„Sił coraz mniej, stopy to już mnie chyba opuściły, momentami mam wrażenie, że stąpam po rozżarzonych węglach. Na Szyndzielnię wchodzę już na rzęsach, Michał próbuje mnie motywować, ale na niewiele się to zdaje, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów kosztowało mnie bardzo wiele, do tego mam problem ze złapaniem tchu, nie jest dobrze i niech to się już wreszcie skończy ” – Konrad Ciuraszkiewicz dzieli się wrażeniami z najdłuższej trasy tegorocznego BUTa – 220 kilometrów.
Mimo, ze minęły trzy dni od zakończenia Beskidy Ultra Trail 220 nadal czuje się, jakby mnie walec przejechał. Była to bardzo ciężka, bardzo piękna impreza, która nie do końca przebiegała według scenariusza, którego oczekiwali zarówno zawodnicy jak i organizatorzy, ale nie na tym chciałem się skupić. Dla mnie była to kapitalna dwudniowa przygoda w górach, które bardzo lubię i gdzie często bywam, z ludźmi, których też lubię. Do tego przygoda pełna całkiem skrajnych emocji, od frustracji aż po jakieś stany euforyczne. Niektórych fragmentów trasy w ogóle nie pamiętam, inne zlewają się w mniej lub bardziej logiczną całość. Pamiętam pustą, piękna drogę z Malinowskiej Skały na Skrzyczne, w delikatnie przygrzewającym słońcu. Jak biegłem tędy miesiąc temu, to ledwo widziałem na kilka kroków do przodu, teraz widać na kilkadziesiąt kilometrów, pięknie musi być tu zima, pod warunkiem, że nie wieje.
Ze Skrzycznego trasa wiodła w dół do Ostrego, gdzie zlokalizowano jeden z punktów żywieniowych, makaron wciągnąłem z wielka przyjemnością, na ziemniaki sie nie skusiłem, ale podobno były dobre. Chyba pierwszy raz spotykam sie z ziemniakami na biegu, co prawda na Tor des Geants Włosi serwowali jakąś papkę z ziemniaków, ale w takiej postaci to widziałem po raz pierwszy. Proste i łatwo przyswajalne węglowodany. Pamiętam również okolice Baraniej Góry, równie urokliwe jak Skrzyczne, no i niestety dość irytujący zbieg z Baraniej. Razem z Michał, z którym spotkałem się kilka kilometrów wcześniej gubimy w którymś miejscu szlak, który oznaczony jest bardzo marnie i orientujemy się dopiero, kiedy droga idzie w zupełnie nie tym kierunku, co powinna. Coś mnie podkusiło przed startem, żeby zabrać mapę, szukam miejsca gdzie możemy się znajdować, niestety jesteśmy daleko od naszego szlaku, Michał wyciąga kompas i przedzieramy sie na azymut przez krzaki w dół, robi się z tego bardziej AR niż liniowy bieg, tempo jest żadne, jesteśmy bardzo wkurzeni na tą cała sytuacje, stracimy tutaj pewnie z 20 minut, czołówka się oddali i ciężko będzie ją dogonić. Gdy trafiliśmy w końcu na szlak rzucam od niechcenia, że może inni też błądzili i jeszcze okaże się, że w Węgierskiej Gorce na pomiarze czasu będziemy pierwsi, chociaż sam za bardzo w to nie wierze, psycha nam pewnie siądzie, jak się dowiemy, że wyprzedziło nas kilkanaście osób.
Ku naszemu zdumieniu na punkcie jesteśmy… pierwsi. Chwilę po nas przybiegają Ewa Majer i Artur Kurek, sądząc po minach, to zbieg z Baraniej tez im sie nie podobał. Następna na trasie jest Rysianka i dalej Hala Miziowa. Zanim tam się dotarło, to na Hali Boraczej był piękny zachód słońca, jaki w górach tylko być może. Zaraz jak słonce zniknęło, zrobiło się od razu chłodniej. Do tej pory temperatura była w sam raz do biegania, teraz trzeba się trochę ubrać. Biegnie mi się bardzo przyjemnie, gwiazdy świecą, w lesie kompletna cisza. Lubię biegać nocą. Na zbiegu do Korbielowa odłącza się od nas Ewa, chciałbym tak zasuwać w dół jak ona. Przed samym Korbielowem popełniamy błąd i kierujemy się na trasę BUT 150, trochę się dziwię, czemu ta droga idzie pod górę, zamiast w dół. Po jakimś czasie orientujemy się o pomyłce, nie pierwszej i nie ostatniej tego dnia. W Korbielowie na 90 km trzeba było dokonać wyboru trasy, chcę iść na Babią, po to tu przyjechałem. Trasa ponownie wiedzie po Głównym Szlaku Beskidzkim, do Markowych Szczawin kawał drogi i bardzo mi się dłuży ten fragment, dochodzi do tego pierwszy kryzys, liczę ile czasu jeszcze mogę spędzić na trasie i zaczynam trochę żałować, że nie wybrałem krótszej trasy. Po prostu nie chce mi się biec dalej.
