To miał być ostatni start w tym sezonie. Noga już nieco zmęczona, na dodatek jak przed każdym startem, coś musiało nawalić – tym razem mięsień płaszczkowaty łydy. Kontuzję wziąłem za dobrą monetę, przecież nie inaczej było chociażby na Biegu 7 Szczytów, czy Kaszubskiej Poniewierce.

Relacja: Rafał Bielawa

Plan przygotowany, pogoda miała być znośna więc nic innego tylko walczyć. Z założeń pierwszą dziesiątkę brałem w ciemno, ale gdzieś rozpisałem sobie czas tak, aby zahaczyć o pudło. Tym razem o pewności nie mogło być mowy, nie miałem pojęcia jak wytrzyma mój organizm, a też nie miałem w planie totalnej rozwałki tuż przed roztrenowaniem.

Zacząłem wolno, spokojnie, a widząc co się dzieje, nawet jeszcze delikatnie odpuściłem, mając świadomość, że w tych warunkach sił będzie ubywać dużo szybciej niż normalnie. Padało do samego startu, było bardzo ślisko i grząsko. Już na pierwszych 10 kilometrach zaliczyłem kilka pięknych upadków, w ustach już po pierwszym poczułem błoto, a piasek w zębach towarzyszył mi już do samej mety. Wraz z pierwszym lądowaniem na ziemi wybiłem sobie dwa paluchy ze śródręcza, ale to detal. Na rękach nie miałem zamiaru biec. Pogoda z niezłej, zmieniała się w niezbyt sprzyjającą. Błota, którego miało być tak akurat, było dużo więcej, a poziomy strumieni, przez które trzeba było się przedzierać, biły na głowę także pierwszą, kultową już edycję Łemkowyny.

Do Bartnego dotarłem w dobrej kondycji, noga podawała, leciałem sobie spokojnie, bez zadyszki i szaleństwa. Zupka na punkcie pyszna, zresztą – by się nie powtarzać tego co zdanie – jedzenie na punktach było pierwsza klasa! Kawałek za Bartnem dołączył do mnie Jakub, na początek schowałem się za jego plecami, by od 70. kilometra powoli zacząć podkręcać tempo, ciągnąc kolegę na plecach. Czułem się super, głowa rwała do przodu, a jednak nie dawałem się ponieść emocjom. Jeszcze nie na pełnym gazie ale miarowo, bez szarpania, jak myśliwy na polowaniu.

Fot. Michał Wójtowicz

Jakub został w Chyrowej, ja zmieniłem buty i poleciałem dalej. Do kolejnych zawodników straty były niewielkie, a dystansu sporo aby je zniwelować. Widziałem siebie już na kolejnych kilometrach, ale już pierwsze podejście uświadomiło mi, że popełniłem ogromny błąd, który zaważył na wszystkim podczas ŁUT. Co zrobiłem? Założyłem buty, w których generalnie mogłem udać się jedyne na ślizgawkę. Wcześniej w tym samych Altrach biegałem po błocie na Ślęży i na innych treningach i trzymały się super, a teraz poległy.

Nie mogłem utrzymać równowagi i na ziemi leżałem co kilka chwil. Za upadki spokojnie mogłem wygrać w każdych zawodach łyżwiarstwa figurowego oceniających figury, trudność, o wrażeniu artystycznym nie wspominając. Zjazd z Kamiennej Góry to już było coś. Leciałem tyłem, bokiem, wpadałem w krzaki, krzewy z kolcami, jednym słowem – bajka. I gdy wydawało się, że to, co najgorsze jest już za mną upadłem po raz kolejny tuż przed drogą krajową nr 19. Dobrze, że nie zostałem niezauważony, gdyż przejeżdżający ludzie pozdrowili mnie dźwiękiem klaksonu, a jeszcze dziewczyna pomachała do mnie mile wystawiając kciuka ku górze. Tak górze, teraz wiem, że chyba chodziło jej o Cergową.

Błotko na ŁUT. Fot. Michał Wójtowicz

Błotko na ŁUT. Fot. Michał Wójtowicz

Wchodziłem tam prawie na czterech, po krzakach, byle do góry. Tempo spadło dramatycznie, stałem i nie mogłem podejść nawet metr do góry. Wyziębiony, osłabiony, wyzuty ze wszystkich sił starałem się napierać do góry, a jeszcze z zazdrością dane było mi oglądać kolejnych zawodników, którzy pojawiali się obok i spokojnie szli lub biegli dalej, gdy ja odstawiałem dalej swoją jazdę figurową. W końcu wszedłem na tę górę, ale… już po chwili mogłem żałować, bo jeśli wejście było dramatem, to zejście miało okazać się rozpaczliwe.

