować. Najwyżej wysłucham litanii jakiegoś ciecia o nieprzestrzeganiu zakazów, natomiast skakanie przez 3 wysokie płoty jest wyczerpujące i niebezpieczne.
Kontakt z innymi uczestnikami daje mi nowy zastrzyk energii – a więc nie są tak daleko, są w zasięgu! Za PK5 po śladach widać, że generalnie powstały 2-3 dominujące warianty. Ja wybieram dłuższy i na pewno mniej przyjemny po asfalcie, za to znowu mogę biec. Ta strategia okazuje się skuteczna, bo wychodząc z PK6 spotykam Krzyśka i Bartka, którzy właśnie na niego wchodzą. Jest też jeszcze jedna dobra informacja – punkty zostały rozłożone bardzo nierównomiernie, i choć jest ich w sumie 16 to PK6 jest niemalże w połowie trasy!
A jeżeli uda mi się dojść do połowy… to powinno udać się skończyć! Dojście do PK7 jest łatwe (z daleka widoczna ambona), za nim wybieram wariant wałem przeciwpowodziowym który przede mną wybrała tylko jedna osoba (oceniając po śladach). Okazuje się, że był to lepszy wariant – a zatem nie ma co się sugerować śladami, większość zawodników wszak wybrała wariant gorszy.
Kierując się tą logiką oraz – z powodu zmęczenia tym razem wynikającego już z przebytych 59-ciu kilometrów – chcąc uniknąć asfaltu na którym ruch zrobił się nieprzyjemnie duży, z PK8 przecieram swój własny ślad na północ. Niestety grobla którą podążam z czasem skręca w coraz bardziej niekorzystnym kierunku i mówiąc krótko zaliczam tzw. „wtopę”. Na dodatek coś złego dzieje się ze stopami – kilka kilometrów wcześniej zapadłem się po pas w śniegu przekraczając jakiś niewidoczny rów między polami i zerwałem gumkę w stuptutach. W efekcie śnieg zaczął włazić mi do butów i zaraz zrobiło się mokro. Na dodatek stopy mi tak napuchły, że mam wrażenie, że zaraz rozsadzą mi buty. Trafiam do jakiejś wsi i wypatruję ławeczki. Oczywiście żadnej nie ma – tylko płoty i płoty. Motyla noga! W końcu znajduję zaśnieżoną ławeczkę – tuż za ogrodzeniem psy rzucają się, jakby mi miały te stopy co najmniej odgryźć, a ławeczka jest cała w śniegu. Trudno. Podkładam mapę pod miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę i wyciągam stopy z butów. Para bucha jakbym co najmniej uruchomił dwa nowe lokalne gejzery. Zdejmuję zewnętrzną warstwę skarpet (bo miałem dwie warstwy), czekam jeszcze trochę aż woda odparuje i ubieram buty. O, ile miejsca! Dużo lepiej!
Jednak gdy zbliżam się do PK9 daleko przed sobą widzę sylwetkę Bartka Karabina – to potwierdza, że na przecieraniu własnego wariantu raczej straciłem niż zyskałem. Znowu spotykam też Adama, który już dziarskim marszem napiera na następny punkt. Wychodząc z PK9 wpadam natomiast na Krzyśka – czyżby on też trochę wtopił? A może Bartek biegł? A propos biegania – odpalam moją tajną broń i już po chwili zaczynam biec. Na stopach mam już kalafiory i bąble i paradoksalnie gdy biegnę, to mniej mnie bolą. Za to gdy idę mam wrażenie jakby ktoś przykładał mi do nich rozżarzone węgielki…
Tajną bronią są żele energetyczne. Muszę powiedzieć, że w stosunku do stosowanych przeze mnie na wcześniejszych etapach trasy snickersów i kanapek są one dużo bardziej wydajne. W kanapki naładowałem kupę masła i dużo konserwy, ale albo dieta a’la Więcek-Jędroszkowiak mi nie służy, albo coś robię źle. Za to po jednym żelu dostaję kopa który starcza na zrobienie jednego punktu a nawet więcej.
