Zajął 3. miejsce na rozgrywanego w ramach Lavaredo Ultra Trail – niemal 50-kilometrowego biegu Cortina Trail. Na co dzień na biegowe ścieżki wyrusza w towarzystwie 7-letniej suczki Border Collie – Dei. Jest wegetarianinem, ma rock’n’rollową przeszłość i to nie praca rządzi jego życiem. Kim jest „Pigmej”, Paweł Krawczyk?
Magda Ostrowska-Dołęgowska: Paweł, co się dzieje w Twoim życiu, tak poza bieganiem?
Podobno dużo czasu spędzam z Deą, 7-letnią już suczką, stawiając już bardziej na bycie szczęśliwym, niż bogatym. Jestem alpinistą przemysłowym, zajmuję się pracami na wysokości. Dla odskoczni, fajnej ekipy i kilku złotych działam jako wolny strzelec w tej branży. Ale jeżeli tylko finanse pozwalają, to nie praca ustala grafik.
Brzmi utopijnie! A poza Deą? Żadnej żony, gromadki dzieci?
Jest z nami Jula i tak w trójkę jakoś zajmujemy sobie czas, że często w efekcie trochę go za mało.
Kim jest Jula?
Julia Zarycka, moja dziewczyna, powód wielu radości i złości.
Kłócicie się o Twoje bieganie?
Bardziej spieramy o to gdzie pobiegać. Julka jest zwolenniczką lasów i jezior na północy, a ja na południu. Ale często każde idzie pobyć samo, tam gdzie lubi. Biegam raczej z Deśką, lubię swobodę działania i elastyczność ustawienia tego czasu pod siebie.
Jeśli łączy Was wspólna pasja, a tarcie pojawia się w temacie – gdzie się wybrać pobiegać – to bardzo komfortowa sytuacja. A Dea towarzyszy Ci stale na treningach? Jesteś bardzo mocnym biegaczem, więc zakładam, że zabierasz ją na te łatwiejsze.
Dea świętowała swoje 7. urodziny w trasie do Włoch, na Cortinę. Od jakiegoś czasu daję jej trochę więcej luzu. Czuję, że efekt zerwanych więzadeł krzyżowych sprzed kilku lat jednak odczuwa.
Zerwanych więzadeł krzyżowych?
Tak, zerwała więzadła, przeskakując przez szlaban w lasku. Rozbiegania, siłę biegową i długie górskie wycieczki staramy się robić razem, a mocne treningi w crossie biegam sam. Jula też ją coraz częściej zabiera na swoje bieganie po parku.
Opowiedz mi trochę o tym jak wygląda Twój zwyczajny dzień.
Dzięki bieganiu, dość ciekawej i różnorodnej pracy (jej miejsca i rodzaju) nie ma monotonii. Czasem wstaję o 4-5 rano i jadę np. montować oświetlenie na moście św. Kingi w Starym Sączu. W wysokościowce pracują raczej ludzie pozytywnie zakręceni, więc jest też wesoło i ciekawie. Podczas montażu w takim fajnym miejscu, od razu mi się pojawia w głowie plan na bieganie po pracy na przykład w stronę Prehyby. Kiedy mam wolne od pracy, planuję dzień pod bieganie, mam wtedy możliwość pojechania gdzieś dalej i spędzenia trochę więcej czasu w górach. Jestem typem samotnika, więc po bieganiu, rozciąganie, rolowanie i planowanie co by następnym razem. Ale bywa też ciężko, bo jest to jednak często ciężka praca fizyczna i żeby nie było problemów z motywacją do systematycznego zaplanowanego treningu trzeba mieć to na stałe gdzieś tam w głowie. Wtedy człowiek nie myśli, że się nie chce, że może obejść się ze sobą delikatniej, tylko leci swoje, a potem jest super samopoczucie, że się dało. Dość duże problemy z miednicą, przez które miałem w przeszłości spore pauzy biegowe, nauczyły mnie, że bieganie to tylko mały kawałek tego co trzeba zrobić żeby noga jako tako podawała. I dlatego na stałe pojawiła się w moim grafiku joga, wizyty u super człowieka Kamila Klicha, który dba żebym się nie rozleciał i robi to bezinteresownie. Od lat jestem też na diecie roślinnej z małą ilością nabiału i wszystkiego, co od braci mniejszych i większych. Choć tu akurat zdrowie dostałem dodatkowo, bo chodziło przede wszystkim o los zwierzaków, który jest mi bardzo bliski. Lubię kawę, dobrą muzykę z czarnej płyty i przy takim zestawie czasem siadam i patrzę przed ekranem komputera, nie wierząc, że tam dalej się kłócą o to który zegarek lepszy. A poza tym, czasem odkurzam, pralka pierze, koszę skrawek trawnika w ogródku przed blokiem. Odwiedzam rodziców, którzy mają fioła na punkcie Deśki, gdzie często ją zostawiam, gdy nie mogę jej zabrać ze sobą.
