Mistrzostwa odbyły się pod koniec października. Wiele osób mówi, że Polacy wypadli słabo na tle innych nacji. O to można się spierać. Natomiast nie ma wątpliwości, że poziom na świecie nie przestaje rosnąć i pierwsza dziesiątka mężczyzn ucieka w zastraszającym tempie. Zwycięzca UTMB – Ludovic Pommeret musiał zadowolić się piątym miejscem, a Andy Symmonds (tryumfator Lavaredo) jest dopiero 9. Oddajemy głos Kamilowi Leśniakowi – najszybszemu naszemu reprezentantowi na tej imprezie.
Już w maju miałem cichą nadzieję na start w tych zawodach. Chciałem poznać trasę Trailowych Mistrzostw Świata mimo, iż nie byłem pewny wyjazdu na nie. Okazja trafiła się w czasie wcześniejszego wyjazdu, kiedy samochodem podróżowałem po Hiszpanii i Portugalii. Super było móc potrenować w parku Peneda Geres.
W zeszłym roku też udało mi się ścigać z najlepszymi (wówczas we Francji), a to tylko dlatego, że byłem chętny. W kraju nie było żadnych eliminacji, ale z drugiej strony – organizatorzy zgłosili się do PZLA o podanie listy zawodników. Udało mi się wówczas namówić kilka osób i pojechaliśmy na własny koszt.
W tym roku zapowiadało się podobnie. Próbowaliśmy zebrać skład na wyjazd do Portugalii. Spytałem kilku mocnych zawodników, jednak odzew był niewielki. Wyjazd na własny koszt do Portugalii to niezły wydatek. Co za tym idzie dla niektórych przerwa w pracy. A jeszcze dla ambitniejszych dodatkowy start kolidujący z gotowym wcześniej planem.
Stwierdziłem, że nie chcę wypytywać setek osób czy chcą jechać na bieg. Na tyle głośno mówiłem i pisałem o tym, więc stwierdziłem, że ci naprawdę zainteresowani dotrą do informacji.
W końcu pojawiło się pięć deklaracji:
Edyta Lewandowska,
Ewa Majer,
Dominika Stelmach,
Bartosz Gorczyca
i Ja.
W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że być może że PZLA wesprze nasz skład. Nie było wiadomo jeszcze w jaki sposób. Niecałe 2 miesiące przed zawodami dostaliśmy informację, że PZLA wykupiło dla Nas bilety lotnicze. Dla mnie – super. Niestety minus był taki, że już nie można było dopisać nikogo do drużyny. Z dobrych rzeczy – dostaliśmy też oficjalne stroje Reprezentacji Polski (wcale nie takie oczywiste w naszej konkurencji).
Przygotowania
Mój ostatni start w ultra był pod koniec maja – Azores Trail Run. Wygrałem, ale od tamtego czasu miałem huśtawkę formy. Nie byłem pewien czy wystartuję w Portugalii. Wyniki krwi miałem słabe, a do tego trafiały się okresy słabej motywacji. W tym okresie także wyjeżdżałem z teamem inov-8 w góry w ramach projektu „Korona Gór Polski na szybkości”. Niby dawałem z siebie maksa, ale czułem się po prostu słabo przez kilka miesięcy.
Pomoc przyszła z nietypowej strony – od sponsora. Andrzej z firmy Metpol (zajmują się profilami aluminiowymi) siadł ze mną i porozmawiał. Zrobiliśmy analizę tego co się dzieje i tego co chcę robić. Podniósł mnie na nogi. Okazało się, że kluczowym problemem był stres (trudno sobie wyobrazić – niby studenciak bez dzieci i żony, upierdliwego szefa), ale zebrało mi się mnóstwo niepozamykanych spraw, projektów, zobowiązań, które mnie w końcu przygniotły. I cholernie odbiły się na bieganiu.
Z czasem jak rozwiązywałem swoje problemy zwiększył mi się apetyt na trening. Kolejnym etapem było postawienie celu. W połowie sierpnia wyklarowałem sobie, że docelowym startem jesieni będą mistrzostwa. Przez ponad 7 tygodni trenowałem dzień w dzień. Co jakiś czas Piotrek Suchenia – mój trener – uaktualniał mi program. Do tego zacząłem regularnie chodzić do Medical Fitness by Rehasport Clinic. Józef Napierała pomógł mi popracować nad wzmocnieniem całego ciała. Starałem się tam być dwa razy w tygodniu. To nie koniec. Był jeszcze Bartek Kiedrowski – fizjoterapeuta z Rehasport, który gnębił mojego Achillesa. Też średnio dwa razy w tygodniu. Robił to „na gorąco” – bo nie przerywałem treningu by odpocząć. Zabiegi były często bolesne, więc staraliśmy się unikać ich przed mocnymi sesjami biegowymi.