Do PK10 docieram biegnąc niemal bez przerwy. Następnie rezygnuję z obranego wariantu na PK11, bo szybsi zawodnicy tak ładnie przetarli już trasę innym wariantem. Z początku jest naprawdę dobrze – założonym śladem da się nawet biec. Później jednak trafiam na kawał zalanego lasu sosnowego. Mapa oczywiście nic o takich atrakcjach nie wspominała. Tymczasem trzeba skakać od jednej kępy do drugiej, a te rosną od siebie coraz dalej i dalej… W końcu zarówno mi, jak i Bartkowi puszczają nerwy i wchodzimy niemalże po kolana do lodowatej wody i brniemy do brzegu. Jestem pewien, że to co się działo między 74-tym a 75-tym kilometem trasy na długo zapadnie mi w pamięć. A lokalizację bagna dokładnie zapamiętałem i już nigdy na żadnym RDSie nie dam się tam zaciągnąć, choćby prowadził tamtędy najpiękniejszy ślad i najlepszy wariant.
Paradoksalnie totalne zamoczenie butów przynosi ulgę stopom. Przynosi też refleksję, że jeżeli nie chcę ich sobie odmrozić, to nie mam już zbytniego wyboru – muszę szybko napierać do samej mety. Wprawdzie istnieje możliwość wycofania się (z której skorzystało kilku zawodników) i nawet zwiezienia z trasy, no ale w tym czasie kto da gwarancję, że stopy nie zamarzną?
Na tym etapie biegniemy razem z Bartkiem. Przy drodze pojawiają się jakieś sklepy – i tu mam pewną uwagę. Otóż na pierwszy sklep na trasie natrafiłem dopiero ok. 17-tej. Co prawda Więcek o tej porze był już w bazie, ale cała reszta była jeszcze w trasie. Kto nie wziął więc ze sobą wystarczającego prowiantu, ten dosyć długo musiał czekać na możliwość uzupełnienia zapasów. No i musiał tracić czas w sklepie. Ja nawet do jednego zaglądam, ale kolejka mnie zniechęca. Ostatecznie łączna długość przerw i odpoczynków na całej trasie w moim przypadku wyniosła niecałe 20 minut… Zatem 5 czy 10 minut w kolejce to zbyt długo.
Kolejne punkty nie sprawiają większych nawigacyjnych problemów. Co prawda zmęczenie – szczególnie po zachodzie słońca – daje się we znaki, ale z drugiej strony dosyć łatwe i częste zaliczanie punktów poprawia morale. Podobnie robi rozmowa z Kshyśkiem przez telefon, któremu w miarę możliwości relacjonuję to co się dzieje na trasie. „Rób swoje” mówi, a gdy wspominam o stopach proponuje, bym wziął dwa apapy. Generalnie unikam środków przeciwbólowych, ale skoro mówi mi to Kshysiek, to postanowiłem jednak posłuchać. I dobrze. Apapy nie tylko stępiły ból, ale ogólem dały poczucie lekkości. Jak do tego dorzuciłem power-bombę (to taki shot energetyczny z guaraną) to poczułem się jak na lekkim rauszu i żwawo ruszyłem po wale. Akurat na tym etapie tuż przede mną był Adam Skolimowski – to ten w niemieckim mundurze. Biegnę, biegnę i… Adam ciągle trzyma do mnie równy dystans, a przecież on MASZERUJE. To pokazuje, jak żałosne jest bieganie na 80-tym którymś kilometrze rajdu… Tudzież jak dziarsko Adam potrafi maszerować.
Jak by nie patrzeć wjechał mi na ambicję. Gdy po przekroczeniu Sanu wybiera on zakładany przeze mnie wcześniej wariant wałem przeciwpowodziowym, postanawiam zrealizować plan B. Niestety okazuje się, że coś co w moim wyobrażeniu miało być odśnieżoną asfaltówką jest ledwo widoczną wśród śniegu nędzną gruntówką. Każde stanięcie na krzywej bruździe ukrytej pod śniegiem powoduje ból. Idąc tak po polu wykrzykuję całemu światu, co myślę o twórcy tej mapy, o twórcy tej drogi i o lesie, który wyrósł w międzyczasie dokładnie na azymucie, na którym chciałem się namierzać na punkt. Co tu dużo mówić – czerpię z ciemnej strony mocy i w ten sposób zdecydowanie przyspieszam. Na PK15 natrafiam na trzyosobową ekipę „Lunatyków”, która chyba była przede mną. Z resztą później dowiaduję się, że wariant „A” niekoniecznie był lepszy…
Lunatycy jednak niebawem wybierają inny wariant niż mój założony i rozstajemy się – zobaczymy się jeszcze z daleka w okolicy PK16 a w ostateczności wpadnę na metę minutę po nich. Zanim jednak to się stanie w okolicy PK16 dopada mnie głód i chłód. Zamiast skręcić na punkt idę sobie dalej, bo akurat trzymam w rękach kanapki a jest tak zimno, że nie chcę się zatrzymywać by przełożyć mapę… Na PK16 spotykam jeszcze Bartka, który do mety postanawia uderzać asfaltem. Ja stwierdzam, że przebijając się przez pole bardziej się rozgrzeję. Ogarnia mnie euforia z powodu bliskości mety. Sapiąc więc przedzieram się na przełaj powtarzając już tylko „kurcze, ale zimno!”. Widzę, że ślady skręcają na południe, ale jakoś tak dobrze mi się szło w kierunku zachodnim… i ta euforia… Po jakimś czasie orientuję się, że w ogóle idę w złym kierunku. Ale nic, postanawiam dotrzeć do asfaltu. Niestety na drodze staje mi bagno, nad którym unosi się gęsta mgła i odór siarkowodoru. Nie powiem, ciekawe zjawisko, ale chlupocząca mi jeszcze w butach woda z poprzedniego bagienka przypomina mi, że przedzieranie się przez coś takiego wcale nie jest fajne. Wtem w kłebach mgły natrafiam na ślady butów – jedne duże i jedne małe. Acha, czyli to raczej nie zawodnicy tylko lokalesi. A jeżeli lokalesi, to raczej nie przebijali się przez bagienko na azymut, tylko raczej suchą stopą przez jakiś mostek. Co prawda ślady prowadziły na północ, a więc w kierunku w ogóle już niekorzystnym, ale postanawiam za nimi podążać. Bingo! Jest mostek, jest asfalt na południe, jest jeszcze ostatnia przebieżka i jest meta!
Na koniec kilka słów o nagrodzie Motylej Nogi – jest to nagroda dla zawodnika najdłużej przebywającego na trasie. Tą nietypową nagrodę ufundował zespół… Motyla Noga. A oto fragment ich relacji: „Zespół Motyla Noga prawie zrobił 100km na tegorocznym Rajdzie Dolnego Sanu. Zabrakło zaledwie 4km. Zawodnik M. zanim zrezygnował zaliczył 34km., zawodnik Z. zanim zrezygnował zaliczył 62km. co daje łącznie 96km” 😉
PODSUMOWUJĄC wyniki zamieszczone przez Huberta na stronie rajdu wyglądają następująco:
1. Maciej Więcek 16.22
2. Władysław Wachulec 18.56
3. Rafał Grzejdziak 19.14
3. Piotr Mikulski 19.14
5. Robert Kamela 20.01
6. Mariusz Opioła 21.03
7. Tadeusz Podraza 21.04
8. Przemysław Misiak 21.34
8. Radosław Defeciński 21.34
8. Piotr Jaśkiewicz 21.34
11. Piotr Romejko 21.35
12. Bartłomiej Karabin 21.40
13. Adam Skolimowski 22.10
14. Krzysztof Drożdzyński 23.55
15. Grzegorz Korpula 24.46
16. Jacek Wąsik 25.22
17. Tomasz Żurański 70 km
18. Marek Michalczyk 34 km
Zenon Lulek NKL, 62 km
Janusz Słopiecki NKL, 53 km
Daniel Bartoszek NKL, 43 km
Paweł Pakuła NKL, 24 km
Oprócz trasy 100 km zostały rozegrane również zawody na dystansie 50 km które wygrał Sebastian Reczek ze znakomitym czasem 6:37:
Więcej wyników oraz linki do galerii zdjęć na stronie rajdu.
Link do mojego śladu (nie jest to track).
Poniżej skompilowany filmik z rajdu:
{youtube} XsUajLrB6BE {/youtube}
Rozdanie nagród:
Zwycięzca rajdu – Maciek Więcek – tym razem na mecie zameldował się 4 godziny później, niż przed rokiem:
Lepsze buty zdarte niż nieużywane – scenka z mety rajdu:
I na koniec zdjęcie Krzysztofa Drożdżyńskiego – zobaczcie, jak wyglądały jego stopy po rajdzie (uprzedzam, zdjęcie jest dosyć drastyczne):
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
↓
Zostaw odpowiedź