Jednym z najchętniej pokazywanych w tym programie artystów był żongler, który obracał kilkoma talerzami naraz i ciągle dodawał nowe, nie przestawiając wprawiać w ruch tych, które zwalniały- bo jeśli zwolniły, mogły się stłuc. Za każdym razem kiedy pojawiał się w programie, próbował utrzymywać w ruchu więcej talerzy, niż podczas poprzednich występów. Niedaleko mu było, doprawdy, do sportowców wielodyscyplinowych. Bo my jesteśmy mistrzami w jednoczesnym obracaniu mnóstwa talerzy, uważnie, by nie uniknąć katastrofy. Usiłujemy w ten sposób utrzymać kruchą równowagę pomiędzy życiem rodzinnym, karierą, utrzymaniem domu, kontaktami z ludźmi czy obowiązkami społecznymi, a jednocześnie pływać, jeździć na rowerze, biegać i podnosić ciężary – wszystko w celu osiągnięcia jak najlepszych wyników w wyścigu.
Jeżeli czytacie prasę poświęconą jakiejś dyscyplinie sportu (polecam np. magazyn Bieganie), to z pewnością nie raz czytaliście artykuł o zawodniku, który staje na głowie by obok normalnej pracy osiągać dobre wyniki sportowe w swojej dyscyplinie. W swojej JEDNEJ dyscyplinie. Chociaż nie jestem nawet w połowie tak dobrym zawodnikiem jak Ci ludzie o których czytam, zawsze myślę sobie wtedy: a co z nami; sportowcami wielodysyplinarnymi? Jeżeli jedna dyscyplina wymaga tak wielkiego zaangażowania to jak wiele musi wymagać triathlon czy – jak w naszym przypadku – jeszcze bardziej złożone adventure racing?
Bo też faktycznie – choćbym był zawodowym ar-owcem (pomarzyć można), to pewnie i tak brakowałoby mi czasu na to by wszystko połączyć: bieganie, rower, kajak, rolki, nawigacja, przepaki, zadania specjalne, ufff… Wybierając sobie taką dyscyplinę jak rajdy przygodowe, skazaliśmy się niejako na wieczne bycie niedotrenowanym. Już liczba dyscyplin robi spore wrażenie, jeżeli weźmiemy pod uwagę ilością wolnego czasu, jakim dysponujemy. A długość zawodów? Skoro biegacz przygotowujący się do maratonu robi wybieganie 35 km, to my przygotowując się do mierzącego 350 km rajdu powinniśmy zrobić… trening długości 300 km? No sami rozumiecie.
Parafrazując więc inną mądrość z “Biblii…”: jeżeli wiesz, że ogranicza cię czas, musisz zwrócić szczególną uwagę na jakość i celowe rozplanowanie swoich treningów. Zapraszam więc do lektury.
Pierwsze wrażenie
Książka wygląda bardzo dobrze. Jest duża, gruba, ma mnóstwo obrazków i jest ładnie wydana. Do tego przejrzysty spis treści – materiał w bardzo logiczny sposób podzielono na części i rozdziały. Tytuły części i rozdziałów są krótkie i jasne, dzięki czemu nie trzeba się długo zastanawiać nad tym, gdzie szukać informacji, której akurat potrzebujemy. To bardzo ważne, bo po przeczytaniu z pewnością będziemy do niektórych rozdziałów wracać; pewnie i po kilka razy. Do pełni szczęścia brakuje tylko indeksu.
Zawartość
Jeżeli czytaliście wydaną w Polsce już kilka lat temu „Biblię treningu kolarza górskiego” tego samego autora i przypadła Wam do gustu, to z pewnością się nie zawiedziecie. Wiele rzeczy jest tutaj powtórzonych, ale tym razem wszystko z punktu widzenia triathlonisty oraz – takie mam wrażenie – lepiej i logiczniej rozplanowane. Dla mnie Friel jest kimś takim dla teorii treningu jak Milton Friedman dla ekonomii – przedstawia swoją dziedzinę w sposób klarowny i prosty do zrozumienia dla przeciętnego Drewniaczka. Nie dowiemy się tutaj, że trenowanie to wiedza tajemna i żeby dobrze trenować trzeba wynająć trenera za grube pieniądze. Przeciwnie – przeczytamy, że to jest wszystko bardzo proste i wystarczy chwilę przysiąść i pomyśleć, by samemu przygotować sobie plan treningowy.
Książka przeznaczona jest dla triathlonistów, ale czy trudno tę wiedzę dostosować do AR? Uważam, że zdecydowanie nie. Raz dlatego, że triathlon nie leży przecież tak daleko od rajdowania. Dwa, że jak wspomniałem wyżej, poznajemy tu bardziej zasady na których wszystko jest oparte a nie gotowy plan od A do Z. Faktycznie, niektóre części książki są napisane szczególnie pod triathlon (jak zestaw ćwiczeń w siłowni czy zestawy ćwiczeń rozciągających), ale nie sądzę by ktokolwiek miał problemy ze znalezieniem odpowiednich dla siebie modyfikacji.
Fatalne tłumaczenie
Całość byłaby książką wartą naprawdę każdej ceny, gdyby nie fatalna wprost jakość tłumaczenia. Nie wiem kto odpowiadał za korektę „Biblii…”, ale gdyby pracował u mnie, to już by się żegnał z pracą.
Błędów jest cały wachlarz. Zacząć można od zupełnie nieistotnych (właściwie to nawet nie błąd), jak zmiana (w porównaniu do „Biblii treningu kolarza górskiego” i tego co chyba przyjęło się stosować) nazw zaawansowanych elementów trójkąta formy. Są też błahostki jak tłumaczenie stref zmian jako „przejścia” czy podjazdów jako „wjazdy”. Okrutnie zaś rażą w oczy liczne (naprawdę liczne!) błędy stylistyczne i gramatyczne.
Zupełnym jednak nieporozumieniem jest przetłumaczenie prędkości biegowych. Friel jest Amerykaninem, więc pewnie wyznacza sobie tempa w min / milę. W Polsce jednak robimy to w min / km. I faktycznie, prędkości przetłumaczone są (mamy min / km), ale wartości zmienione już nie zostały… W efekcie np. w tabelce prędkości osiąganych przez zawodnika na poszczególnych strefach, biegający 10 km w 30 minut tętno maksymalne powinien osiągać w okolicach tempa… 4:36/km. WTF?! Zaznaczam – nie jest to problem w tej jednej, feralnej tabelce; tak jest w CAŁEJ książce.
Podsumowując
A na koniec powiem jeszcze tylko, że jeżeli mój syn będzie chciał kiedyś coś trenować, to każę mu przeczytać tą książkę. Pierwszy rok jeszcze będzie mógł sobie robić co i jak chce. Ale po tym roku posadzę go przy biurku i nie wstanie dopóki nie przeczyta „Biblii treningu triathlonisty”. Pod groźbą pasów na goły tyłek. A jak tylko skończy, to każę mu czytać jakiś podręcznik z gramatyki języka polskiego, bo to tłumaczenie…
Zostaw odpowiedź