Jak to wyglądało?
Plan miałem rozpisany na 6 dni w tygodniu, ale w dniu wolnym starałem się robić spokojne 6 km. W każdym tygodniu robiłem bieg w II zakresie, czyli coś ok. 4:00 min/km, czasem nawet robiłem ten trening dwa razy w tygodniu. Jeżeli jednak nie to wykonywałem bieg z narastającą prędkością. Podstawową jednostką każdego tygodnia była też siła biegowa czy to na krosie czy w skipach. Przed startem docelowym zrobiłem kilka sprawdzianów.
Wszystko zapowiadało się wspaniale. Zrobiłem życiówkę w półmaratonie w Brukseli na mocno pofałdowanej trasie i to będąc w intensywnym treningu – bez dnia przerwy. To było dla mnie pewnego rodzaju wyznacznikiem formy. Dawno nie trenowałem tak równo jak teraz. Dawno nie miałem takiego apetytu na bieganie. Przełamałem swoje problemy z motywacją. Nie byłem jednak pewny swojej formy w górach. To, że sporo trenowałem to jedno, ale brak przebywania w górach to inna sprawa. Wiedziałem o tym, ale też wiedziałem, że nic z tym nie zrobię. Mieszkam w Poznaniu i żeby móc się skupić na treningu i regeneracji – zrezygnowałem z wielu wyjazdów (bo one wcześniej wielokrotnie mnie przemęczały).
Toruń Marathon
Tym razem skupiłem się na organizacji, nie na śmiganiu po szosie. Piszę tu o tym, bo jest tu istotny element, który wpłynął na sam bieg w Portugalii. To, że przez 3 dni pracowaliśmy non stop nie jest aż tak istotne. Byłem padnięty jak świnia, za przeproszeniem. Ale spokojnie – odpocząłem. Miałem na to czas przez parę spokojnych dni dzielących imprezę od wyjazdu. Jednak moje stopy nie poradziły sobie z regeneracją.
Zrobiłem fatalny błąd. Latając wokół maratonu przez 44 godziny praktycznie non stop coś robiłem. Moje przemoczone stopy kisiły się przez ten czas w butach. Dosłownie. Pogoda nie rozpieszczała nas – lało niemal cięgiem. Pod koniec imprezy już czułem ból stóp, ale nie mogłem zrobić sobie odpoczynku, bo po prostu nie było na to czasu. Dopiero po wyjściu spod prysznica zobaczyłem pomarszczone stopy – kalafiory. Specjalista by powiedział – stopa okopowa (tą nazwę ukuto w czasie I wojny światowej, kiedy żołnierze długo siedzieli przemarznięci i przemoczeni w okopach).
Braga
Wylot był zaplanowany na 27 września, czyli krótko przed samym startem. Na aklimatyzację nie było dużo czasu. Nawet nie ma sensu używać tu tego słowa. Różnica temperatur była mocno odczuwalna. W Polsce 4-6 stopni, gdzie w tym czasie w Portugalii około 26! Można było pozwolić sobie na chodzenie bez koszulki.
Wyścig startował o piątej rano z miejscowości Cova. Było jeszcze ciemno, ale pamiętałem to miejsce z majowego wyjazdu. Jest zjawiskowe. Do tego znałem dokładnie pierwsze 10 km trasy.
Pamiętałem jak wyglądały mistrzostwa w zeszłym roku. Nie chciałem się pchać do przodu na starcie. To nie miało sensu. Było nas w sumie, w tym mnóstwo świetnych zawodników ze światowej czołówki.
