Dziewięć biegów Festiwalu Biegowego w Krynicy, surowe limity i ściganie na dystansach od mili do 64 km. A w dodatku na start jednego trzeba się zebrać zanim złapie się porządny oddech po mecie poprzedniego. O swoich wrażeniach, cierpieniach i wzruszeniach opowiada uczestniczka etapówki Iron Run – Ania Witkowska.

Napisała: Anna Witkowska

9 września, piątek, godz. 15:00. Odprawa w namiocie Iron Run. Bardzo mi się to podoba, że w tym gigantycznym festiwalowym przemiale tysięcy biegaczy ironrunnersi są traktowani specjalnie: mamy swój namiot odpoczynkowy z depozytem, swoich opiekunów i sędziów. Rozglądam się… Rozpoznaję po twarzach objawy zespołu napięcia przedstartowego, ukrywane pod uśmieszkami i żarcikami. Większość zawodników to ludzie z pięknymi życiówkami z asfaltu, ale jest też Artur – pogromca wielodniowych rajdów przygodowych, czy Tomi, z którym poznałam się w okolicach 170.-180. kilometra trasy Biegu 7 Szczytów na DFBG. Pierwsze wywiady… Można było spodziewać się tego pytania: dlaczego tu startujesz, w  TAKIEJ konkurencji? No raczej nie dla nagród czy podium, bo nie ma klasyfikacji kobiet. W żartach odpowiadam, że zapisałam się bo była promocja, za pakiet 9 startów zapłaciłam chyba mniej niż 100 zł. A serio? Chyba dlatego, ze nie potrafię rozsądkiem pohamować swojego rozmachu w orgii zapisywania się na najtrudniejsze wersje tras. A etapówki wyjątkowo mnie pociągają.

Słychać, że startujący skupiają się głównie na jutrzejszym Biegu 7 Dolin w wersji 64 km – dla ścigających się będzie to bieg decydujący o kolejności na liście wyników, a dla walczących o status finiszera – bieg o być albo nie być. Tu trzeba wspomnieć, że każdy z 9 biegów Iron Run ma limit czasowy ostrzejszy niż ten sam bieg dla pozostałych zawodników, np. na 64 km limit „normalny” to 12 godzin, a dla IronRun – 10 godzin. Sędzia zapowiada, że osoby, które nie zmieszczą się w limicie czasowym danego biegu, będą miały zabierane numery startowe, a tym samym pozbawiane prawa dalszych startów i DNF w wynikach*. Ja mam trochę inaczej, jestem najbardziej przerażona pierwszym startem na milę, gdzie limit wynosi 7 minut. Pół roku temu wzruszyłabym ramionami, co to jest utrzymać tempo 4:22 przez 1609 metrów. Życiówkę na 10 km mam niewiele wolniejszą. Ale życiówki nie biegają. Zwłaszcza te z poprzednich sezonów. A do tego odkryłam biegową zasadę, że kilometraż po górach koreluje odwrotnie proporcjonalnie do szybkości na krótkich dystansach. W akcie desperacji, w ostatnich tygodniach przed Krynicą wybrałam się kilka razy na treningi krakowskiej grupy nightrunners. Treningi Moc w Noc czyli piramidka interwałów w doborowym towarzystwie zamęczyły mnie gorzej niż niejedno weekendowe 100 km…

Skupienie na odprawie przed zawodami. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Skupienie na odprawie przed zawodami. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Nerwowa Mila

Piątek, godz. 16:00. Tętno na linii startu Mili to jakieś 120, raczej z nerwów niż z dobrej rozgrzewki. Strategię Januszów biegania, aby od początku do końca cisnąć na maksa i w trupa – odrzucam, po pierwsze nie przyjechałam tu walczyć o miejsce (zresztą o miejscu decyduje suma czasów, jutro będzie można z łatwością na przepakach odrobić sekundy stracone na mili), a po drugie – jest ryzyko, że oparcie się na odczuciu „na maxa” mogłoby nie wystarczyć na wynik poniżej 7 minut. Koncentruję się na tym, aby obserwować średnie tempo na garminie. Jestem przygotowana, że będzie trzeba robić finisz. Możecie uznać to za bezczelne, ale wizualizowałam sobie występ Asi Jóźwik z półfinału w Rio. Pierwsze metry w tempie poniżej 4 min/km dobrze mnie nastroiły. Nawrotka w połowie trasy i koncentracja na utrzymaniu tempa, które uznaję za zadowalające i satysfakcjonujące. Wyprzedza mnie dziewczyna, na ostatnich 300 m do mety normalnie to bym uruchomiła jakiś wewnętrzny dopalacz, tym razem… nie czuję takiej potrzeby, napawam się widokiem zegara, do którego się zbliżam wręcz majestatycznie, a na nim kolejno mruga: 06:35, 06:36…  Klik i jest. Zwariowałam ze szczęścia. Wyściskuję znajomych kibiców z tej radości, czuję się zwycięzcą i nieważne, jak daleko jestem na liście wyników, i ze ostatnia z 4 dziewczyn. Jestem na tej liście. Wewnętrznie przekonana, ze odbiję się z jej dna już jutro w górach. Piknik na trawniczku, śmichy chichy, jest fajnie.

