„Było dużo spokoju, wielkiej mocy, bólu, zwątpienia, gorąca, głodu i pragnienia. Radości z przepięknych gór i wielkiego uśmiechu na widok Rasza i Beli na punktach. Milczenia w chwili kryzysu i zagryzania zębów na ostatnich podejściach. 10 tysięcy myśli, długie chwile satysfakcji i wielka radość, że praca miała sens” – Agnieszka Korpal, najszybsza Polakw tegorocznym Lavaredo Ultra Trail opowiada o swoich przeżyciach z trasy.
Jeszcze dwa dni przed startem chętnie oddałabym komuś mój numer. Nie miałam w sobie ani sportowej złości ani zbyt dużej motywacji do biegu. W głowie zamiast ekscytacji przesuwały się obrazki jeszcze z Madery i wizja nadciągającego bólu. Tam 120 km bolało. Dość mocno. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że tu będzie inaczej.
Odpoczęłam trochę i nabrałam ochoty do startu, z głodem biegania i energią, która tylko czekała na uwolnienie. Jednocześnie poczułam wielki luz i spokój. Jedyne założenie jakie sobie postawiłam to, że fajnie byłoby złamać 20 godzin. Nic więcej, zero stresu. Reszta już mnie nie interesowała, jadę tam przecież głównie po to żeby dobrze się bawić. Nabrałam mentalnego dystansu do cyferek na tablicy wyników, ilości przewyższeń i nazwisk na liście startowej. Tylko od nieustannego patrzenia na mapę jakoś nie mogę się odzwyczaić.
„Rób swoje” myślę sobie od samego początku. Zacznij bardzo wolno i spokojnie, sukcesywnie przesuwaj się do przodu, biegnij tam gdzie to możliwe, spokojnie ale mocno rób podejścia i cały czas miej zapas sił na końcówkę. Plan dość prosty. Okazuje się, że nie wszyscy są zwolennikami tej metody i już na pierwszym podejściu niektórzy rwą do przodu, sapią, charczą, pot się leje z czoła strumieniami. Pierwsza myśl WTF? Czy oni pierwszy raz w życiu biegną? Nie czują ile ich to kosztuje? Przecież to wszystko się zemści, albo za 3 h albo za 10, ale zemści się na pewno. Cisnę więc spokojnie obok i powtarzam w myślach „rób swoje Aga, niech cię nikt nie wybija z rytmu”. Pierwsze nocne 4 godziny mijają mi na zastanawianiu się dlaczego po czwartkowych 3 kilometrach zbiegu do campingu (miał to być rozruch i pobudzenie mięśni) mam totalne zakwasy. Co najmniej takie jak po górskim maratonie. Dwa tygodnie temu biegałam mocno długie i trudne zbiegi w Tatrach i nic, a teraz czuję, że mam zniszczone uda, po 3 km! A przede mną 120 km po górach! Jak boga kocham nie wiem jak to wytłumaczyć i co zrobiłam źle, ale te myśli nie dawały mi spokoju. Albo zmasakruję się doszczętnie i pierwszy raz w życiu będę musiała zejść z trasy, albo przyzwyczaję się do bólu i będę z nim biegła od startu do mety. Albo będzie tak jak na rajdach przygodowych, kiedy regeneracja przychodzi już w trakcie wysiłku (poważnie, miałam tak wielokrotnie).
W końcu nad ranem ustaliłam sama ze sobą, że zejście z trasy nie wchodzi w grę, więc już jakoś lżej mi było na duszy. Nad ranem wbiegamy w okolice Tre Cime, i oczywiście, jak na złość są całe w porannej mgle. Widzę tylko jakiś malutki skrawek, który i tak robi na mnie wrażenie. Wciągam jakiś rosołek na punkcie i lecę dalej. Na zbiegu Jacek Deneka z UltraLovers krzyczy moje imię, daje kopa. Na zbiegu już przy jeziorku z krzaków wyskakuje Bela! Kurczę, jest wspaniale jak takie znajome mordki pomagają człowiekowi! Wcześniej na punktach czekał na mnie Rafał, kumpel, który przyjechał mnie supportować, a teraz jeszcze Bela! Lecimy kawałek razem.