Widok błota od czasu do czasu przerywał mi niespodziewany obraz pojawiających się tuż przed oczami moich butów. Pierwszy raz byłem mocno zdziwiony. Tuż po tym widoku, czułem jak moje lędźwia z łoskotem lądują na kamieniach, czy korzeniach. Kolejny widok obuwia, od razu łączył się z bólem. W końcu przywaliłem tak mocno, że nie mogłem się podnieść. Leżąc w błocie, wpatrywałem się tylko w niebo i kołyszące się drzewa. Byłem tak bezsilny, jak chyba ani razu w tym roku. Chciało mi się wyć.

Przyroda ożywiona na ŁUT. Fot. Michał Wójtowicz

Przyroda ożywiona na ŁUT. Fot. Michał Wójtowicz

Straciłem dużo czasu, ale to jeszcze byłoby do odrobienia, gdybym przy okazji nie stracił tyle sił. Było mi bardzo zimno, do tego kolana i pachwiny wyły już z bólu. Mimo zmęczenia, już nie tylko tym biegiem, ale wszystkimi kilometrami z sezonu, zabrałem swój ciężki kamień na plecy i jak Syzyf ruszyłem dalej. W końcu doczłapałem do Iwonicza Zdroju, gdzie niezawodny Adam, wspierając mnie od początku przygotował suchą bluzę, koszulkę, buty, oddał swoje rękawiczki, poklepał po ramieniu i… wykopał mnie w dalszą podroż. Od tego miejsca biegłem z Krzysztofem, stworzyliśmy niezły duet i spokojnie prąc do przodu mijaliśmy kolejnych zawodników. W Puławach jeszcze zupa dyniowa i jazda na ostatni odcinek.

W nowych, lepszych butach sytuacja na szlaku wyglądała już zupełnie inaczej. Ostatnie prawie 50 kilometrów przebiegłem tylko z jednym upadkiem, zresztą w chwili, gdy witałem się z breją usłyszałem: „Uważaj ślisko”. Mogłem tylko odpowiedzieć: „Wiem”.

Łemkowyna Ultra Trail. Fot. Michał Wójtowicz

Łemkowyna Ultra Trail. Fot. Michał Wójtowicz

Mimo sporych problemów na poprzednim odcinku nie miałem zamiaru się poddać i bez względu na czas, miejsce, chciałem po prostu zaliczyć ten bieg, odhaczyć i zapomnieć. Straty do pudła były zbyt duże aby walczyć i biec na złamanie karku. Równym tempem na ostatnich kilometrach zniwelowaliśmy straty do 6. i 7. miejsca do trzech i jednej minuty, czyli zupełnie nieźle. Wpadliśmy na metę trzymając się za ręce, Krzysiek ósmy, ja dziewiąty. Czas 21:51:52.

To był fajny bieg i po raz kolejny mogłem się przekonać, że na ultra wszystko może się zdarzyć i trudno wszystko przewidzieć. Jeden błąd kosztował mnie sporo. Tak, mam pewien niedosyt. Jednak w kontekście całego sezonu nie będę grymasił. Najważniejsze, że nauczyłem się czegoś i z pewnością wyciągnę wnioski z tego, co się stało, aby w kolejnym starcie ten błąd przekuć na sukces.

Oznaczenie trasy na ŁUT. Fot. Michał Wójtowicz

Oznaczenie trasy na ŁUT. Fot. Michał Wójtowicz

Prosto z mety pojechaliśmy do Cisnej, gdzie wraz z Piotrem, Kubą i wspomnianym wcześniej Adamem spędziliśmy noc. Mimo że miał być to pierwszy dzień roztrenowania i należało mi się piwo, to jednak zamknięte sklepy szybko wybiły nam ten pomysł z głowy.

Na koniec dziękuję wszystkim za wsparcie i miłe słowa, doping. Fajnie się biega, walczy, pokonuje słabości gdy ma się świadomość, że trzymacie kciuki!

Dzięki!

Relacja pochodzi z bloga Rafała Bielawy (eco-rafal.blogspot.com).

Fot. Michał Wójtowicz

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany