Na wspólny udział w Chudym Wawrzyńcu z moim czworonogiem Eto zdecydowałem się w zasadzie dwa tygodnie przed startem. Oczywiście jeżeli pogoda będzie sprzyjająca czyli będzie lać, wiać i pizgać. Do tej pory biegaliśmy maksymalnie do pięćdziesięciu kilometrów treningowo ale jesienią, zimą natomiast nigdy w środku lata. Trochę bandycki był to plan w imię zasady „A nóż się uda, że wszystkie czynniki będą sprzyjać” czyli w życiu raczej niemożliwa sprawa. Przez ostatnie trzy miesiące w górach biegaliśmy regularnie. Moim największym zmartwieniem była temperatura, która jeszcze w przed dzień startu wynosiła ok. 37 stopni… Startowa prognoza była optymistyczna ponieważ w noc poprzedzającą miało przyjść załamanie pogody. Faktycznie, pioruny waliły jak wściekłe już od dwudziestej do tego lało naprawdę obficie. Zacierałem ręce choć nie w smak mi były te pioruny, żadna przyjemność no może jedynie co na plus to to że, można by było zostawić czołówkę w domu. Wśród naszych górskich współbratymców pojawiły się wątpliwości czy w ogóle impreza się odbędzie. A tu przyszła czwarta nad ranem a z nią kompletna cisza i spokój. Hurra !!! Plan prosty, na ile starczy sił Eto tyle będzie, bez zbędnego ryzyko o jego zdrowie w imię moich biegowych ambicji.
Nasz ekwipunek:
4 batony marki „szympans”
6 żeli energetycznych
1l wody w bidonach dla mnie
1l wody dla Eto w dwóch 0,5 l w plecaku
kanapka z szynką dla sierściucha
składana miska do picia
trochę soli w kapsułach
lampka na szyję dla Eto
no i papierosy w razie kryzysu psychicznego dla nas obu
Wystartowaliśmy na końcu żeby nikomu nie przeszkadzać. Dołączył do nas nasz druh Darek Strychalski.
Strategię ustaliliśmy wspólnie, że biegniemy pod tempo Eto. Pierwszą dyszkę na smyczy. Temperatura oscylowała w okolicach 20 st. Nie byłem zachwycony tym faktem ponieważ jeżeli o piątej nad ranem jest tyle to o dziesiątej następnego dnia może być o ładnych kilka stopni więcej.W trakcie biegu patrząc na Eto, myślę sobie, coś ten gościu jest jakiś okrąglejszy niż zazwyczaj. W końcu drogą dedukcji z poprzedniego wieczora przypomniałem sobie, że ów koleżka spędził sporo czasu w pokoju wolontariuszy. Na dwunastym kilometrze skutecznie pozbył się balastu jednym sprawnym kaszlnięciem. Od tej pory było już tylko szybciej. Szczęśliwie, trasa obfitowała w kałuże, temperatura miarowo zaczęła spadać i zaczęło lekko kropić. Od dwudziestego kilosa smycz wylądowała w plecaku. Coraz częściej musiałem przywoływać mojego kompana ponieważ miał chęć dogonić co najmniej „Kulawego Psa”. Punkt żywieniowy na Przegibku (36 km). Eto wciągnął garść rodzynek i dwie drożdżówki ode mnie, kątem oka zauważyłem, że po cichu gospodarz tego zacnego obiektu dorzucił jeszcze dwie sztuki do pieca. Coś musiało byś w tych bułach bo od tego momentu miałem jęzor na wierzchu, gubiąc Darka a goniąc za tym brytanem.