Próbuje przekonać siebie, że będzie jeszcze fajnie, w końcu królowa Beskidów czeka, ale opornie mi to idzie. Do tego nie mam ochoty nic jeść, wiec ogólnie czuje sie niezbyt dobrze. Po jakiejś godzinie trochę mi sie poprawia, nawet kilometry lecą szybciej. Jak docieramy na Żywieckie Rozstaje, gdzie szlak skręca w stronę schroniska, to znowu zaczyna mi się podobać, że tu jestem. W schronisku czeka herbata z cytryną, snickers i bułka, nie wiem skąd wiedzieli, że dokładnie tego będę potrzebował? Chwile po nas pojawia się Maciek Wiecek, który na początku pomylił trasę i sporo stracił, ale teraz bardzo szybko odrabia starty. Podejście na Babią, to był dla mnie najfajniejszy moment na trasie, na niebie tysiące gwiazd, nawet mocno nie wieje jak to często bywa w tym miejscu, po prostu jest tu bajkowo. Warto było zrobić ponad 100 km, żeby tu dotrzeć, gorzej, ze trzeba jeszcze wrócić do Bielska-Bialej. Z wielkim żalem opuszczam Babią Górę, chętnie bym posiedział i pogapił sie na gwiazdy. Na przełeczy Krowiarki czeka nas niespodzianka, Józek Pawlica i Lucjan Chorąży, którzy kręcą się po trasie proponują kawałek pizzy, na początku nie bardzo wierzyłem, w to co mówią, jak wyciągnęli jeszcze butelkę coli, to mnie juz totalnie zatkało. Dzięki chłopaki.
Mało pamiętam z następnych 20 km trasy, było sporo asfaltu, który dał się we znaki dla zmoczonych stóp, błota też nie brakowało, wiem, że miałem kolejny kryzys, tym razem dość długi, bo trzymało mnie jakieś 2-3 godziny, wiele razy zadawałem sobie pytanie po co ja to robie i że juz nigdy więcej, jest tyle biegów alpejskich, anglosaskich czy nawet ultra na krótszych dystansach, może teraz przyszedł czas żeby się przestawić, po cholerę się tak męczyć? Podczas większości startów w tym roku obyło się bez większych kryzysów, także tutaj miałem wielką kumulacje, szkoda tylko, że bez nagród jak w totolotku. Do tego stopnia nie chciało mi się iść dalej, że byłem gotów łapać stopa w Stryszawie do Żywca. Po dotarciu do Stryszawy stwierdziłem, że może jeszcze do dotrę do Krzeszowa na przepak i tam zdecyduję co dalej. Na przepaku jakoś mi przeszło i wróciła ochota by skończyć trasę. Beskid Mały minął dość szybko, jedynie podejście na Chrobaczą Łąkę nie chciało się skończyć. Na zbiegu w kierunku Gaików spotykamy Jurka, który wybiegł nam naprzeciw i towarzyszył przez kilka kolejnych kilometrów.
Fajnie jest spotkać kogoś znajomego na takiej trasie, każde wsparcie ma tu znaczenie. W drodze na Przegibek pojawia sie w oddali Szyndzielnia, ostatnie duże podejście na trasie. Sił coraz mniej, stopy to już mnie chyba opuściły, momentami mam wrażenie, że stąpam po rozżarzonych węglach. Na Szyndzielnię wchodzę już na rzęsach, Michał próbuje mnie motywować, ale na niewiele się to zdaje, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów kosztowało mnie bardzo wiele, do tego mam problem ze złapaniem tchu, nie jest dobrze i niech to się już wreszcie skończy. Widok z góry wynagradza trochę te cierpienia, w dole morze świateł z Bielska, robi to duże wrażenie. Ostatnie kilometry w dół nawet nie biegnę, bolą mnie stopy, mięśnie, boli mnie coraz bardziej piszczel. Końcówka strasznie się dłuży, w końcu docieramy do wyciągu na Dębowcu, gdzie niecałe dwie doby wcześniej impreza się zaczęła. Jeszcze tylko kilkaset metrów i meta. Zazwyczaj mam tak, że im bliżej mety, tym z jednej strony cieszę się, że już blisko, a z drugiej żałuje, że to już się kończy, tym razem jest inaczej, nawet nie mam siły cieszyć się z ukończenia, zmęczenie bierze górę. Wchodzimy razem na metę, w tym miejscu chciałem podziękować Michałowi za te wspólne 180 km. 39 godzin na wymagającej trasie zmasakrowało mnie mocno. Być może dwie dwusetki w ciągu dwóch miesięcy plus kilka innych startów, to było zbyt dużo dla organizmu. Na razie ma dość ultra, chyba je trochę przedawkowałem i pora teraz na odwyk, w każdym razie słowo na “u” wykreślam na jakiś czas ze swojego słownika. Pewnie za kilka tygodni znów mnie będzie ciągnąć w tym kierunku, ale na razie wystarczy. Nie chciałem się koncentrować na tym co nie wyszło na tej imprezie, sporo już o tym napisano na różnych forach. Mam wielką nadzieję, że organizatorzy zrobią kolejnego BUT-a za rok, wyeliminują to co poszło nie tak jak powinno i zrobią taką imprezę na jaką te góry zasługują, bo tereny do biegania są tu fantastyczne.
Foto: Andrzej Brandt
Zostaw odpowiedź