„…Ale po pewnym czasie przestaje mu się cokolwiek zgadzać. Przesuwamy się więc stylem żabkowym 150 metrów hop i stop. Do mapy. Nie tylko my zresztą, bo mix Hadesów też niezbyt się orientuje gdzie jest. Wespół tylko się pogrążamy. Coś nam się wydaje, czasem się zgadza, ale generalnie jesteśmy tu … I nieważne że gwiazdy świecą nad nami…” – Szymon Pietrowski relacjonuje wielkopolskie ściganie na On-Sight Adventure Race.
– Nie, nie, nie! Nie mam kasy. Nie mam transportu. Mam popsuty rower. Jestem zmęczony.
– No ale umawialiśmy się …
Piątek 24 sierpnia, godz 22
Właśnie dobijam do bazy rajdu On Sight we wsi Chojno . Za trzy godziny na festiwalowej scenie katowickiej Nowej Muzyki zacznie grać WhomadeWho. Moje muzyczne odkrycie ostatnich tygodni. Cierpię. Ale dużo dużo wcześniej dałem słowo i Rafałowi Adametzowi – (mojemu teamowego partnerowi) i Krzyśkowi Muszyńskiemu – organizatorowi rajdu, że wystartuję.
Na trasę masters nie dojechało zbyt wiele ekip. Szkoda
Prócz nas tylko 5 teamów chce zmierzyć się z blisko 200-kilometrową trasą. Na odprawie dostajemy mapy z których już na pierwszy rzut oka wynika, że szybkiego ścigania raczej nie będzie. Wszystko po Puszczy Noteckiej tak najeżonej poziomicami, że jasny brąz wydaje się być kolorem dominującym. No i zero asfaltów. Krzysiek organizator rajdu, oraz budowniczy trasy na odprawie ze szczerym uśmiechem przekazuje nam, że zbudował trasę wymagającą. Nie chciał żeby było zbyt łatwo. Jeszcze nie wiemy co to znaczy ale okey. Skoro już jesteśmy.
Sobota 00:00 START / Prolog + MTB (7 km+)
Zaczynamy od krótkiego prologu.
Trzeba się zorientować na podstawie rozwieszonych i poodwracanych na bramce map, zapamiętać je i odnaleźć 4 punkty w okolicach bazy. Fajnie, można przynajmniej się rozgrzać bo upału nie ma. Dobrze, że Rafałowi mapy szybciej ułożyły się w głowie, bo ja stykam się z takim zadaniem po raz drugi w życiu i nie powiem, że jest mi łatwo się odnaleźć. Największą trudnością dla mnie jest to, że właśnie wiszą poodwracane i nie mają północy w tym samym miejscu. Wsiadamy na rowery. Pierwszy i jedyny punkt na pierwszym etapie nastręcza nam już jednak troszkę problemów. Wschodni brzeg jeziorka wskazuje nam że najść nań powinniśmy od wschodu. Jednak bagna i gęste krzaki skutecznie nas powstrzymują i z polany musimy iść na północ. W butach oczywiście już chlupie. Widzimy światła czołówek czeszących od zachodu. Bum jest. Napieramy dalej. Drzemy szybko szybciutko bo wariant na strefę zmian A wydaje się banalny.
Przed nami jakiś czas jedzie auto orgów. Ładnie się uśmiechamy, mocniej ciśniemy w pedały. Liczymy na ładne zdjęcia. W pewnym momencie auto staje. Rafał węszy podstęp, że pewnie nie chcą nam pokazywać gdzie jest ta strefa więc na rozwidleniu skręcamy w odwrotnym do prawidłowego kierunku. 300 metrów od strefy. Będziemy tu za jakąś godzinę ponownie.
No i się zaczyna. In the middle of nowhere. Czyli w ciemnej dupie po naszemu. Jako że nawigowanie nie jest moją specjalnością, a już nocą to w ogóle, Rafał czyta i prowadzi. Ale po pewnym czasie przestaje mu się cokolwiek zgadzać. Przesuwamy się więc stylem żabkowym 150 metrów hop i stop. Do mapy. Nie tylko my zresztą, bo mix Hadesów też niezbyt się orientuje gdzie jest. Wespół tylko się pogrążamy. Coś nam się wydaje, czasem się zgadza, ale generalnie jesteśmy tu … I nieważne że gwiazdy świecą nad nami. Po godzinie lawirowania po lesie trafiamy na znane nam rozwidlenie. Nauczeni gigabłędem własnym skręcamy już we właściwym kierunku. Jesteśmy na strefie zmian. Cali, zdrowi, ale nieszczęśliwi. Mamy do liderów ponad godzinę straty. Zamiast 7 km na liczniku 16.