Tak jak się spodziewałem, stado biegaczy wypruło przede mną. Biegnę, ale jestem troszkę przerażony i zastanawiam się czy ktoś w ogóle został za plecami. Sprawdzam przy okazji czy wszystko czego potrzebuję do najbliższego punktu jest pod ręką. Jest. Włączam muzykę, aby się zrelaksować. Zrelaksować, bo i tak pierwsze 30 km to jak treningowe wybieganie. I tak ma być. Staram się nie skupiać na samym wyścigu. Myślę o tym czy wszystko jest w porządku. Czy majtki nie będą mnie obcierać. Czy mam żele. W jaki sposób te żele zaraz zjem. Myślę o sytuacji jak napełnię bidon. I myślę bardzo mocno o tym co będzie jak przyjdzie kryzys. Myślę o tym jak powinienem się zachować.
Wbiegamy na Petra Bela – wiem, że jest stąd przepiękny widok. Tuż za moimi plecami. Teraz jest ciemno i nic nie widać. Tylko światełka wokół. Ale ja wiem, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc. Stąd jest sporo ujęć promujących bieg.
Lecimy dalej. Doganiam dziewczyny, które już kojarzę z przeróżnych biegów. Kojarzę, bo to te dziewczyny, które wygrywają. Jest i Emelie Forsberg. Troszkę się wożę na tyłach. Obserwuje styl poruszania się, zbiegania i takie tam. Na płaskim jednak nie jest to moje tempo. Wyprzedzam. Na podbiegu mijam też Bartka Gorczycę, ale tylko na jakiś czas. Dogania mnie ok. 14. kilometra. Zwierzam się, że czołówka mi zdycha. Szczerze to nie spodziewałem się, że będzie biegł przede mną. Wiedząc, że ma 150 km Łemkowyny w nogach, a ja mając dwa miesiące przepracowane, po prostu byłem przekonany, że będę biegł mocniej.
No nic. Jest faktycznie mocniejszy, więc nawet nie próbuję łapać jego tempa. Przynajmniej nie teraz. Czekam do 30. kilometra. Nawet nie przejąłem się gasnącą lampką (ładowałem na maxa!). Jednak coś z nią musi być nie tak. Petzl Nao – tak w ciebie wierzyłem! Wiem, że wschód słońca będzie ok. 8 rano, więc tak idealnie w okolicy trzydziestki.
Czuję, że jakoś nieswojo mi się tutaj biega. Czuję to, wiem to. Znów wbiegamy na znajome tereny. Przypominają mi się treningi, które tutaj robiłem. Teraz jest jakoś dziwnie – topornie, żadnej znanej mi lekkości. Ale lecę dalej. Przez cały ten czas staram się unikać błota, kałuż, rzeczek i wszystkiego co mokre. Pamiętam o zniszczonej skórze i nie chcę dopuścić do powtórki z rozrywki.
Los miał dla mnie inne plany. Zbliża się 25. kilometr i jest przeprawa przez potok. Zatrzymuję się i ostrożnie po wystających kamieniach staram się przeskoczyć na drugą stronę. Kilka chwil później zastanawiałem się po jakiego grzyba mi była ta ostrożność (!). „Po jakiego grzyba!” – myślę sobie, klapiąc mokrym butem po kamienistej ścieżce.
No to teraz trzeba zapieprzać do przodu i wypompować żeby z tego nie powstały kalafiory. Wiem, że będzie to ciężkie, bo zaraz ma wstać słońce, a nim temperatura poszybuje w górę…
Mężczyźni:
1. Luis Alberto Hernando (ESP) 8:20:26
2. Nicolas Martin (FRA) 8:30:05
3. Sylvan Court (FRA) 8:30:39
4. Benoît Cori (FRA) 8:36:25
5. Ludovic Pommeret (FRA) 8:44:15
6. Diego Pazos (SUI) 8:53:59
7. Aurélien Collet (FRA) 8:55:57
8. Tofol Castañer (ESP) 8:58:27
9. Andy Symonds (GBR) 9:00:39
10. Stephan Hugi (GER) 9:01:18
Kobiety:
1. Caroline Chaverot (FRA) 9:39:39
2. Azara Garcia (ESP) 9:45:01
3. Ragnat Debats (HOL) 9:47:37
4. Nathalie Mauclair (FRA) 10:13:36
5. Gemma Arenas (ESP) 10:21:11
6. Kathrin Götz (SUI) 10:30:40
7. Jo Meek (GBR) 10:36:12
8. Beth Pascall (GBR) 10:41:34
9. Mickaela Mertova (CZE) 10:42:58
10. Teresa Nimes (ESP) 10:44:07
Szybka Karolina
Dobiegam do punktu odżywczego w Geres na 30. kilometrze. Znam tę miejscowość. Szukam znajomych twarzy po sklepikach, kawiarniach. Byliśmy tu tylko dwa tygodnie, ale znam.
