Meta zawodów to dla mnie zawsze ogromne szczęście. Wszyscy się uciskają, gratulują, nawet płaczą z radości. Tym razem było trochę inaczej…
Nie trenowałam normalnie w tym sezonie. Miałam kontuzje przez 3 miesiące, potem jakieś paskudne wirusy wyciągały ze mnie wszystkie siły. Bałam się biec tę Małofatrzańską Stówkę.
Rzekomo, na imprezie powinno być 105 km i około 7700 przewyższenia. Liczyłam na to, że uporam się z trasą w 19 godzin, bo zwycięzca z 2016 roku biegł 17,5. Może 17 czy 19 godzin nie brzmi super jak na wynik na 100 km, ale trasa jest bardzo techniczna, w dodatku jest dużo otwartej przestrzeni i zwykle są tam upały. Powinno być 8 punktów żywieniowych i 10 punktów kontrolnych (takie prawie, jak na orientację trzeba było je podbijać na karcie startowej).
Trzy minuty przed startem. Leje mocny deszcz. W górach grzmi. Dostaję gęsiej skórki. Zimno. Ale zaraz będzie ciepło, przekonuję siebie. Stoimy pod dachem. Na linii startu 3-4 osoby. Tata stoi z przodu i jakoś negatywnie na to wszystko patrzy. Mama zdezorientowana. My z Ilyą ruszamy na start.
Pierwsze techniczne odcinki już znałam (byliśmy tam z Ilya, Krzyśkiem i jego psami – Łajką i Lemmy’m), więc teraz zauważałam tylko, że jest bardzo ślisko i trzeba uważać na zbiegach. Jeszcze dalej były metalowe schodki i dużo łańcuchów, których wcześniej nie widziałam, ale nie zaskoczyło mnie to.
– Biedni słowaccy turyści, jak oni tutaj chodzą?! A może tu nie chodzą? – myślę, idąc grzbietem pod górę po bardzo wąskiej i zarośniętej ścieżce. A nie tak dawno było coś, czego nie da się nazwać zbiegiem, to był po prostu zjazd! Cieszyłam się z tego, że były drzewa, można było się przytrzymać.
Dalej grzbiet się wypłaszcza i można biec. Po obu stronach bardzo stromo, ale jest super widoczność na kilometry do przodu. Świeci słońce! Bezleśne góry dają możliwość nacieszyć oko widokami, są tylko pojedyncze niskie choinki. Daleko z przodu widzę jeszcze kilku biegaczy, z tyłu – nikogo. Obok trasy stoi para. Słyszę dźwięki drona. O, ależ oni to wymyślili! Staram się uciekać bardziej elegancko, skacząc z kamienia na kamień.
Zaraz powinien być trzeci punkt żywieniowy. I coś mi zegarek mówi, że jestem 30 m w prawo od trasy. I już słyszę jak chłopak z tyłu krzyczy do mnie, że trzeba lecieć żółtym szlakiem w dół. Wracam. I to już po raz trzeci. Na punkcie jem chipsy i słone krakersy, banany do kieszeni i do przodu.
Jak dobrze, że wzięłam ze sobą kijki! Nie wiem jak szybko podchodzę, ale ludzie bez kijków pozostają z tyłu. Długo biegnę skalistym grzbietem w dół. Mijam skrzyżowanie i znowu słyszę jak ktoś mnie upomina, że biegnę nie w tym kierunku. – W dół na żółty szlak! – znowu wracam. Biegniemy trawersem. Znowu zaczyna padać deszcz, a potem i grad. Z tyłu pojawia się dziewczyna, pierwsza, którą widzę na trasie. Chłopak, z którym biegłam przez chwilę puszcza mnie do przodu. Pędzę krętą wąską ścieżką.
Dziewczyna dogania mnie na punkcie żywieniowym, na 43. kilometrze. Orientuję się, że ma numer nie z setki. Dalej biegłyśmy razem i ona nie chciała mnie wyprzedzać nawet przed swoją metą, a moją połówką. Tylko od czasu od czasu wyrażała po słowacku swój podziw, że biegnę setkę.
Na półmetku zjadłam zupę i znowu chipsy. Mama powiedziała, że nad drugą dziewczyną na poprzednim punkcie miałam 30 minut przewagi. Pomyślałam, że to bardzo mało. I pobiegłam dalej. Razem ze mną trochę przebiegła mama, dowiedziałam się, że Ilya biegnie na 7. miejscu i dobrze wygląda. Zdążyłam powiedzieć, że u mnie wszystko w porządku i że widzimy się za 7-8 godzin. Od ośmiu byłam już w drodze. I aż trudno mi było uwierzyć, że mogłabym to zrobić w 16 godzin. Choć całości raczej nie próbowałam ogarniać. Patrzyłam bardziej na minuty, kontrolując kiedy trzeba coś zjeść, napić się.
Idę pod górę. Jest bardzo stromo. 56. kilometr nie chce się skończyć. Tam na górze musi być punkt kontrolny. Z tyłu szybko się zbliża jakaś osoba, chyba kobieta. W głębi duszy mam nadzieję, że to jednak mężczyzna. Ale blondynka już żwawo maszeruje koło mnie. I od razu zaczyna rozmowę:
– Jestem ze sztafety. To chyba dobrze, prawda?
Uśmiechnęłam się i zgodziłam. To była Czeszka, jeszcze bardzo świeżutka. Życzyła mi powodzenia i poszła do przodu, z dzwonkiem na plecaku.