A przyjechaliśmy taki kawał przecież nie po to by rajd ukończyć, ale by go wygrać.
BNO A – (17 km+)
Ło Jezu! Gwałtu, rety! Tu brakuje kolorów! Dostajemy mapy. 18 pkt do podbicia. 17 km. W teorii.
W praktyce trzeba nieźle naparzać, żeby odrabiać cokolwiek z naszej godzinnej wtopy do … biegaczy na orientację prawie na ich własnym podwórku. Czyli Konwaliom w przeróżnych konfiguracjach. Choć wszystkie punkty stoją gdzie powinny nie ukrywamy irytacji, że są tak pochowane, że żeby je znaleźć trzeba się o nie niemalże potknąć. Krzysiek na odprawie co prawda mówił, że będzie trudno… ale punkty pod paprociami, w dołkach to już kurde przesada. Nie dość, że trzeba się często ostro wywspinać na tutejsze „everesty”, to jeszcze wchodzisz i nie widzisz żadnej wbitej flagi. Mimo trudu w odnajdywaniu igieł w stogu siana idzie, albo raczej biegnie się nam nawet całkiem nieźle. Przeżywam nawet momenty nirwany, że po rzeźbie da się nawigować. Nie tak sprawnie jednak jak liderom Rajdowi Kornwalii w składzie Jacek Galla, Damian Rychły którzy ten etap pokonali w 3:15.
Nam zajęło to 35 min więcej. Podchodzimy jednak optymistycznie, że przed nami jeszcze 160 km ścigania więc wszystko może się zdarzyć.
MTB 2 – (14 km)
Dnieje. Liczyłem trochę, że może na etapach rowerowych da się coś odrobić, mimo że krótkie. Nic z tego. Nocą na mapie w skali 1:50 000 ciężko się czyta poziomice na trzęsącym mapniku. Konkretne piaszczyste pagóry Puszczy noteckiej to nie asfalt. Tempo nie zachwyca.
KAJAK- (18 km+)
No to co? Może odrobimy coś na kajaku ?
Rzeka, którą mamy płynąć to „Miałka”. Nazwa jak najbardziej adekwatna do jej charakteru. Wąziutka, płyciutka, kręta. Ni to rzeka, ni ściek. Piórem wiosła co chwila macamy dno i w ekwilibrystyczny sposób przepływamy pod naprawdę niskimi mostkami. Wąchanie i oglądanie mostków od dołu zdaje się być dla nas największym urozmaiceniem tego etapu. Po prawej szuwary po lewej szuwary, a punkty tylko 3.
Dopiero za Marylinem kapitan nawigator oznajmia, że punkt pierwszy jest za nami. Daleko za nami. Głowę chowam w dłoniach, przewracam gałkami ocznymi ku niebu. Patrzę na mapę. Żadnego dopływu z lewej nie było. Osz k…. Toż to w pierun daleko za nami. Jak mogliśmy tak daleko zapłynąć. Robię dziwną minę. Rafał też. Krótka debata podwyższonego ryzyka co dalej. Rafał chce wracać z buta. Ja chcę zaliczyć ten punkt w sposób nie do końca legalny. Zbierając go na kolejnym etapie. Na treku. Zostawiamy kajaki u gospodarza, który i tak ma to gdzieś i wracamy po punkt. Mamy tam koło 3 km. Kant i Adametz się cieszą. Punktu schowanego w szuwarach nie sposób było dojrzeć z wody. Bluzgi pod wiadomo jakim adresem. Na tym „zadaniu specjalnym” tracimy koło 40 min.
Kolejne już jakoś zbieramy, ale w ciszy. Jesteśmy wkurwieni.
ZS1 / TREK (14 km)
Mimo, że południe i słonko wygląda zza chmur troszkę nami telepie. Wychodzimy na brzeg. Pierwsze oficjalne zadanie specjalne to naprowadzenie partnera z zespołu na punkt za pomocą krótkofalówki. Rafał grzeje, ja stoję, wydaję komunikaty i marznę. Okazuje się, że mimo przeoczenia punktu w szuwarach i „40minutach karnych” przewaga zespołów przed nami nie wzrosła tak znacznie. Nasze morale – wręcz przeciwnie. Na 14 km treku troszkę „oszukujemy” i większość biegniemy na ZS2, na którym to czeka nas przeciągnięcie obciążonego nami pontonu na drugą stronę jeziorka.