– No świeżynka jesteś, Aga!
– No faktycznie dość dobrze mi się biegnie.
– To pamiętaj żeby te kilka kilometrów lekkiego podbiegu biec, bo jak będziesz szła to stracisz jakieś 40 minut.
Wiem, że ma rację więc trzymam tempo do samego przepaku. Tam czeka już na mnie Rafał i… pizza! Anioł pański na mnie zstąpił, kiedy dzień wcześniej wymyśliłam, że na dwóch punktach będzie czekać na mnie pizza. Wyrzucam śmieci, wkładam nowe żele i batony, biorę na drogę dwa kawałki przepysznej, tłustej, serowej, rozpływającej się w ustach pizzy i po przepaku. Łącznie może jakieś 3 minuty. W głowie mam już tylko myśl, że zbliżam się do długiej 10-kilometrowej doliny, który wznosi się 1000 metrów do góry. To to miejsce, w którym „trzeba biec” bo inaczej nici z dobrego wyniku.
Czuję się dobrze, mam świetny humor, zagaduję ludzi, cieszę się tak po prostu, tylko dlatego, że tu jestem, więc biegnie mi się wyjątkowo dobrze. Niektóre odcinki są trudniejsze, a i tak jakoś nie mam ochoty się zatrzymywać. Takie momenty cieszą mnie najbardziej. Kiedy bieg górski, nawet na 70. kilometrze jest nadal biegiem. Czasem przypominają się wtedy godziny spędzone na treningach, i przetruchtane z zaciśniętymi zębami podbiegi, a czasem po prostu cieszę się chwilą, tą tu i teraz.
Tak, zdecydowanie, cieszę się tym co tu i teraz! Dolina jest piękna, jedna z najpiękniejszych w jakich byłam w życiu, a trochę szlaków już zwiedziłam. Przypominają mi się wielkie dzikie kaniony z rajdu na Sardynii. To dodaje skrzydeł. Pierwszy raz w życiu nachodzi mnie myśl, że jak będę mieć kiedyś dzieci, a szczerze wierzę, że tak będzie, to będę musiała je tu zabrać. Żeby zobaczyły jaki ten świat jest piękny.
Biegnę trochę jak zahipnotyzowana, myśli uciekają gdzieś daleko, jest ich pewnie z 10 tysięcy. Z transu wybija mnie rzeka, musimy ją przekroczyć, nurt mniej więcej do kolan. Widzę, że ludzie ściągają buty, skarpetki, szukają przejścia.. Nie będę tracić na to czasu. Cztery duże, pewne kroki i biegnę dalej. Obok widzę tylko zastygłe miny jakichś gości trzepiących skarpetki po drugiej stronie rzeki.
Zaczyna się mocniejsze podejście, najgorzej że właśnie nasza trasa zaczyna zazębiać się z trasą Cortina Trail, czyli biegu na czterdzieści siedem kilometrów. To chyba końcówka stawki, ludzie mają bardzo wolne tempo. Wyprzedzam ich z każdym krokiem, mimo że dla nich to dopiero 20. kilometr, a dla mnie prawie 90. W pewnym momencie odwracam się lekko w prawo i… Jasny gwint, to Rory Bosio! Dziewczyna, która wygrała UTMB i Lavaredo rok temu, startująca z numerem 1! Właśnie próbuje mnie wyprzedzić. Nie wygląda najlepiej, opiera się rękami o trawę i skały. „Co tu się dzieje?” myślę sobie. Wyprzedza mnie, trzymam jej tempo przez dłuższą chwilę, po czym odpuszczam. Rory nie Rory – „Rób swoje”. Nie chcę się dać ponieść emocjom, za co później będę musiała pokutować. Nadal do przebiegnięcia jest jeszcze ponad 30 km. Okazało się, że Rory miała problemy żołądkowe co bardzo ją osłabiło i spowolniło. Na mecie i tak była 3o minut przede mną. Chude te jej nóżki jak patyczki, ale mocne jak z żelaza.