Wydaje mi się, że jestem gdzieś miedzy 30. a 40. miejscem. Niestety, tylko mi się wydaje. Byłem na 65. Widzę chłopaków na punkcie odżywczym – Rafała i Maćka. To nasza ekipa wsparcia. Musi być to szybka akcja. Wymieniają mi bidony, podają to co potrzebuje do jedzenia. Rafał rozkłada mi kijki i lecę. Wydaje mi się, że szybko, ale mija mnie pierwsza zawodniczka. Caroline Chaverot.
Myślę sobie – kurwa mać.
Nie mam nic przeciwko dziewczynom, ale jak mnie doganiają na zawodach to zły znak! I tak było też teraz. Zmęczenie nadciągało drobnymi krokami. Podejście było krótkie ale momentami ostre. Ja za to niemrawy. Pamiętam jak je kiedyś całe biegiem zrobiłem. A teraz ledwo co kijki wbijam. Staram się rytm trzymać. Staram się wytrzymać do szczytu. Ale wiem, że tu się zaczyna mój pierwszy kryzys. Pomału wyprzedzają mnie zawodnicy.
Dobiegu do szczytu i zbiegu nie pamiętam – łapię tylko urywki. Jest źle. A tu jeszcze nie ma połowy. Nie spodziewałem się, że będę miał takie problemy na tym etapie wyścigu! Przecież spokojnie zacząłem. Problem nie wynikał z tempa biegu, a raczej z braku przygotowania na podbiegi. Po chwili zaczyna się największy z nich. Byłem tutaj ale wtedy robiłem ten odcinek w drugą stronę. Pamiętam, że strasznie nam się dłużył, nawet w dół. Teraz jest podbieg i jest podobnie. Słońce zaczęło grzać, a wody coraz mniej. Co jakiś czas ktoś mnie wyprzedza. Ale spokojnie, ja też co jakiś czas wyprzedzam. Wiem, że nie tylko ja mam problemy.
Mężczyźni:
65. Kamil LEŚNIAK 10:54:56
77. Bartosz GORCZYCA 11:15:00
Kobiety:
32. Dominika STELMACH 11:51:39; 122.
47. Edyta LEWANDOWSKA 12:35:49; 153.
DNF Ewa MAJER
Spotkanie
Ku mojemu zaskoczeniu widzę Bartka Gorczycę. Kurde blaszka – na punkcie miał 5 minut przewagi! A teraz mam kryzys i go widzę. Domyślam się, że też go sponiewierało. Mimo, że tak blisko to i tak nie mogę go dogonić. Po chyba kilometrze dochodzę go wreszcie. Pierwsze pytanie od niego to czy mam wodę. W tym samym momencie uświadamiam sobie, że mi już brakuje. A jeszcze przed chwilą spokojnie żłopałem będąc w przeświadczeniu, że mi wystarczy picia do kolejnego punktu. Niestety tempo biegu się zmniejszyło i przez to ten odcinek wyścigu cholernie się wydłużył. A to było zaledwie 15 km i litr w bidonach.
Zaczęliśmy napierać razem w nadziej trafienia na jakieś źródełko z wodą. Przez chwilę byliśmy w takim przeświadczeniu. Zawodnik przed nami coś znalazł. Popatrzyliśmy na siebie z Bartkiem i nic nie mówiąc wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani. Pudło, Gringo! Tak pudło… Okazało się, że jest to błotna kałuża, z której ten gość pił jak koń. Zapewne jakiś czas temu coś tu płynęło. Nawet jestem pewien, że coś tu kiedyś pływało – chociażby w maju. Teraz nie mamy nic. Trochę się przybiłem, ale mimo wszystko majaczę jakieś głupoty, żeby w naszym teamie dwuosobowym było weselej.
Będzie lepiej!
– Jeszcze 2 km i będzie woda! – krzyczą nam wolontariusze. Myślę sobie, że chyba nie jesteśmy pierwszymi osobami, którym doskwiera brak picia. Bez słów próbujemy chociaż trochę podbiegać. Silnie odwodnieni trafiliśmy na punkt odżywczy znajdujący się na szczycie. Nie był to krótki postój, na jaki zawsze liczę. Wypiliśmy od razu ponad litra na miejscu. Ja do tego zjedliśmy jeszcze kilka chipsów. Sporo czasu tu straciliśmy. Jednak trzeba było biec dalej. Spokojnym truchtem ale naprzód. Kryzysy tak szybko nie odchodzą, ale też nie ma co nad nimi rozpaczać.