Kurcze, lubię to swoje życie, bo choć jak u wszystkich bywają dołki i doły, to jednak udaje mi się ostatnio mieć duży wpływ na to jak ono wygląda i jest fajnie.
Mnóstwo w tym optymizmu. Dobrze się Ciebie słucha. Powiedz, jakim dzieckiem byłeś?
Dzieciakiem byłem, jak większość na Hucie (to taka dzielnica robotnicza koło Krakowa) – raczej piłka, gra w kapsle i wszystko inne niż dom, nauka i bycie grzecznym. Tak naprawdę po przygodzie z piłką w młodości, pojawił się pełna piersią Rock’n’roll, przed którym organizm musiał się już bronić i zaczęło mnie ciągnąć do przygody, gór, gdzie weekend to nie znaczy impreza.
“Rock’n’roll, przed którym organizm musiał się już bronić”? Brzmi bardzo intrygująco – opowiesz coś więcej o tym okresie?
Początek lat 90′, długie włosy, paczka znajomych, gra w zespole, koncerty, ciągła, ale to ciągła impreza z alkoholem… Po kilku latach człowiek ma dość. Do dzisiaj przetrwała miłość do muzyki i kilkuset płytowa bezcenna kolekcja płyt winylowych.
Jakbym słyszała Wojtka Probsta! Jaką muzykę graliście?
Hard Rock całkiem świadomie skopiowany z AC DC. Mam ich wszystkie płyty na LP! Uwielbiam gitarowe granie Blues’n’Rock.
A na czym grałeś? Gitara?
Na gitarze, później z musu na basie. Na koncertach z tym basem na barana u wokalisty Wacka.
Co? Jak to?
No Wacek wokalista, kawał chłopa brał Pigmeja na barana i było pięknie.
Wow. Robiliście show!
Udało nam się zagrać przed takimi jak: Proletaryat, Perfect czy Lombard, to był fajny czas, bo sprawiało nam to wielką radochę. Oczywiście chcieliśmy być gwiazdami.
Super, czyli nie było to takie granie piwniczne, u kolegi w kanciapie. A gdzie graliście koncerty?
Kraków i okolice. Często w Rotundzie. Ja prowadziłem salkę prób przy żłobku.
Ha ha, to się komponowało? Nie robiłeś badań nad wpływem Waszej muzyki na gust muzyczny dzieci z tego żłobka?
Lubili nas tam, próby były wieczorami więc dzieciaki musiały się same wyedukować. Sporo moich znajomych z tamtych lat dalej dźwiga ciężar rocka. Cieszy mnie to.
Pamiętasz swoją pierwszą gitarę?
O tak! Pracowałem na nią miesiąc wakacji w cukierni. Pojechałem po nią do pracowni w Nowym Targu. Boże ależ ona był piękna… Mensfeld, zrobił ją lutnik z Nowego Targu. Oczywiście używana.
A ile kosztowała?
Coś ok. 500 zł.
Byłeś samoukiem?
Oczywiście. Dlatego nigdy się naprawdę nie nauczyłem grać.
A grasz jeszcze?
Niestety nie. Ale chcę do tego wrócić. W ogóle przez muzykę trafiłem też na jedyny w swoim rodzaju zakład szewski, gdzie przez 7 lat ręcznie szyliśmy tzw. Szyszki (Cockney) – kolorowe buty typu glany dla buntowniczej (i nie tylko) młodzieży.
Ty szyłeś? Cholewki?
Tak, szyło nas tam parę osób.
To Ty masz wiele talentów! A jak trafiłeś na ten zakład przez muzykę?
Przez kumpli związanych z graniem.
Takie buty to chyba były nie do dostania tutaj, zwłaszcza w kolorze. A powiedz mi, w jakim kierunku się kształciłeś tak w ogóle?