Długie podejście mnie wymęczyło. Potrzebuję nowych sił. Woda już się kończy. Gryzę pół snickersa, którego zabrałam z depozytu na 52. kilometrze. Teraz tą kulkę przerzucam w ustach. Nie chce się rozpuszczać, ale bardzo mi smakuje. W bidonie jest zupełnie pusto. Myślę, że będzie strumień, napije się. Ale na nic zdatnego do picia nie trafiam przez najbliższe 15 minut. Są za to kałuże. Wybieram najczystszą i przysysam się.
Po raz kolejny biegnę obok pana w białej koszulce i z czarnymi słuchawkami. Tym razem idziemy żwawo w górę i zachodzące słońce magicznym ciepłym światłem oświetla drzewa. Jest mi trochę szkoda, że już nie zdążę popatrzeć na zachód słońca ze szczytu. Pan w białej koszulce zapytał płynnym angielskim, skąd jestem i jak się nazywam. On okazał się być Węgrem, a imię miał tak trudne, że nawet w głowie ani razu nie udało mi się powtórzyć.
Coraz częściej wiszę na kijach i ledwo widzę przed sobą na drzewach biało-żółte paski. Czekam na zbieg. Moim zdaniem już powinien się rozpocząć. Węgier poszedł do przodu. Wyszłam na jakieś skały. Po lewej las, po prawej przepaść. Szlak prowadzi wzdłuż skalnego urwiska.
– Te Słowacy są szalone! – myślę oburzona. Przed sobą zauważam jeszcze jedną bardzo wysoką skałę i zauważam światełka latarek. O, fak! Kompletnie nie tu, gdzie jestem.
Wspinam się po skałach w ciemności i w lekkim deszczu. Świeci księżyc. Nie ufam już zegarkowi, ale na razie wszystko jest w porządku. Wychodzę na szczyt z krzyżem. Sprawdziłam dalszy opis trasy z tablicami i strzałkami. Nie mamy mapy, tylko coś na kształt road booka po… słowacku! Teraz powinnam wejść na żółty szlak.
Żółte znaczniki są jednak słabo widoczne, tylko jeśli pada na nie światło. Idę powoli wzdłuż skalnego urwiska, żółtych oznaczeń znowu nie widać. Zegarek krzyczy, że znowu jestem na lewo od trasy, jakieś 20 m. – Czyli muszę tam w dół zejść? – myślę gorączkowo. Spoglądam w dół i widzę tam normalną drogę. – Cholera! Jak się tam dostać? – od razu zaczynam się złościć i krzyczeć. Wspinaniem teraz w nocy zajmować się mi nie chciało.
Dzwonię do Ilyi. On już o tej porze miał być na mecie. Nie potrafię wyjaśnić, gdzie jestem, więc w żaden sposób Ilya nie może mi pomóc. Połączenie się urywa. Wracam do krzyża i już prawie płaczę. Zostało mi 6 km do mety. Ilya wysyła zdjęcie z mapą. Znowu nic nie rozumiem. Szczęśliwie jednak na szczycie pojawiają się biegacze. Hura! Za parę minut jestem z nimi na właściwej ścieżce, odchodzimy od tej przeklętej skały.
Kończy mi się track w zegarku, a mety nie widać. Jestem na jakimś parkingu. Zła. Ilya mówił, że będzie jeszcze ok 150 m podejścia do mety. Wewnątrz mam bunt przeciwko organizatorom, że jak tak można puszczać wyścig bez oznakowania. Oczy już i powieszonych wstążek, wiodących do mety, nie znajdują. Jakieś chłopaki wyprzedzą mnie. Idę za nimi. Na 50 metrów przed metą spotyka mnie tata i proponuje żeby trochę podbiegła. Pyta czy nie jestem zmęczona… :). Potem pojawia się mama. Na metę już wbiegłam. Ilya nagrywa filmik i o coś pyta. Błyski lamp. Gratulacje po słowacku za pierwsze miejsce. Ledwo się uśmiecham.
Dobrnęłam do mety. Czas 17:23.
Mama znając mnie, podaje od razu boski napój – herbatę.
Chciało mi się jeść, ale były tylko resztki z punktów (przyzwyczaiłam się do wypasów na polskich startach). Dali mi chiński makaron, po którym zrobiło mi się niedobrze. Więcej nic nie jadłam. Była jeszcze mętna droga do domku, gdzie nocowaliśmy. Nie łatwo i powoli wzięłam prysznic i położyłam się spać. Spałam dobrze.
***
Organizm szybko się zregenerował. Na trzeci dzień już zrobiłam lekki trening. Czułam się świetnie, tylko apetyt mocno urósł.
Mieliśmy o 400 m mniej przewyższenia, bo organizatorzy nie posłali nas jak zwykle prowadziła trasa – przez Wielki Rozsutec, ponieważ była burza. To bardzo ciekawy kawałek trasy. Dlatego wszystkie czasy są trochę krótsze, niż powinny być.
Track ze stravy https://www.strava.com/activities/1064695581
Nasmarowałam się wazeliną, wzięłam lekkie, składane kije, założyłam inov-8 x-talon 200 (przed startem myślałam żeby zmienić buty na przepaku, ale nie było potrzeby).
Miałam cel żeby dużo jeść tym razem, pilnowałam tego z zegarkiem. I się udało, można było nawet więcej. Jadłam żele, żelki i owocy na punktach. A jeszcze piłam soli i aminokwasy, co też mi się wydaje, pomogło to przeżyć.
Zostaw odpowiedź