Chamska 15

Piątek, godz. 18:05. Drugi start. Trasa 15 km, po asfalcie, do Tylicza i z powrotem. Limit 1:40. Profil trasy wydaje się jakiś taki chamski, pierwsze 4 km pod górkę, potem w dół, i nawrotka. Trudno tu planować stałe tempo. Próbuję sobie wmawiać, że to prawie płaski podbieg ale… nie działa. „Nie stresuj się, spokojnie, byle się nie przegrzać…” – myślałam. To głupie, ale nieco uspokajał mnie widok osób, które gorzej na tych górkach sobie radziły. Podziwiałam przez chwilę czołówkę biegu – chłopaki już cisnęli z powrotem. Miny nieprzytomne, sylwetki zwinne…  marzenia. W połowie trasy jestem już spokojna o wynik, daję sobie odpocząć na ostatnim podbiegu od Tylicza pod Romę, wymiana uprzejmości z wolontariuszami na punkcie odżywczym i wiem, że zaraz się co niektórzy zdziwią. Taaak, było po co zdychać na wtorkowych interwałach, które urządzałam sobie regularnie na mojej wsiowej wrednej górce. Piękny zachód słońca na błękitnym niebie, z taką różowopomarańczową poświatą. To jeden z tych momentów, kiedy robię sobie w serduszku fotkę na pamiątkę. I ostatnie niecałe 4 km rozkosznego zbiegu. Uwielbiam to, to jest moja chwila. Któryś z chłopaków próbuje się za mną utrzymać. Wyprzedzam i wyprzedzam, a w ogóle się nie meczę. O yeah! Dwieście metrów przed metą wpada mi do głowy durny pomysł… Wyprzedzam kolegę z klepnięciem po ramieniu i okrzykiem: „Berek!”. Na mecie dziwnie, niby na nią wbiegasz, a medalu nie ma (znowu). Chwytam wodę i wracam na kwaterę. Jedzenie, picie, przebranie się i przygotowanie rzeczy na jutro, wykonuję kolejne czynności w sposób mało sensowny. Już żałuję, że tym razem na tak ważne zawody wybrałam się sama. Support byłby tu nieoceniony. To nie tylko pomoc na trasie – można na punktach zaoszczędzić sporo czasu i nerwów; to też pomoc w ogarnianiu się pomiędzy kolejnymi etapami. Zazdroszczę tym, na których na mecie czeka ulubiony napój czy ciepła zapiekanka, są pilnowani co mają robić.

Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Nieciekawa Siódemka

Piątek, godzina 22:35. Dowlekłam się na start. Normalnie o tej porze to bym słodko spała. Nie udało się zdrzemnąć przed tym startem, szkoda. Po upalnym dniu nie potrafię ocenić, czy jest mi ciepło, czy raczej chłodno – to chyba był pierwszy sygnał ostrzegawczy, że coś jest nie tak. Rozkojarzona jestem, nie pilnowałam nawet ile tego dnia zjadłam czy wypiłam. Pojawia się rozdrażnienie, że te 7 km mało ciekawe – to dokładnie powtórka trasy sprzed kilku godzin, tylko że nawrotka wcześniej – już na górce przy Romie. Limit bezpieczny: 45 minut. Założyłam sobie, żeby na nawrotce nie być później niż po 25 minutach i tym razem nie cisnąć na zbiegu – na górnym odcinku nie ma oświetlenia i troszkę się obawiam zbiegania po tym zniszczonym asfalcie z mizernym światełkiem mojej czołówki. Żal mi tych, którzy czołówki w ogóle nie mieli. Za metą myślę tylko o tym, żeby jak najszybciej dostać się na kwaterę i położyć się spać. Każda minuta snu na wagę złota.

Bieg 7 Dolin. Fot. Krzysztof Zaniewski

Bieg 7 Dolin. Fot. Krzysztof Zaniewski

64 pod presją i bez radości

Sobota, środek nocy. Budzę się kilka razy z niepokojem, czy nie przegapię budzika nastawionego na 3:52. Nie śpię. Na zbiórkę o 4:30 stawiam się punktualnie, niepotrzebnie, autobus do Rytra jedzie dopiero… o 5:15. Kilka razy histerycznie upewniam się, czy mam wszystkie niezbędne rzeczy: czip, oba numery startowe, zegarek. Wszystko jest. Dziwne, że w ogóle nie mam apetytu, a przyszykowałam sobie tyle przysmaków do wyboru. Plus startowania kobiety w ultra: do damskich toalet nie ma kolejek. Jedni próbują jeszcze się zdrzemnąć, inni się rozgrzewają. Wzięłam koc, rozłożyliśmy się na kanapie w holu hotelu Perła Południa. Ktoś się świetnie bawi wśród znajomych, puszcza posty na fejsa, ktoś inny zamknięty w sobie – walka z trasą już rozpoczęta, jeszcze przed startem. A na start czekamy długo, wybiegamy od godz. 7:00 z handicapem. Ostatni Iron wybiega ponad 40 minut za pierwszym. Cały czas przez punkt przebiegają zawodnicy z setki. O ósmej ruszają z Rytra ci na 64 km. Na szlaku gęsto. Niekończąca się rzeka ludzi.