Niestety najbardziej na tym całym rock’n’rollu ucierpiała moja edukacja. Ciągłe zmiany, niekończenie, olewanie. Udało mi się coś ukończyć z zakresu ogólnego budownictwa. Podobno nie byłem głupi, ale głupio postępowałem. Żal mi tego chyba najbardziej w życiu, że olałem szkołę.
Z drugiej strony – szedłeś po prostu swoją drogą. Muzyczną, rzemieślniczą.
Niech będzie. Ha ha.
A czego żałujesz? W jakim kierunku chciałeś pójść?
Archeologia, poznawanie świata. Uwierzyłem komuś, że nie dam rady.
Znam to. Ja chciałam być aktorką teatralną!
No i wiem, że sam powinienem był podjąć decyzję. Pewnie dlatego teraz tak cenne jest dla mnie moje zdanie.
Świetnie, że do tego doszedłeś. Niektórzy nigdy do tego nie dochodzą. Opowiedz mi jeszcze trochę o swoim bieganiu. Jak to się zaczęło?
W 2003 roku, kiedy jeszcze paliłem i imprezowałem pojawił się pomysł na Poznań Maraton. To był raczej pomysł kumpla z cyklu: “my nie damy rady?”. Całe przygotowanie do niego to nieudolny bieg bulwarami sztuk ok. 10, zakończony kaszlem i odpaleniem papierosa… Ukończyliśmy mimo to i wtedy chyba zobaczyłem, że są inne fajne rzeczy na świecie. I w moim życiu było tego biegania coraz więcej. Biegałem kosztem imprez.
Ale w końcu wylądowałeś w górach.
Po kilku startach na asfalcie, w 2005 pojechałem na Maraton Gorce. Góry wyszły naturalnie, tak cicho, pusto i pięknie. Od 2005 roku, od I edycji Maratonu Gorce zostałem już w górach. Miałem trochę przerwy startowej, bo zajechałem kolana, ale wróciłem i biegam aż do dzisiaj.
A wspinanie?
Skialpinizm i wspinanie tak naprawdę były wymuszone kontuzją biegową, zwaną potocznie… zajechaniem. Narty skiturowe są ze mną do dzisiaj, do wspinania mnie nie ciągnie.
A dlaczego akurat bieganie? Bo jesteś typem samotnika?
Pewnie coś jest z tym biegowym samotnikiem. Tu sam decydujesz ile jeszcze dasz radę, sam mierzysz się z porażkami i małymi sukcesami. I jeżeli naprawdę to kochasz to masz gdzieś, że zrobiło się to drogie, modne i coraz mniej prawdziwe. Wiem po co to robię i co dostaję w zamian.
Ok, ale robisz świetne wyniki. Więc to nie jest tylko fun.
To fakt, że chociaż jest to przede wszystkim wielka przygoda i dużo radochy, to traktuję to od jakiegoś czasu dość poważnie. Wiem, że samo się nie zrobi i oprócz biegania trzeba zadbać o wiele rzeczy żeby potem była jeszcze większa przyjemność. Tygodniowo biegam raczej marne kilometraże, ale przyprawione fajnymi akcentami.
A jakie biegi w górach kręcą Cię najbardziej?
W czasach ultra jestem miłośnikiem raczej 30-50-kilometrowych tras z dużym przewyższeniem.
Masz trenera?
Latam według planu trenera, kumpla po AWF ze środowiska skiturowego, Mateusz Kuliga. Przy dużej tendencji do zajechania, oko trenera dużo mi daje i kieruje w dobrą stronę, co pokazał start w Cortinie.
No właśnie, opowiedz mi o starcie w Cortinie. O przygotowaniu, samym biegu.
Na Mardule wcześniej w tym sezonie miałem czystą radość z biegania, ale jeszcze nie 100% mocy. Potem był kontrolny start w Rytrze na 11 km, gdzie była już szybkość ale bez odpowiedniego luzu w nogach. A W Cortinie stałem na starcie i czułem, że jest zajefajnie. Niestety siadły mi plecy i dużo straciłem na ostatnim zbiegu. Tydzień spania w samochodzie przed biegiem się nie sprawdził.
Ha ha, czyli masz raczej romantyczne podejście do podróżowania i do biegania. Nie że ważny start to trzeba być super wypoczętym. Mów dalej.
Pomysł na Cortina Trail pojawił się rok temu. Chciałem pojechać i pobiegać na 40. urodziny gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. Aż wstyd się przyznać ale nie byłem wcześniej nigdy w Dolomitach, zawsze bardziej mnie ciągnęło w stronę Albanii, Macedonii czy Rumunii, gdzie w sierpniu chce wystartować w 2×2 Race (45 km i 4200 w pionie, wbiega i zbiega się z dwóch szczytów 2500 m n.p.m.).
Ach ta Rumunia, tam mają fantazję do organizacji biegów.
Zapisałem się na te Włochy, ale bez żadnej spiny, że muszę tam być i do tego mocny. Rok minął, mi udało się całkiem fajnie potrenować, samochód nie zawiódł i dojechaliśmy tydzień przed startem na camping. Bartek Gorczyca z Ewą Majer już mieli obiegane spore fragmenty trasy, a ja nawet tracka swojego nie miałem. Ani mapy ani konkretnego planu na start, tylko taki wewnętrzny luz, że wszystko będzie dobrze.
Ale to chyba najważniejsze. Gorzej jak się spinasz i stres może Cię spalić przed startem.
Ja przy tym całym zamieszaniu przedstartowym rodaków poczułem się trochę jak kompletny amator, który nie poważnie traktuje tak ważny start. Żeby nie było ogarnąłem sobie Julkę, jej koleżankę i Deśkę na support w połowie trasy i przeanalizowałem dokładniej profil i poukładałem co się dało w głowie. Nawet zwycięzców, elitę i czasy jakie tu padały. W 2016 zwycięzca 4:47.
Czyli amatorszczyzny nie było. No i podobało Ci się tam?
Ciężki był ten tydzień, bo człowieka nosiło żeby pobiegać po tych górach, a trenejro postawił sprawę jasno. Traktujesz start na luzaka, to biegaj do woli na wysokości powyżej 2000 metrów i się zajeżdżaj w tym upale. Ale jeżeli chcesz pobiec na to, na co jesteś przygotowany to wytrzymaj i słuchaj. Ciekawość tego co mogę wygrała.
W sobotę o 8 sprytem wcisnąłem się tuż za wygrodzoną elitą, policzyłem ile ich tam jest, postarałem się zapamiętać jak najwięcej twarzy i poszliśmy. Z fantazją młodego czterdziestolatka po czterech kilometrach leciałem spokojnie swoje w pierwszej kilkuosobowej grupie, już z dość dużą przewagą nad resztą. Świetne samopoczucie, fajna ekipa w grupie prowadzącej dały mi dużo przyjemności, choć kilometry uciekały to upał coraz bardziej nas niszczył i choć przyjaźnie, to czuć było próby szarpania i rwania tempa przez każdego z nas.
A atmosfera?
Kibice – coś niesamowitego, góry pewnie piękne, ale pod nogami czaiło się ciągle zło. Wszystko szło po mojej myśli do jakiegoś 35. km. Tam zwycięzca wyrwał do przodu i nic nie mogłem zrobić, a potem Enzo, drugi na mecie, choć zdecydowanie do tej pory gorzej zbiegał, na ostatnim zbiegu poleciał, a ja zostałem zaciskając zęby coraz bardziej z powodu bólu pleców. Wiedziałem przed startem, że Bartek zszedł z trasy, kilku znajomych też noc na głównym dystansie pokonała, co było robić. Nie ma co się rozczulać nad tym zbiegiem, dotrwałem, choć naprawdę łatwo nie było. Niosła mnie chęć skosztowania wisienki na urodzinowym torcie w postaci pudła i chyba też taki nasz patriotyzm, za rodaków którym nie poszło.
To piękny prezent urodzinowy.
Serio, nie zapomnę tej mety do końca życia, i choćby dane mi było zostać nawet mistrzem świata czy inne wielkie rzeczy, będę wracał na ten plac w Cortinie ze łzami w oczach. Gdy opadły pierwsze emocje i euforia, ciało przypomniało o sobie. Było bardzo blisko wylądowania w namiocie medycznym, prawie odjechałem.
A jakie w ogóle jest Twoje podejście do ścigania?
Różnie to bywa. Nie jestem zwolennikiem częstych startów z racji logistycznego zamieszania z tym związanego. Raczej wolę pobiegać swoje w górach, a ścigać się kilka razy i zawsze na 100%. Nie lubię roli faworyta. Wkurzają mnie też ciągłe tłumaczenia z ust innych, że oni treningowo, że nie w formie i inne takie pierdoły. Brakuje mi dzisiaj tej fajnej szczerości i zdrowej rywalizacji, ale też tego, że to zawody wyłaniają najmocniejszych, a nie kciuki na fb. Cieszy natomiast, że tak jak świat, nasi też biegają coraz mocniej. Mam nadzieję, że uda się jeszcze fajnie powalczyć na ciekawych trasach bo nie planuję odpuszczać, wręcz przeciwnie. Na pudle w Cortinie byłem najmłodszy, więc się da!
Oj, wielu pokazało, że się da. Z Marco Olmo na czele… A czy bieganie jest dla Ciebie rodzajem ucieczki przed czymś? Albo gonieniem za czymś? Albo czy kiedykolwiek było?
Już nie uciekam i nie gonię. Do końca nie wiem czym było tak naprawdę na początku. Może było klasycznie sprawdzeniem siebie, udowodnieniem innym, że też coś potrafię, ale teraz jest integralną częścią mnie.
Opowiedz mi jeszcze, proszę, o Dei, bo jest przecież ważną osobą w Twoim życiu. Jak się w nim pojawiła? Jest pierwszym Twoim psem, czy miała poprzedników?
W domu rodzinnym mieliśmy kundelka Czarka, który nas nie słuchał i uciekał kiedy tylko się dało przez 14 lat. Byliśmy dzieciakami i nie miał go kto wychować. W dorosłym życiu, kiedy mieszkałem sam marzył mi się pies przyjaciel, taki którego się nie zostawia w domu, tylko jest zawsze obok. Bordery zawsze mnie fascynowały swoim wyglądem, zachowaniem i przywiązaniem do człowieka. Trochę to trwało ale udało się wszystko dograć z pracą, gdzie mogła ze mną być.
To znaczy?
Pierwsze 5 lat Deśki przypadło na czas mojej pracy na hali wspinaczkowej. Ona się tam wychowywała. Pojawiła się w sierpniu 2010 roku – 8-tygodniowa kulka.
I zaczęliście razem biegać.
Ona to uwielbia, tym bardziej z dala od miasta. Mieliśmy nawet małą przygodę z dogtrekkingiem, z sukcesami ale Deśka nie widzi sensu napierania do przodu, jeżeli wszyscy są z tyłu i dałem jej spokój.
Ha ha, a Ty dla niej nie mogłeś się poświęcić i być z tyłu.
Też tak bywało, ale ona chyba bardziej to przeżywa.
Podobno Borderom trzeba zapewniać też rozrywkę czy pracę intelektualną.
Głupie rzucanie patyka nawet musi być przeplatane zadaniami. Bawimy się często w zostaw, przynieś, przeskocz. Strasznie to psisko dużo rozumie.
Też odnosiłam takie wrażenie obcując z Borderami, mają mnóstwo zrozumienia w oczach.
Często dzięki niej widzę np. że atmosfera w domu jest napięta, czyli niefajna i ona o tym nam mówi.
Dea to jej rodowe imię? Hodowlane, czy Twoja inwencja?
Moja i tak też jest w papierach. Bogini. He he. Dawniej często mówiłem, że jest najlepszym co mi w życiu wyszło. Teraz mówię, że najlepszym co mnie spotkało. Dla niej kupiłem pierwszy samochód i staram się tak planować życie by jak najwięcej była obok.
To wyjątkowa rzecz, że człowiek mówi tak o swoim psie. Podoba mi się. A Jula nie jest zazdrosna, że Dea to Twoja pierwsza dama?
Chyba nie, co lepsze Deśka ją uwielbia. Czasem chyba potrzebuje bardziej kobiety.
Śpi z Wami?
Nie, bardzo sporadycznie wskoczy nad ranem na chwilę. Podłoga to jest to, co lubi. Ale ja zawsze chciałem żeby grzała mi stopy bo mi marzną.
Nie próbowałeś jej prowadzać na jakieś Flyballe czy inne konkurencje, w których Bordery się „sprawdzają”?
Na samym początku były próby z przeszkodami ale jednak wybrała wolność biegową w górach i frisbee.
O, umiesz się tym posługiwać?
Jestem samoukiem, ale jej się podoba więc mi wystarczy.
Czyli stale się rozwijasz.
Jest tyle fajnych rzeczy i ludzi, którzy motywują, że nie da się inaczej.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Super było wrócić do starych czasów, dzięki wielkie.
Więcej o Pawle i jego towarzyszce Dei znajdziecie na ich profilu na Fb: Pigmej i Dea. Polecamy!
Ku…….a m…ć!!!!! Zajebisty gostek!!!!! Szacunek dla niego za podejście do biegania i życia.