MTB 2 – (18 km)
Po drugiej stronie zaczynamy kolejny 18-kilometrowy etap rowerowy, a ja z zachwytem stwierdzam, że nie wziąłem na ten przepak paliwa w postaci prowiantu. Winę zwalam na dziurawą torbę. Na pewno wypadł podczas transportu. Nie mogłem być taki głupi. Kolejne 50 km zrobię więc na rezerwie. Bez batonów, żeli i innych przysmaków. Rafał pociesza że podzieli się swoimi snickersami. Ma ich aż dwa. Ha ha, hurraoptymista. Noteckie pagóry pokonujemy bez większych przygód . Dość dużym zaskoczeniem są dla mnie niesamowite przewyższenia którymi usiane są te lasy. Co punkt licytujemy, który to jest lepiej schowany. Czy ten ukryty w gęstej jodle na rogu polany, czy może ten którego lampion w kolorze brąz, czy może ten w głębokim dołku.
BNO B – (12 km+)
Na drugim BnO trwa walka z czasem. Już niewiele interesuje nas strata do liderów. Chcemy skończyć te cholerne BnO przed ciemnością. Tam też czeka mała niespodzianka. Ponieważ przyzwyczailiśmy się już do tego że punkty są widoczne z metra , niemal oczom nie mogłem uwierzyć że widzę GO z dwudziestu ! Z radości puszczam się w te pędy i nagle… chlup! Połowy mnie nie ma. Jestem do pasa w bagnie. Trzymam się krzaków, klnę i patrzę na mapę. Przecież tu bagna być nie powinno. Jakoś się wygramalam, ledwo zachowując buty, ale nie jestem w stanie się nawet uśmiechnąć na taki żart organizatora.
Sobota godzina 20 – czyli 20. godzina rajdu. Zmęczenie daje już znać o sobie. Werwa opuszcza. Snickers nie pomaga . Rafał ciśnie po krzaczorach ja za nim, ale tylko po to by go nie zgubić. Bardzo długo kręcimy się na jednym punkcie. Zakładam wszystko co mam. Cukier spada. Jest mi źle. Robi się ciemno. Za kanapkę jestem gotów wycałować dziewczynę obsługującą strefę zmian. Mimo braku cukru kapuję nawet szybko, że to słaby pomysł. Nie w tym stroju. Nie w tej pachnącej okleinie.
MTB 4 – (15 km)
Umawiamy się z Rafałem, że przedostatni rower robimy bezpiecznie. Innymi słowy: wolimy nadłożyć drogi niż się zgubić. Trauma pierwszego etapu nie odpuszcza. Punkt nr 8 umiejscowiony na skraju cypla stanowi nocą nie lada wyzwanie. Dodatkowo nam kryzys. Brzeg długi, zarośnięty a perfidia organizatora jak wiemy bezkresna. Brak jakichkolwiek odniesień w terenie. Noc ciemna. Marudzę, że punkt może być nawet pod wodą. Z marazmu budzi mnie asfalt. Bo asfalt oznacza, że może i stacja paliw jaka będzie. A jak stacja to i coś może zjem, zatankuję. No i nareszcie można trochę pogrzać, a nie tak tylko mulić po piachach. Do Rafała prędkość nie przemawia mobilizująco i prosi bym przejął mapę. Ponieważ wariant na 9-kę widzę oczywisty daję mu odetchnąć i nawiguję. Najazd ścieżką od wschodu nie okazuje się jednak oczywistą oczywistością. Czeszę w poszukiwaniu lampionu w rowie tak długo aż się chłopak wpadnie z fazę rem. Morale nawigatora we mnie spada do poziomu zero. Nie mogę też odnaleźć ścieżki wjazdowej do lasu na kolejne BnO. Morale poniżej zera. Popadam w wątpliwość czy w ogóle koło dobrego lasu jesteśmy. Ta nowina wyraźnie budzi Rafała. W lesie mijamy się z teamem Kornwalii. Marek Galla wygląda nietęgo, ale podnosi na duchu że las jest perfidny, że gęsto. Zajebiście. Uśmiech nie znika. Walczymy. Mamy za sobą 150 km z okładem. Albo i więcej.
BNO C / ZS 3 – (10 km)
Kolejne BnO zaczynamy od ZS.
Dostajemy dwie mapy, jedną z naniesionymi punktami, drugą bez. Zadanie polega na prawidłowym naniesieniu punktów na pustą mapę na podstawie tego co powie partner. Oczywiście swoich map nie widzimy. Za dobrze wykonane zadanie dostajemy ciepłą herbatę, chleb i kabanosy. (Kolejne kochane dziewczyny z On-Sight’u) oraz informację, że wspaniałomyślny organizator ściął trasę o 3 pkt na BNO oraz o 2 pkt na rowerze (pkt 11. i 13.) bo nastała obawa, czy ktoś w ogóle zmieści się w wydłużonym o 6 godzin limicie. Jest któraś w nocy, jem jakbym dawno nie jadł. Leśny sierpniowy chłód wkrada się szybko. Parujemy. Kolega nawigator- pogania.
Mimo zmęczenia z odnajdywaniem lampionów nie mamy o dziwo większych problemów. Dopiero pkt P dostarcza sporo rozrywki. W szczególności moim gołym piszczelom. Dobrze że Rafał dostał niezłego powera, bo mnie po 30 minutach spędzonych na przedzieraniu się przez ostre chaszcze w poszukiwaniu odpowiedniego żlebu odechciało się zabawy. Uczucia do orga wróciły do normy.
MTB 5 – (55 km+/-)
Na punkcie zmian dobrze wiemy, że wszystkich punktów z ostatniego etapu rowerowego nie zgarniemy przed limitem. Decydujemy się na wariant by kosić byle co, byle asfaltem. Nasze zmęczone mózgi nie myślą logicznie. Nie myślą taktycznie. W ogóle nie myślą. Postanawiamy zrobić pkt 10,12 i do bazy. To co z tego, że 12-ka leży na samym krańcu mapy.. Najważniejsze, że koło tak długo wytęsknionego szybkiego asfaltu. To co z tego że, żeby na nią dojechać z dziesiątki asfaltem właśnie, trzeba wyjechać poza mapę. To co z tego że jesteśmy po drugiej stronie Warty… Drzemy asfaltem i nie mamy już czasu się zastanawiać. Zgarniamy punkciki. Na 12-ce dzwonimy do organizatora, że jesteśmy zajebiści i już wracamy. Niedziela godz 5.10. Mamy 50 minut do limitu i z 25 km do Chojna. Damy radę. Grzejemy ponad 30 km/h, zadowoleni że uda się zmieścić w czasie. Nastaje kolejny poranek. Ścigamy się z kościelnymi jadącymi do pracy. Godzina 5.40. Na 20 min do końca limitu wyrasta przed nami Warta. Szeroka. O wartkim nurcie. Niestety to nawigowałem ja. A ta brązowa kreska wcinająca się w rzekę na nasze nieszczęście nie oznacza nic więcej niż przeprawa promowa. Stąd do bazy mamy tylko 500 metrów. Tylko, że drogą lotniczą. Prawie czujemy zapach ciepłej zupy. Stoimy jak wryci. Przełykamy ślinę. Przepłynąć wpław z rowerami się tego nie da. Wydaje się nam, że ktoś tam po drugiej stronie się rusza. Krzyczymy. Nie rusza się .. Nie ma człowieka. Marzenie pryska. Opcja przepłynięcia wpław i pożyczenia łódki by zabrać rowery odpada kiedy domyślamy się, że sznurkiem to raczej przypięta nie jest. Ze scyzorykiem nie zawalczymy. Poza tym zaczynamy dygotać i myśl, że nie zostaniemy prawdziwymi Polakami jak w hymnie przykazano przyprawia nas o dreszcze. Zresztą myśl zostania Polakami przepływając rzekę też. W końcu jest poniżej 10 stopni . Do najbliższego mostu mamy przynajmniej 15 km. Pisać, że się nie chciało chyba nie muszę.
7.38 Jesteśmy w bazie.
EPILOG
Zawody deklasując pozostałe ekipy wygrał Rajd Kornwalii Team w składzie Jacek Galla, Damian Rychły. Nie dość, że ukończyli w limicie to jeszcze zgarnęli wszystkie punkty. O 5 rano po 29 godzinach napierania przybyli na metę. Zuch chłopaki. Na drugiej pozycji 31minut za nimi na metę wtargnęli bez dwóch punktów Rajd Kornwalii Origins w składzie Marek Galla, Tomasz Marciniak. Na trzecim miejscu kolejne Kornwalie, tym razem mix czyli Adrianna Kobusińska i Władek Sielicki. Na metę we wsi Chojno dojechali tuż przed godziną pierwszą . Pozostałe 2 teamy, czyli OSA I Hades MIX po morderczej walce w poszukiwaniu lampionów rywalizację zakończyli przed północą. A my co cóż .. prawie o świcie, ale po limicie. 😉 Podsumowując. Krzysiek Muszyński nie kłamał. To był ciężki i wymagający rajd. Idealny dla orientalistów, jasnowidzów i masochistów. Bardzo bym chciał należeć kiedyś do którejś z tych dwóch pierwszych grup.
Zostaw odpowiedź