Na punkcie przy schronisku Przehyba orientuję się, że nie jest dobrze z moim czasem (na innych zawodach na tym odcinku miałam lepszy czas o kilkanaście minut). Wyprzedzają i wyprzedzają, ile ich jeszcze? To wcale nie jest fajne. Za Przehybą powinien być ten czas, kiedy to ja wyprzedzam, a wciąż bilans wyprzedzonych do wyprzedzających jest ujemny. Staram się nie zwracać na to uwagi i robić swoje. Pora na rachunek sumienia, przed oczami mam moją tabelkę z planem treningowym… Nie, nie obijałam się, raczej dojechałam do Krynicy na granicy przetrenowania. Temperatura niezauważalnie osiąga kosmicznie wakacyjne wartości, parzy w kark. Za mało piję. Chociaż się zmuszam, bukłak jest wciąż ciężki. Nie pamiętam widoków, chyba gapiłam się tylko na zegarek. Teoretycznie nie powinnam mieć najmniejszego kłopotu z dotarciem na metę ze średnim tempem poniżej 9 min/km, nawet uwzględniając czynniki spowalniające takie jak zmęczenie po bieganiu dzień wcześniej czy skwar lejący się z nieba. Teoretycznie. A w praktyce obciążenie psychiczne presją limitu mnie zniszczyło. Nie ścigałam się, a pozbawiłam się radości z biegania w górach. Sama to sobie zrobiłam. I nie usłyszałam żadnego głosu, który by mnie postawił do pionu. Tysięczne spojrzenie na garmina. Niby jest w dół, a średnia jakby nie spada. No, dzisiaj nie powiem, że „żarło kilometry”. Nawet zaczynam mieć wrażenie, że meta się oddala zamiast przybliżać. Zaczynam mieć kłopoty z liczeniem, ile kilometrów do końca, jeszcze przed połową. Pisząc próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądała ta trasa na odcinku do Piwnicznej… nie pamiętam. Tylko ten tłok. Zatęskniłam za tym uskrzydlającym uczuciem, kiedy napędza mnie coraz szybsze tempo i zostawianie za sobą innych zawodników… Czasami ktoś zaczepił Królika Stefana (na moim ramieniu), ale jakoś w ogóle mnie to nie bawiło. Wprost przeciwnie, kiedy jakiś chłopak krzyknął, że jakiś gryzoń mnie zaatakował, to miałam ochotę tylko zauważyć z przekąsem, iż króliki to zajęczaki, a nie gryzonie.

Bieg 7 Dolin. Fot. Krzysztof Zaniewski

Bieg 7 Dolin. Fot. Krzysztof Zaniewski

Nie miałam energii nawet na pogaduszki o tym jak jest ciężko. Byłam zła na siebie, nie rozumiejąc, dlaczego nie jest tak fajnie, jak miało być. Miałam sporo czasu, aby sobie to przemyśliwać i poużalać nad sobą. Tylko Królik Stefan milczał. Zwykle w moim analitycznym i zadaniowym umyśle wyznaczam sobie cele na każdy start. Tym razem ograniczyłam się do jednego celu: ukończenia zawodów w limitach, aby otrzymać koszulkę finiszera. Jeszcze przed Piwniczną zaczęłam powątpiewać w sens tego celu. Sens czegokolwiek innego, niż drzemka pod kocykiem. No ale przecież nie zejdę z trasy, nie mam dość dobrego powodu. Piwniczna, byle przetrwać ten asfaltowy, miejski odcinek. Spotykam Piotra, towarzysza z etapówki KUM (Karpackiego Ultra Maratonu) – siedzi na poboczu, zmartwiłam się, Piotr jednak stwierdził że zaraz się podniesie. Okazuje się że jestem na punkcie kilka minut przed 12, czyli godziną startu zawodników na 34 km. Nie wiem czy na punkcie był taki chaos, czy to tylko moje wrażenie na zmęczeniu: ludzie się kłębią, błoto na przepaku, nie mogę znaleźć herbaty na stolikach, potem szukam kubeczka. W głowie tylko instrukcja, którą usłyszałam kiedyś od Piotra Hercoga: „Przelot przez punkt powinien trwać jak najkrócej, najlepiej to poniżej minuty”. Sięgnęłam więc po kubeczek leżący na ziemi, wzięłam łyk herbaty i poczłapałam dalej. To jest zwykle moja mocna strona: logistyka czasu na punktach odżywczych i przepakach. Tu chyba nie ogarnęłam, ale ucieszyłam się, że przynajmniej udało mi się stamtąd wyjść, zanim ruszyła pierwsza fala zawodników na 34 km.