Zaczyna się podejście, na którym już upał daje się we znaki. Ani kropli wody, ani rzeki, został mi łyk picia w plecaku. Zastanawiam się ile jeszcze do punktu, spoglądam w górę, przyglądam się i.. Beeela! Jak dobrze Cię widzieć! Wiem, że nie zginę, i że do punktu musi być już tylko kawałeczek, a tam znowu czeka na mnie pizza! Wbiegam żwawym tempem do wodopoju. Aplauz jak na stadionie, chłopaki krzyczą, że jestem z Polski, śmiać mi się chce strasznie. „To jest dobry dzień”, myślę sobie. Właściwie jeśli jest coś takiego jak „dzień konia”, to to jest chyba właśnie dzisiaj.
Dzisiaj ale… do 90. kilometra. Dalej następuje tak zwany zwrot akcji. Jestem chyba trochę odwodniona, słońce grzeje jak szalone, te podejścia na końcówce miały być takie „O chwila i już”, a ciągną się niemiłosiernie. Trochę kręci mi się w głowie, niby chce mi się jeść, a niby nie chce. Niby piję ale wszystko przeze mnie przelatuje. Zaczynam odliczać każdy krok. Myślę tylko o tym, że po tym podejściu już tylko zbieg do mety. Motywuję się do biegu, nie jest to zachwycające tempo ale nadal bieg. Wiem, że w Cortinie będzie czekał Rafał i META!
Było dużo spokoju, wielkiej mocy, bólu, zwątpienia, gorąca, głodu i pragnienia. Radości z przepięknych gór i wielkiego uśmiechu na widok Rasza i Beli na punktach. Milczenia w chwili kryzysu i zagryzania zębów na ostatnich podejściach. 10 tysięcy myśli, długie chwile satysfakcji i wielka radość, że praca miała sens.
Wbiegamy razem na asfalt, żartujemy, Rafał mi gratuluje, a ja wiem, że bez niego nie miałabym tale radości z tego biegu. Dzięki Rasz! Ostatnia prosta do mety. Świetni kibice, dzieciaki przybijające piątkę, krzyczące kobiety i mnóstwo uśmiechniętych twarzy. Mijam linię mety i wszystko cichnie, w mojej głowie na kilka sekund zapada absolutna cisza. Udało się! Siadam na murku i próbuje jakoś ogarnąć, że faktycznie to już koniec. Cieszę się jak dziecko, można powiedzieć, że jestem z siebie dumna. Miało być 20 godzin, jest 18 i 37 minut. Przez krótką chwilę przelatuje mi myśl, którą później będę się cieszyć jeszcze przez kilka dni: „Moja praca nie poszła na marne”. Jestem 17. kobietą i 137. zawodnikiem na 1600 startujących biegaczy z całego świata.
Do Polski wiozę 3 litry włoskiego wina i trochę dobrego sera. Skrzykuję przyjaciół na małe spotkanie, w końcu imprezy w poniedziałki to u nas norma, a przecież jest co opijać. Rozsiadamy się przy stole, zaczynają się opowieści, otwieramy butelki, wszystkie na raz. Ja ciągnę mój monolog:
– Mówię Wam do 90. kilometra biegło mi się super.
– Yhyyyym – widzę małe znaki zapytania nad głowami moich znajomych i urocze uśmiechy. Po krótkiej chwili odzywa się Justyna, urocza blondynka o kręconych włosach:
– Aga? Wiesz jak to brzmi..? – No tak… zaczynam się śmiać, przecież wiem o co jej chodzi.
– To co białe czy czerwone?
Kibicują mi zawsze tak samo mocno. Gdybym była ostatnia siedzielibyśmy dokładnie w tym samym miejscu, z dokładnie taką samą ilością wina na stole.
To był dobry bieg.
A dolomity są piękne.
Super! Wielkie gratulacje!