Tak dolecieliśmy do czterdziestego kilometra na rozstaje dróg. W lewo trasa 50+ natomiast w prawo 80+. Pies jak opętany kręcił oberki wokół dziewczyn z obsługi. Ja w kropce co robić. 50+ mamy w zasadzie w kieszeni. Na 80+ nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie. Zrobiłem chłodną kalkulację, pies w gazie, pogoda wyborna, szansa, że kiedyś na zawodach w środku lata trafi nam się podobna to jak wygrana w totolotka. Jednak twierdziłem, że nie mogę podjąć decyzji w pojedynkę i zamiast rzucać monetą ustawiłem Eto kilka metrów od rozstaju tras. Puściłem go mówiąc „Wybieraj Stary”. Poszedł w prawo, sprawa rozwiązana. Zbiegliśmy z Rycerzowej i dotarliśmy do „Oszusta”. Mój znajomy z tegorocznego Biegu Rzeźnika tak oto podsumował nadchodzącą wspinaczkę stojąc u podnóża ” Co to kur.. jest ?!!”. Kamienisto-błotniste podejście o kaskadowej strukturze. Za każdym razem jak już Ci się wydaje ze to koniec to pojawia się kolejne podejście. W trakcie tego wdrapywania się zrozumiałem jakimi paralitykami są dwunogi patrząc na jakim luzie mój pies pokonuje ta górkę. W momencie jak zaczął ostentacyjnie zsuwać się na brzuchu w moją stronę z kijem w zębach z każdego kolejnego szczytu miałem go dosyć… Dobiło mnie jak spojrzałem w bidony, ostał się łyk wody, plecak – zero wody. Ponad dwadzieścia kilometrów do kolejnego punktu żywieniowego. Trasa prowadzi wierzchołkami gór, strumieni zero, kałuż zero… No to jest po robocie, pomyślałem. Człapie do góry przez jakieś dwa kilometry i patrzę a tu jakaś parka z plecakami nagina w dół. Okazało się, że mają sporo wody, a sami dużo nie potrzebują bo lecą w dół. Dostaliśmy 1,5 l wody od tych zacnych ludzi. Dzięki, dzięki, dzięki !!! Wystrzeliliśmy jak z procy do przodu.
Później przyszedł trudny moment gdy przekonałem się ze, warto mieć mapę i kompas ze sobą jeśli się biega w górach szczególnie we mgle. Na szczęście jeden telefon i doszliśmy że, jesteśmy na dobrej drodze (dzięki Magda!). Dotarliśmy do ostatniego punktu żywieniowego na trasie (66km). Eto, dwie buły z szynką plus dwa ciastka. Ja jedna i to był bardzo głupi pomysł. Trzy kilometry marszu trawiąc zawartość. Po drodze dobiliśmy do Grześka z Tychów i Tomka z Łodzi. Nikomu z nas za bardzo się nie paliło do tego żeby grzać do przodu pod górę . Ograniczyliśmy się do truchtu po płaskim oraz z góry. a niewielkie podejścia braliśmy marszem, ochoczo gaworząc. Ostatnie czternaście kilometrów miało być z góry i było tylko po kamieniach. Nasze stopy już miały trochę dosyć. Eto brylował z przodu trochę poirytowany, że nie trzymamy tempa. Jakieś dziewięć kilometrów przed metą w końcu chyba już z nudy przyniósł półmetrowego kija żeby mu porzucać… Mnie autentycznie zatkało. Rzuciłem mu dwa razy. Chłop wziął go w pysk i dowiózł do samej mety. Czas operacyjny 13h 15m. Moim marzeniem był wspólny maraton, skończyło się w debiucie na podwójnym z groszami. Nie miał nadajnika GPS ale myślę że, swobodnie wyszło mu ponad 90 kaemów.
Na mecie dostał talon na gulasz od przesympatycznej pani i sporo gratulacji. Następnego dnia dołączył do „kwadratowych” na schodach. W niedzielę był już zdrów. Dziękuję wszystkim dobrym druhom za przychylność. To piękna karta w naszej, biegowej historii, nigdy tego nie zapomnę. Swoją drogą jestem ciekaw czy Eto przypadkiem nie jest pierwszym psem ultrasem w historii.
Zostaw odpowiedź