Czułam się jak zombie, spychana na margines betonowego podejścia, przez świeżych biegaczy, mknących pod górkę. Jak oni ładnie pachnieli… Wśród nich było kilku znajomych, widząc moją niewyraźną minę oferowali mi pomoc, odżywki, magnezy… Mam wszystko, łącznie z potężnym kryzysem. Zby chyba próbował mnie pocieszyć: pamiętaj, że galaktyka się na tym starcie nie kończy. To chyba nie były słowa właściwe na ten moment. Może lepszy byłby kop w dupę… Nie, już w tamtym momencie wiedziałam, że ratunek jest tylko we mnie i nie mogę liczyć, że ktoś ukoi mój płacz. A za płaczem, który uznałam za zbędną utratę elektrolitów, i za górką nad Piwniczną, na której kije w ogóle nie chciały się odpychać – odmiana uczuć. Na wq*rw biegowy. Jedyna moja nadzieja w przyspieszeniu i odpoczynku na zbiegach, a tu nic z tego, ludzie poruszają się w dół ostrożnie, jest ich tak wielu, że trudno się rozpędzić. Betonowe płyty pojawiają się też na kolejnej górce przez pola. Chyba gdzieś tam wyprzedziłam koleżankę z Irona. Liczyłam na to, że może sobie nawzajem pomożemy i pociągniemy dalej razem. Niestety, została za mną. Jak w tym wierszyku o bałwankach: zostały nas już tylko dwie z czerwonymi numerami (taki kolor wyróżniał uczestników Iron Run). Wierchomla, znowu dziki tłum przy stolikach jak w Lidlu po karpia, ktoś mnie potrąca przy nalewaniu coli… nerwowo. No ale udało mi się zgarnąć banana. Przez najbliższe kilka tygodni nie spojrzę na banany. A na PoloCoctę już chyba nigdy, chociaż muszę przyznać, że uspokoiła mój żołądek.

Marsz zombiaków podczas Biegu 7 Dolin. Fot. Piotr Dymus

Marsz zombiaków podczas Biegu 7 Dolin. Fot. Piotr Dymus

Przede mną legendarny odcinek w górę stoku narciarskiego, podobno nawet pierwsi zawodnicy z B7D tutaj przechodzą w marsz? Nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj, noga za nogą, krok za krokiem, byle do przodu. Już nie mam siły nawet patrzeć, jak średnie tempo leci na łeb, na szyję… Ależ wkurzona jestem, z zazdrości. Zawodnicy z pozostałych dystansów, będąc w tym miejscu ze mną, mają do swojego limitu – godz. 20 bezpieczny zapas czasu. Na podejściu każdy skrawek cienia jest zajęty przez odpoczywających zawodników. Jedni robią sobie piknik i odświeżają statusy na fejsie (zielone numery z dystansu 34 km), inni – czekają na cud zmartwychwstania (żółte numery – uczestnicy 100 km). Sznur ludzi się ciągnie jak oblężenie Everestu. Niesie mnie już chyba tylko świadomość, że po każdym podejściu czeka zbieg. Skwierczymy jak prażynki.

Osiągam taki stan psychiczny, w którym zaczynam mieć nadzieję, że nie zmieszczę się w limicie – nie musiałabym już więcej biegać. Ani dzisiaj, ani jutro tego cholernego maratonu, ani nigdy więcej. Garmin na dole zbiegu do Szczawnika pokazuje wyjątkowo wyraźnie: średnie tempo powyżej 9 min/km. Pochlipując mijam moją przyjaciółkę Anię, która mnie dopinguje w oczekiwaniu na swój start w RunekRun. Czeka nas teraz długi odcinek łagodnie pod górę. Najbardziej nie lubię takich właśnie fragmentów. A precyzyjniej, nie lubię siebie na takich ni to podbiegach, ni to podejściach. Wkurzają mnie zawodnicy, którzy świetnie się bawią: robią sobie foteczki, chłodzą sobie stopy w potoku… A ja muszę walczyć o limit. Nie mam siły, żeby biec. Ale gdzieś na dnie moich trzewi odzywa się ta ambicja, ta wytrwałość – nie poddawać się do samego końca. Nie po to się zapisywałam tyle czasu temu, nie po to trenowałam – nawet jeżeli nienajlepiej – tyle tygodni, i nie po to tyle jeździłem w góry, żeby teraz odpuścić. O nie. Przyjechałam żeby zostać IronRunnersem i zrobię to. Nie myśl o tym, ile jeszcze kilometrów biegania, nie myśl o maratonie. Skoncentruj się na utrzymaniu tempa na odcinku do schroniska. Cala uwaga skupiona na tym, żeby odpychać się równo kijkami. Qurcze, pewnie moja matka szybciej robiła górski maraton nordic walking.