Zaczynamy etap z bardzo szybkim zbiegiem. Marzenie. Ale oto zaczynają się problemy ze stopami. Teraz to odczuwam, podczas zbiegania. Na podbiegu było to normalne, że nie odczuwałem bólu. Jednak na tym etapie ból jest na tyle silny, że mnie drażni. Martwi mnie to, że spowalniam Bartka. Wiem, że też się męczy, ale myślę i tak, że przeze mnie leci za wolno. Muszę się zatrzymać i wytrzepać z butów te cholerne kamienie. Mam takie głupie wrażenie jakby w stopy wbijały się jakieś okruchy. Wiem, że tak nie jest. To właśnie efekt zmiękczonego naskórka, który się oderwał. Bolesne! Ruszamy dalej. Jest ciut lepiej.
Świat pędzi
Można szukać samych minusów w występie Polaków, ale trzeba zdać sobie sprawę jak mocno obsadzone są to zawody. Luis Alberto Hernando w tym roku wygrał m.in. Transvulcanię, gdzie na nieco krótszej trasie „włożył” Marcinowi Świercowi prawie 50 minut. To olimpijczyk z Turynu (2006), który przekwalifikował się z biathlonu na biegi górskie. To nie jest więc tak, że z naszego kraju jadą ludzie „z łapanki”. Kamil był szósty na mistrzostwach Polski na długim dystansie, Bartek Gorczyca – trzeci. Wśród dziewczyn pojawiły się – mistrzyni i wicemistrzyni.
Widać po prostu, że poziom robi się niebotycznie wysoki i żeby wejść do top 10 mężczyzn, za moment trzeba będzie mieć szybkość rzędu 30 minut/10 km. Jeśli na tak trudnej trasie zwycięzca uzyskuje średnie tempo na poziomie 6 min/km, oznacza to, że płaskie odcinki biega poniżej 4 min/km, a zbiegi robi w okolicach 3:30 lub szybciej. Sprawdźcie swoje tempo na górskim treningu. Np. 10 km i 600 m pod górę. Zobaczcie jakie wyjdzie tempo. Naprawdę trzeba się uwijać.
Krzysiek Dołęgowski
Tasowanie
Po chwili czuję, że Bartek zwalnia. Mówił już o tym wcześniej, że miał z tym problemy. Teraz to widzę na własne oczy. Sporo maszerujemy. Ja przez ten czas zjadłem spokojnie batona oraz elektrolity. Przybici sytuacją w jakiej się znajdujemy – gadamy i próbujemy odbiegać od tematu wyścigu. Dla mojego ratunku pojawia się ona – Dominika Stelmach. Najnormalniej na świecie mija nas. Trzeźwieję. Mówię do Bartka, że muszę spróbować powalczyć. Ale to za chwileczkę… Nie mam siły. Jeszcze troszkę. Trzeba zagryźć zęby – to tylko lekko podrażniona skóra na stopie – próbuję sobie wmówić. Próbuję i ruszam. Zagłuszam się muzyką. Coraz głośniej próbuję mówić sobie, że to tylko lekki ból.
Dobiegam w pełni energii do punktu odżywczego, gdzie czeka na mnie Bartek, fizjoterapeuta. Pierwsze o co pytam, to jak daleko jest Dominika. Wygląda na to, że dla mnie taka motywacja jest najlepsza. Punkt znajduje się w przepięknym miejscu pomiędzy kamiennymi spichlerzami. Bartek mówi mi, że dobrze wyglądam. Sam teraz stwierdzam, że faktycznie jest ok. Analizuję ten odcinek z Bartkiem Gorczycą, który w połowie przeszedłem. To był moment gdzie zebrałem siły. Mogłem ciut wcześniej ruszyć, ale nie od razu ze szczytu. Tam na górze byliśmy zwłokami.
Komentarze odnośnie pozostałych reprezentantów Polski
Bartek Gorczyca – na papierze był najmocniejszym z naszych zawodników. Jednak na start zdecydował się dosyć późno i nie poukładał sezonu pod ten występ. Tydzień wcześniej wygrał na 150 km Łemkowyna Ultra Trail, więc na pewno nie był w pełni sił. Można powiedzieć, że poszedł na żywioł. Nie za rozsądkiem, a za sercem.
Ewa Majer – nie miała najlepszego sezonu. Startowała bardzo dużo, narzekała na kontuzje i zmęczenie. Kto z nią rozmawiał w ostatnich miesiącach – wiedział, że trudno się spodziewać fajerwerków.
Edyta Lewandowska – dopiero rozkręca się na trasach ultra. To był dla niej debiut na podobnym dystansie w górskich warunkach. Na facebooku komentowała, że choć mięśniowo czuła się dobrze, to głównym hamulcem w czasie biegu były „babskie problemy”.
Dominika Stelmach – jak sama przyznaje – trenowała głównie na płaskim (mieszka w Warszawie), nie doceniła przewyższeń, a później jeszcze „zaliczyła zgona” i końcówkę dystansu była w stanie jedynie iść. Szkoda, bo w tym sezonie zaliczyła świetne wyniki i teoretycznie miała szansę na TOP 10.
Wybiegam z punktu pełen energii. Ból stóp znika na jakiś czas przytłumiony euforią i chęcią walki. Etap do 65. kilometra znam bardzo dobrze. Wiem, że będzie tutaj łagodny. Zaczynam się bawić biegiem. Naprawdę sprawia mi to przyjemność. Co jakiś czas troszkę głośniej ryknę lub powiem jakieś wulgarne słówko. Mijam Dominikę ok. 4 km za punktem odżywczym. Krótka rozmowa, nawet nie wiem o czym i lecę dalej. Zaczynam bardzo szybko nadrabiać dystans do osób, które mnie wcześniej wyprzedzały na zbiegu. Widzę zdziwienie na ich twarzach. „Takie jest ultra” – sobie myślę i biegnę dalej. Każdy podbieg staram się pokonywać żwawo. Korzystam z faktu, że teraz lecę na euforii.
Tu przed punktem odżywczym w Soajo (63. kilometr) zaczynają łapać mnie lekkie kurcze. Teraz nie przeszkadzają mi zbytnio, nawet troszkę to łaskocze. Gdy jednak dobiegałem do punktu mięśnie lewego uda spięły się maksymalnie. Nadal mnie to bawiło. Dopiero moment zatrzymania na punkcie powalił mnie na łopatki – dosłownie.
Ból przeogromny. Teraz już nie jest mi do śmiechu. Jeszcze przecież 20 km, a ja leżę na ziemi wijąc się z bólu. Czuję jak drugie udo mi drga. Myślę sobie – „No pięknie!”. To zapewne wina odwodnienia kilka kilometrów wcześniej. Zanim teraz nadrobię minerały to troszkę zleci czasu. Ktoś z obsługi na punkcie rozmasowuje mi mięśnie. Na chwilę puszcza.
Wypijam wodę z solą i uciekam dalej. Wiem, że sporo czasu spędziłem tutaj. A tak dobrze już było.
Amerykanie
Sporego pecha miała reprezentacja USA – przywieźli może nie gwiazdy, ale solidną reprezentację. Jared Budrick wygrał w tym roku amerykańskie mistrzostwa na 50 km (czas 2:57) i był drugi na 50 mil (na szosie). To wystarczyło jedynie na 51. miejsce. Reszta pobiegła słabiej.
Wyginanie
Biegnę co sił. To ostatni podbieg i najdłuższy, bo ok. 1000 m do góry. Czuję się nawet dobrze w porównaniu do wcześniejszych etapów. Myślę sobie, że może mi się uda podbiec. Jednak gdzieś w połowie myśl idzie się czochrać – znowu łapią mnie kurcze. Teraz już nie tylko lewe udo. Prawe też, w okolicy piszczeli oraz co jakiś czas łydki. Zamiast się wkurzać zaczynam się z tego śmiać. Wygina mnie na lewo i prawo, a ja się głupkowato z tego śmieję. Teraz sam siebie nie potrafię wytłumaczyć.
Robi się troszkę trudniejsze podejście. Zaczynam iść i gdzieniegdzie truchtać. Teren wymaga podnoszenia nóg coraz wyżej. Szarpią mnie kurcze w okolicach pachwin. Bardzo dziwne uczucie – jakby mnie strzelał lekki prąd. Co jakiś czas łykam elektrolity i chyba nawet pomaga na jakiś czas – na zbiegu już nie czuję tak silnego bólu.
Jestem już zmęczony.
Nie rejestruję, że powinien być za chwilę punkt odżywczy z supportem. Akceptuje fakt, że już był taki punkt – wolontariusz i woda z potoku. Ku mojemu zdziwieniu kilka minut dalej pojawia się punkt odżywczy. Dopiero teraz łapię się na moim nielogicznym myśleniu.
Rafał próbuje rozmasować mi mięśnie, a Maciek szuka po stołach więcej soli. Super, że są, bo zapewne spędziłbym tak więcej czasu. Popijam jeszcze colę. Przy wyjściu kontrolują mi sprzęt obowiązkowy. Dostrzegam tam zawodnika z USA. Nie mogę go skojarzyć. Wiem, że zapewne mocny, bo cały skład mieli twardy. Ale jak widać – i oni nie są cyborgami.
Później dowiedziałem się, że to Mario Mendoza (876 pkt w rankingu ITRA) – nie wiem co mu było, ale wyglądał bardzo słabo. Mimo wszystko walczył do końca. Minął mnie chwilę później, jak ponownie zdejmowałem buty. Znów dałem się oszukać swojemu rozumowi. Znów nie było tam kamieni, tylko dwa wielkie krwiste kalafiory. Pięknie!
Końcówka
Lecę dalej. Mijam Amerykanina i szukam kolejnego celu. Oczywiście celu, który się porusza w stronę mety. Odcinki płaskie mijają mi żwawo, lekko w dół również dobrze mi się biegnie. Ale etapy ostro w dół lub nierówny teren dostarczają moim stopom katuszy. Staram się emocje wyrzucić na zewnątrz, licząc na to, że nikt wokół nie rozumie polskich wulgaryzmów.
Wiem, że już blisko. Pomagam jeszcze jakiemuś zawodnikowi zgiętemu w pół. Prosił o wodę… Myślę sobie, że może też ma kurcze.
Ostatni kilometr prowadzi przez miasto. Słychać gdzieś w oddali metę. Dobieg do niej to ładny długi dywan. Teraz się już nie śpieszę. Cieszę się, że ukończyłem ten bieg. Łapie mnie jeszcze przez chwilę wzruszenie.
Zadowolony jestem ze startu. Z tego, że byłem, pobiegłem, walczyłem. Dałem z siebie tyle ile tego dnia mogłem z siebie dać. Trenowałem skrupulatnie i nie poniosła mnie fantazja na biegu. Biegłem trzeźwo i rozważnie. Cały czas myślałem i analizowałem. Jednak pogoda i trasa miały inne plany. Rzucały mi kłody pod nogi, z którymi nie mogłem sobie poradzić. Takie jak pęcherze na stopach czy też odwodnienie.
Mogę być zadowolony całościowo, bo wróciłem do normalnego trenowania. A że ten start nie wyszedł najlepiej – mówi się trudno. Dosłownie – trudno. W końcu na wakacjach nie byłem, tylko na zawodach. A te ultra nie bywają najłatwiejsze.
Czy na takich zawodach jest kontrola antydopingowa?
Po sposobie i staranności przeprowadzenia pobrania krwi stwierdzam, że nie ma kontroli antydopingowych. Proszono, aby Bartek Gorczyca i Ewa Majer zgłosili się na pobranie krwi ( wiadomość została wysłana meilowo dzień przed). Nie został nawet sprawdzony dowodów osobisty. Mógłbym za Bartka przecież pójść. Myślałem na początku, że chcą stworzyć jakiś paszport biologiczny ale też nie sądzę. Chyba tylko zbierają dane o biegaczach ultra. Na UTMB też tak było – wszystkich z czołówki sprawdzili. A jak gdzieś ostatnio czytałem to badania antydopingowe są drogie wiec sprawdzić 200 uczestników z samego UTMB musiałoby być drogie.
Wiec sądzę, że to tylko badania krwi. Robiła to organizacja ITRA która jak mi sie wydaje reklamuje dzielnością antydopingową. Ale mam wrażenie, że obecne sposoby ich nie mają nic wspólnego z antydopingiem. Ktoś może mnie oświeci? Bo sporo z ich strony nie rozumiem.