Fot. Karolina Krawczyk

Fot. Karolina Krawczyk

Przekierowuję uwagę z tego, co mijam tak powoli dookoła, na to co najważniejsze. Tak, to wszystko to suma moich decyzji. Kiedy ta Bacówka, ile jeszcze… Kiedy na liczniku miałam grubo ponad 52 km, a na szlakowskazie doczytałam, że do schroniska szlakiem rowerowym jeszcze 10 minut… Rozpacz i jednocześnie spręż, żeby przynajmniej udowodnić sobie, że będę tam szybciej. Na punkcie krótkie powtórzenie rytuału: cola, dolewka do camela i zasypanie proszkiem z elektrolitami, banan do łapy i w drogę. Przypomniałam sobie, ile czasu zajęło mi zrobienie ostatniego 11-kilometrowego odcinka na 4-dniowej etapówce. I czuję, że dzisiaj tego nie powtórzę. Oj, długo będę się zastanawiać po Krynicy, dlaczego zabrakło mi energii. Startowałam już w tym roku w upałach i poradziłam sobie, jak chociażby na Triadzie, wiec upał tego nie tłumaczy. Ogarniałam też etapówki i starty na zmęczeniu – nawet powiedziałabym, że to moja specjalizacja, więc wczorajsze bieganie raczej mi nie zaszkodziło. No to o co chodzi, co się dzieje? Zastanowię się jutro. Teraz będę przebierać nogami. Do końca. Składam kijki po raz kolejny w nadziei, ze już minęłam szczyt Runka… Nie, jeszcze nie, pomyłka. Już nawet nie myślę, co się dzieje z moim ciałem. Wszystko jest jak za szybą. Przebierać nogami. Jest szansa na zmieszczenie się w limicie. Nawet obiecałam sobie, że nie będę musiała startować dalej w następnych etapach, jeżeli tylko tego nie odpuszczę do końca. Przynajmniej na górskim 64 nie powinnam spaść.

Ania na trasie Biegu 7 Dolin. Fot. Archiwum prywatne

Ania na trasie Biegu 7 Dolin. Fot. Archiwum prywatne

Wyprzedzani zawodnicy gratulują mi widząc czerwony numer, odpowiadam: nie ma czego. Odwagi? Zapisać się łatwo, skończyć trudniej. Pada pytanie, ile mam do tego limitu i pytający oprzytomnia mnie, że teraz to już się zmieszczę nawet spacerem. W tym zdenerwowaniu jakoś mu nie wierzę. Pojawia się tabliczka: 5 km do mety. Kolejne nie wiem, czy były, czy nie widziałam. Mija mnie koleś z setki, najwyraźniej kąpiel w potoku mu pomogła. Pytam nieśmiało, czy wie ile do mety (wygląda na takiego, co wie). Dwa i pół kilometra, a jak będzie słychać deptak to już będzie ostatni kilometr. Jęknęłam. Już mi brakowało na łzy. Jak w transie, jak przez mgłę. Nie zarejestrowałam, czy wyprzedzałam kogoś  z ironrunnersów, czy Grzesiek został? Qurde, miało być w dół, a ja się czuję jakbym się zmuszała do podbiegu. Boli mnie coś czy nie, nie wiem, nieważne. Meta. Czuję już jej zapach, to na pewno mniej niż 2,5 km. Przecież słyszę. Tabliczka do mety 1 km (nie zdziwiłabym się gdybyście mi powiedzieli, że jej tam wcale nie było, że to moja wyobraźnia). Wyprzedzam, drę się dziko lewa wolnaaa! I stękam. Ktoś się tuż przed asfaltem stwierdza, że te dźwięki to chyba +10 do prędkości… Ledwo się wyrabiam pomiędzy autami zaparkowanymi przy ulicy, ostrożnie biorę zakręt po schodkach na nogach jakby niesprawnych i niekontrolowanych, już nieważne wszystko, nic na świecie nie liczy się tak jak to, że im szybciej tam dotrę, tym szybciej będę mogła się położyć. Po wyjściu na ostatnią prostą na deptaku rejestruję spory problem z utrzymaniem powiek – oczy mi się same zamykają. Już. Rzucam się na deptakową kostkę, nie – nie potrzebuję pomocy medycznej. Zrobiłam to. Po 30 sekundach otwieram oczy, nade mną kamery, wstaję jak gdyby nigdy nic.

Na mecie biegu na 64 km. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Na mecie biegu na 64 km. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Trójka zapchajdziurka

Sobota, godz. 19:05. Ale jestem zakręcona, polazłam na kwaterę bez klucza… W całym zamieszaniu ledwo zdążyłam się umyć i przebrać, chyba nic nie wrzuciłam do brzuszka. Odcięłam się od myślenia, teraz biegnę te 3 km, miłą odmianą jest start i meta tym razem z bramy nr 2. Rozglądam się, zostało nas tak na oko niewiele ponad połowa? Limit 18 minut, zaliczony bez emocji. Szybko na kwaterę, muszę się położyć, zamknąć oczy. Nerwowa drzemka bez najedzenia się – jednak nie pomaga. Mam objawy takie, jak kiedyś po udarze na górskiej trasie: gorączka, od środka gorąco, a skóra zimna, ból głowy, odwodnienie, mdłości. Mdli mnie zwłaszcza myśl, jak daleko jeszcze do mojej mety, wiec odganiam ją, skupiając się na zadaniach w najbliższych minutach. Postanawiam na razie jeszcze nie pozbawiać się szansy na finiszera i wystartować w wieczornym biegu. Rano dowiaduję się, że są tacy, którzy w tym momencie zrezygnowali, pomimo zmieszczenia się w limicie.

Piątka bez historii

Sobota, godz. 22:05. Trasa 5 km, jak miło, że tym razem w stronę na Słotwiny, a nie na Tylicz. Rozkręcam się powoli, do nawrotki chyba przysypiam. Potem nogi same niosą – wiadomo, jest lekko w dół. Przyjemny chłód wieczornego powietrza. Niewiele pamiętam z tych wieczornych startów w sobotę, czy kogoś wyprzedzałam, czy wbiegałam na metę sama? Nie mam pojęcia. Herbata jest pyszna. Usiłuję coś zjeść przed spaniem. I znowu to samo, nie mogę zasnąć. Plotkujemy jeszcze dłuższą chwilę z Julią, koleżanką z nightrunners, z którą jestem na kwaterze, gadamy więcej o facetach niż o bieganiu…

Maraton o włos od limitu

Niedziela, godz. 08:40. Zanim wstanę, oceniam sytuację w moim ciele: nogi całkiem ok, niezniszczone, kontuzji nie ma żadnej, a okład z maści od fizjo dał wrażenie świeżości; pokarmy spożyte od wczoraj opuściły moje ciało, więc zapas glikogenu zerowy; bolą mnie plecy (jakbym nie wiadomo co nosiła…); w głowie gadka motywacyjna, którą sama sobie zapodaję. Wiem, że będzie ciężko, ale mam aż 270 minut na pokonywanie kryzysów, wiec wszystko zależy ode mnie. Poranny rachunek sumienia, podobnie jak wczoraj, w myślach robię przegląd mojego planu treningowego. Dlaczego tak mało było w nim biegania po asfalcie, dlaczego tak mało interwałów? W namiocie została nas już połowa, niektórzy zadowoleni bo wracają na asfalt, inni – zdechnięci i wypompowani. Wczoraj leciałam na oparach, to dzisiaj będzie bieganie siłą woli. No ale co, ja nie dam rady? Nie celuję w żaden czas. Wiem, że muszę sobie wyrobić trochę zapasu na odcinku do Muszyny (pierwsze 10 km jest lekko w dół), a potem dosapać się gallowayem do Romy; przewiduję także, aby na zbiegach z Jastrzębika oraz końcowym od Romy wycisnąć ze swoich nóg wszystko. Najważniejsze założenie: zrobić to tak, aby potem nie żałować ani chwili. Taka strategia powinna zapewnić mi bezpieczny wynik.

Fot. Archiwum prywatne

Fot. Archiwum prywatne

Nie uwzględniłam tylko jednego: o ile na maratonie w Berlinie mogłam przelatywać przez punkty bez zatrzymywania się, to teraz temperatura zmusiła mnie, aby na każdym punkcie (a były mniej więcej co 2,5 km) wypić co najmniej 2-3 kubeczki oraz schłodzić się wodą, a to już wymaga czasu, sekundy uciekają. Początek dobry: wraz z grupką ironrunnersów toczymy się w dół, tempo poniżej 6 min/km nie wymaga przyspieszonego oddechu, na 7. czy 8. kilometrze pojawia się myśl, że chyba jednak jestem niezniszczalna. Uczucie to jednak szybko mija, gdy od zakrętu zaczyna się odcinek pod górkę. Tak znikomo, niby nic, a zaczynają się kłopoty. Koledzy mnie opuszczają. Opuszcza mnie poranna motywacja. Asfalt to zło – przypominają mi się słowa Asi Wiewióreczki. Dasz radę, dasz radę… Nie takie podbiegi przecież biegałam na mojej stałej trasie treningowej.

Pierwszy kryzys, wyłączający myślenie, był gdzieś na 13. czy 14. kilometrze. Pierwszym objawem kłopotów u mnie jest to, że przerzucam muzykę w mp3, nie mogąc znaleźć odpowiedniej. Z letargu wybudziły mnie wściekle szczekające psy oraz pierwsi zawodnicy z trasy maratonu, w sensie ostatni, których wyprzedziłam. Dobra, przynajmniej nie jestem tak całkiem ostatnia. Tylko dlaczego jeszcze tak daleko? Podejście pod Jastrzębik – bez rozpaczania, wiedziałam, że będzie to podejście, a nie podbieg. Hektolitry wody i fru, na dół do Muszyny. Odetchnęłam. Wiedziałam jednak, że ten bieg dopiero się zacznie, i będzie się ciągnął od Muszyny aż po Tylicz, cały czas lekko pod górkę. To jak oczekiwanie, aż piekło zamarznie. Dasz radę, dasz radę… Nie mogę się sama pozbawić tego zwycięstwa. Żadnego odpuszczania, walka do samego końca. To była dzisiaj moja modlitwa. Na trasie wciąż tylko niedobitki. Zdziwiło mnie to, sądziłam że będziemy jednak wyprzedzać tych najwolniejszych, bo limit „normalny” był przecież luźniejszy aż o godzinę (dla nas 4,5 godziny). Omijałam najbardziej lepkie części drogi (tak, nawierzchnia się topiła…), obficie korzystałam z punktów nawadniania, w tym również tych dodatkowych, prywatnych. Kochani mieszkańcy miejscowości na trasie maratonu, żadne oklaski na trasie nie pomagają tak, jak miska z wodą wystawiona przy drodze. A prysznice z węży ogrodowych – wspaniałe przeżycie, dziękuję!

Wmawiam sobie, że wcale nie taka zła ta trasa, bo jednak jest trochę cienia. Tak mnie do tego cienia ciągnęło, że  nie zauważyłam, jak mi się dystans na zegarku rozjeżdża z kilometrażem na oficjalnych tabliczkach. Dasz radę, dasz radę… Kawałek biegliśmy razem z Jakubem z Irona, szło dobrze, równo, niecałe 6 min/km. Potem znowu mi odjechał, sama nie wiem kiedy. Dasz radę, dasz radę, jeszcze tylko półtorej godziny męczenia się. Jeszcze tylko godzina. Cały czas mam szanse na zrobienie tego. Tylko tego nie zepsuj… dasz radę… Jeszszszzze tylko pół godziny, a potem zbieg i świętowanie. Tyle przecież przeżyję, nie takie rzeczy się robiło… Tylko dzisiaj nie było z czego. Nie byłam zdolna do wykrzesania z siebie energii, która dałaby mi minimalny zapas do tego cholernego limitu. Odliczałam kilometry nie do mety, lecz do szczytu górki przy Romie. Technika mojego poruszania się do przodu była makabryczna, dobrze, że nikt nie robił tam zdjęć, kiedy skulona, z zaciśniętymi zębami, zmuszałam swoje nogi do kolejnych kroków. Szur – szur, szur – szur. Byle do przodu, dasz radę, już mogę sobie powiedzieć, że niedaleko, no teraz to nie można odpuścić. Nieodpuszczanie – to mój jedyny napęd w drugiej połowie. Tuż przed górką dogoniłam chłopaków – mniej więcej to był skład, w którym zaczynaliśmy maraton. Któryś zadysponował: „Panowie, zbierzmy się do biegu!”. Ledwo za nimi nadążałam, ale pomyślałam sobie, że to dobrze, że ich spotkałam, pomożemy sobie na końcówce, aby nikomu się limit nie omsknął.

Bieg na kilometr ostatniego dnia Iron Run. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Bieg na kilometr ostatniego dnia Iron Run. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

I jest, wreszcie początek zbiegu. Myślałam, że będziemy biec razem, a oni – oprócz jednego – zostali z tyłu i  to mocno, na liście wyników mają czasy o kilka minut gorsze. Nie oglądałam się jednak. Tam odbyła się prawdziwa walka (chociaż unikam tego słowa w odniesieniu do biegania). Walczyłam o swoje wszystko, być albo nie być. Od Romy teoretycznie powinno być niecałe 4 km, tymczasem mój zegarek pokazywał już… 39 i pół kilometra. Dotarło do mnie, co się stało. Fala uderzeniowa w głowie jak atak terrorystyczny, jak ten moment kiedy orientujesz się na kluczowym fragmencie wspinaczki, że źle założyłeś zabezpieczenie, albo zagapiłeś się i wiesz, że minęła godzina ważności biletu parkingowego. Nabicie dodatkowego kilometra oznacza, że trzymanie się założonego tempa na limit mnie unicestwi. Muszę być tam szybciej. Ile szybciej? Nie wiem. Czas nagle jakby przyspieszył. Nie widziałam nic dookoła. Wszystkie złe myśli i wątpliwości  zostały na górce przed Krynicą. Podobno nie wyglądałam jakbym biegła szybko, lecz jak dziecko, któremu zabiera się najlepsza zabawkę. Qurde, niemożliwe, co z tym czasem… No przecież nie mogę się spóźnić, o nie, nie teraz po tym wszystkim co przeszłam, nie dam sobie tej koszulki odebrać! Wbiegając na deptak wqrw osiągnął poziom niebotyczny, gdyż na garminie czas pokazywał już 4:28. Bez sekund. Wszystko albo nic. Wybieram bez zawahania wszystko, choćbym miała paść po drodze – zamierzam po to sięgnąć. 4:29. Chyba pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że dałam z siebie wtedy naprawdę wszystko. 4:29. Tuż za piknięciem na matach przewróciłam się, zerknęłam na zegarek: 4:29:48. Zwymiotowałam. Tak, chcę pomocy medycznej. Nie, nic mi nie jest. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Za ile odjeżdża bus pod Jaworzynę?

Dziękuję Ani, Mateuszowi i Maćkowi, którzy pojawili się na tej mecie i pomogli mi. Jakoś trafiłam do karetki, od razu protestowałam – żadnych kroplówek, co pan ja mam za 15 minut zbiórkę na następny start! Ratownik stwierdził, że jestem tak odwodniona, że krew można by mi kroić. Sędzia zaglądał  do karetki sprawdzając, czy będę kontynuować wyścigi. Ha ha, teraz miałabym zrezygnować? Gdy za mną już wszystkie limity? Kazałam przyjaciołom upewnić się, że zmieściłam się w limicie. Kilka razy, prosiłam o to osobno wszystkich po kolei. Wyprana z emocji, żadnej euforii ani łez szczęścia. Jeszcze tylko podpis , że wychodzę na własną odpowiedzialność pomimo zaleceń medycznych, cola na drogę i do busa.

Jaworzyna bez limitu

Niedziela, godz. 14:30. W busie wiozącym nas pod Jaworzynę było duszno. Kręciło mi się w głowie również podczas oczekiwania na start. Ale ten dyskomfort nie miał żadnego znaczenia. Maciek mnie supportował z napojami w rękach, zgodnie z zaleceniem lekarza z karetki, monitorując czy nie odpływam. Niepotrzebnie, już jest znowu dobrze i przyjemnie, kocham to. Już wiem, że nic mnie nie zatrzyma i mogę wszystko. Niespieszna wycieczka na Jaworzynę. Słońce już nie drażniło, żarciki, opowieści. Nawet nie byłam ostatnia na mecie przy górnej stacji kolejki , zostawiłam chłopaków i podbiegłam na finiszu. Podczas zjazdu kolejką – nagrania wywiadów dla tv. Masakra, jak ciężko wymyślić coś mądrego albo zabawnego w tym stanie umysłu. Nagrali jak mówię, że znienawidziłam bieganie. Wiem, że niewiele czasu potrzebuję na zmianę zdania.

Ostatnia prosta honorowa

Niedziela, godz. 16:00. Ostatnia wizyta w namiocie IronRun.  Czekamy na drugiego busa z zawodnikami z Jaworzyny. Na liście startowej do 9. etapu zauważam kilka osób, które nie zmieściły się w limitach – dziwne, trochę niesmak. Nawet nie pomyślałam o tym żeby się przebrać, od rana w tych samych śmierdzących i mokrych ciuchach. Chłopaki namawiają się, żeby się teraz już nie ścigać, żeby ten ostatni start był rundą honorową. To ostatni start całego Festiwalu, jest jeszcze sporo kibiców ponieważ za chwile zaczynają się ceremonie końcowe, dekoracje i losowanie auta. Wszyscy finiszerzy Irona są wywoływani z imienia i nazwiska na start. Biegniemy sobie luźno. Ktoś nawet już nie założył butów do biegania, prezentując sine pazury. Chcę delektować się tym ostatnim wbiegiem na metę, gdzie wreszcie czeka medal. Chłopaki zachowali się cudownie, robiąc nam dziewczynom przestrzeń na czele stawki. To jeden z tych momentów, które chowam sobie do serduszka jak zdjęcie do portfela. Zrobiłam to. Szampan, poklaskaliśmy sobie, pogadaliśmy i koniec imprezy.

Szampan na mecie Iron Run. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Szampan na mecie Iron Run. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

***

Czy było warto? Bezdyskusyjnie. Warto podejmować wyzwania, które są na granicy naszych możliwości. Warto dowiedzieć się, jaka siła tkwi w naszych głowach. Ile mamy uporu, aby się przygotować. Ile mamy sprytu, aby opanować całą logistykę zawodów i uwzględnić wszystkie czynniki, które mogą mieć wpływ na osiągnięcie celu. Warto spróbować czegoś, co da doświadczenia absolutnie unikalne, niezwykłe, bezcenne. Na Iron Run dzieje się dużo więcej niż na zwykłym maratonie. I wcale nie chodzi o liczbę kilometrów. Ani o nagrody, ani o fejm. Na pewno długo będę się zastanawiać, skąd ta słabość przez cale trzy dni (i później jeszcze przez kilka). Zostaje mi z tego to, co sobie zapamiętałam w serduszku. Co przeżyłam, to moje.

Dzisiaj nie zadałabym sobie pytania, czy to zrobię. Właściwe pytanie brzmi: ile jesteś gotowy zainwestować i zapłacić za realizację swojego wyzwania, osiągnięcie swojego celu.

A zaraz za nim kolejne właściwe pytanie:
Kiedy zapisy?

Wzruszenie na mecie 64 km. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

Wzruszenie na mecie 64 km. Fot. Materiały Festiwalu Biegowego

IRON RUN – lista startów:

Mila – piątek, godz. 16:00 – limit 7 min.
15 km pod górkę i z powrotem – piątek, godz. 18:05 – limit 1:40.
7 km pod górkę i z powrotem – piątek, godz. 22:35 – limit 45 min.
64 km ultramaraton górski – sobota, godz. 7:00 – limit 10 godz.
3 km – sobota, godz. 19:00 – limit 18 min.
5 km– sobota, godz. 22:05 – limit 30 min.
Maraton – niedziela, godz. 8:40 – limit 4:30.
2,6 km bieg terenowy pod górę na Jaworzynę – niedziela, godz.14:30 – bez limitu
1 km – niedziela, godz. 16:00 – bez limitu

***

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany