Jak to jest przebiec 145 ze 168 km, prowadzić w jednym z trudniejszych biegów ultra na świecie i zejść z trasy z powodu zmasakrowanych stóp? Spytaliśmy o to Ewę Majer. Jej relacja to zapis niezwykłej walki ciała z duchem.
Ewa Majer (Solgar Polska) wybrała w tym roku bieg niebagatelny: Ehunmilak Ultra Trail to 168 km w krainie Basków z 11 000 metrów przewyższeń. Jak na stumilowe klasyki to monstrualna ilość podbiegów. W swoim stylu Ewa założyła na nogi buty do biegów po asfalcie: ASICS Nimbus 17. Sprawdzony model, który nie raz niósł ją do zwycięstwa w ultramaratonach. Tradycyjnie nie założyła zegarka. I w sumie już tradycyjnie – szybko objęła prowadzenie w kategorii kobiet. A jednak prawdziwy dramat rozegrał się wysoko w górach. Przeczytajcie.
Wstęp: napieraj.pl
Skumulowane zmęczenie
Zaraz po Maratonie Karkonoskim, w środku nocy, wylecieliśmy do Hiszpanii. Czekała nas kolejna nieprzespana noc i przesiadka w Madrycie do San Sebastian. Na lotnisku w Madrycie zmęczenie z ostatnich kilku dni skumulowało się i zasnęłam rozwalona na podłodze. Jakaś kobieta po 2 godzinach przyniosła mi koc – pewnie wyglądałam żałośnie.
Lot do San Sebastian był niezbyt przyjemny – mały samolot bujał się na wszystkie strony. Udało się jednak szczęśliwie dolecieć. Na miejscu całą logistyką zajmował się Bartek (Gorczyca – przyp. red.). Pociągiem dotarliśmy na miejsce naszego zakwaterowania 3 km od Beasain. Spać, spać, spać… Organizm domagał się wypoczynku. Chciałam poznać choć część trasy, by wiedzieć co mnie czeka. W jeden dzień zobaczyliśmy więc początek biegu i pierwszą górkę: Usurbe. Natomiast drugiego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie jednego z największych szczytów, który znajdował się na około setnym kilometrze Ehunmilaka. Wrażenia z trasy odnieśliśmy bardzo pozytywne. Wydawała się być szybka i pod nogę – o tym, że wcale taka nie jest przekonałam się podczas samego biegu.
Odbiór pakietów był bezproblemowy. Oprócz podstawowych rzeczy ucieszył mnie tatuaż na rękę z profilem trasy. I składany kubeczek do picia, którego mi brakowało. Organizatorzy zapewnili, że trasa będzie znakomicie oznaczona. Ufając więc zapowiedziom, nie wzięłam zegarka z trackiem ani mapy. Słusznie, bowiem trasa naprawdę została oznaczona perfekcyjnie.
14 godzin snu
Noc przed startem zafundowałam sobie 14 godzin ciągłego snu i gdyby nie Bartek pewnie spałabym dłużej. Wstałam po 14. Zero głodu. Nie byłam w stanie nic zjeść. Wypijam tylko litr soku ananasowego, który okazał się być dla mnie smakowym hitem. Lepszego bio-zumo nie piłam nigdy!
Przed startem nie ma specjalnej odprawy, trzeba tylko przejść przez bramkę, by zarejestrować swój chip i już znajdujesz się w polu startowym.
Na telebimie lecą urywki z ubiegłorocznej edycji. Przed zawodnikami regionalne tańce, muzyka, emocje – wspaniale! Nie odczuwam żadnego stresu. Nastawiona do walki bez względu na wszystko, ruszam na swoją przygodę.
Biegnie mi się przyjemnie, zaczynam spokojnie, nie zwracałam uwagi na innych – biegnę swoje. Już po około 3 km doganiam pierwszą kobietę. Nie wiem czemu się tak dziwnie na mnie patrzy, pewnie dlatego, że mnie nie zna. Właśnie – nikt mnie nie zna, to jest piękne. Pomykam dalej, serce się raduje, że nastała taka chwila. Pierwszy podbieg jest całkiem biegowy, więc wybiegam – większość przechodzi do marszu dlatego ich wyprzedzam.
Diabeł leci
Na trasie co i raz słyszę teksty po hiszpańsku, które udaje mi się zrozumieć: „Co to za dziewczyna? Diabeł biegnie”. Ha ha, rozbawili mnie! No nic, robię swoje.
Pierwsze 20 km to iście biegowa trasa, przeminęło jak z wiatrem. Potem padający deszcz zmienił mokrą ziemię w bagniste, lepiące się do butów podłoże. Najgorsze były zbiegi po mokrych skałach – bardzo śliskie. Nadeszła noc, wysoko pojawiła się gęsta mgła, nic nie widać. No chyba, że na dwa kroki do przodu. Ciężko dostrzec oznaczenia trasy, które są ustawione co około 50 m. Nie ma szlaku ani wyraźnej ścieżki. Biegniemy po jakichś łąkach z kamieniami, cały czas na przełaj. Tempo ślimacze, rozglądam się na wszystkie strony, bo nie wiem gdzie biec. Wypatruję taśm z odblaskami. Podbiegi zalewają się błotem, więc wspinam się miejscami na czterech łapach. Zbiegi są niebezpieczne, łatwo skręcić kostkę i wywinąć orła. Gdy docieram na kolejne punkty już wszyscy wiedzą, że jestem z Polski. „Viva Polacca!” – wołają, gwiżdżą, biją brawo. Przekaz informacji między punktami mają idealny. Cały bieg jest kręcony na żywo i pokazywany w Beasain na telebimie w środku miasta.
Będąc cały czas na pierwszej pozycji i wysoko w open, robię tam furorę. A gdy wbiegam na punkty otrzymuję od tłumów takie wiwaty, że aż serce rośnie. Niesamowity doping, wspaniali kibice, mnóstwo ludzi na całej trasie.
Biegnę na luzie w lekkim transie
Na punktach tankuję picie, staram się zjeść kawałek arbuza i biegnę dalej. Ponieważ biegnę tylko na sokach i izotoniku oraz małej ilości owoców, po raz pierwszy raz w życiu na zawodach dostaję biegunki. Trzynaście razy zaliczam krzaki! Żeby się nie odwodnić na każdym punkcie zjadam 4 tabletki soli mineralnych od Solgaru – rewelacja. Każdemu na taki bieg ultra mogę polecić z czystym sumieniem.
Żeby zatrzymać biegunkę dodatkowo zjadam kawałek żółtego sera.
Kilometry szybko uciekają, biegnę na luzie w lekkim transie. Od 50. kilometra stopy zaczynają boleć, ale jest znośnie. Problem nasila się od 70. do 100. kilometra. Dalej zaczyna się konkretna walka z bólem. Najlepiej wychodzą mi podejścia, gdzie jeszcze mogę – poprzez specyficzne ustawienie stóp – zmniejszać nacisk na najbardziej obolałe miejsca. Najgorzej jest na zbiegach. Każdy krok jest upiornym przekazem informacji do mózgu o bólu. Od 120. kilometra cierpię okrutnie, mimo to nie myślę nawet przez sekundę by zejść z trasy. Cały czas psychika podpowiada: „Dasz radę, wytrzymasz”. Na 130. kilometrze widzę Bartka, który mnie swoją obecnością wspiera, ale ledwo już truchtam, nawet po płaskim asfalcie. Stopy cholernie bolą.
Wbijanie gwoździa w stopę
W terenie po kamieniach bieg jest już niemożliwy. Ból jest tak ogromny, jakby ktoś za każdym krokiem wbijał w moje stopy gwóźdź młotkiem. Ledwo co stawiam kroki, mimo to nie wiem czemu dalej gramolę się na największą górę. Same kamienie. Gdybym miała pod ręką morfinę – nie zawahałabym się jej użyć! „Muszę jeszcze tylko zejść z tej góry i zostanie tylko 25 km” – myślę.
Rety jak mało! Ale dla moich stóp 100 m po tej trasie jest już ogromnym wyzwaniem i koszmarem. Trzeba zejść… „Dawaj, dawaj” – psychika naciska natrętnie. Ale ja nie mogę stawiać już stóp, więc schodzę na rękach i tyłku, jak najbardziej odciążając nogi. Boże jak to powoli idzie! Siadam w połowie góry, dzwonię do Bartka, że nie dam rady zejść…
Podejmuję bolesną decyzję o tym, że kończę bieg. Ale po schowaniu telefonu nadal jeszcze próbuje. Może jednak dam radę… Jeszcze walczę, jeszcze do głowy to nie dociera, ale po kolejnych 100 m, gdy nie mogę już zrobić ani jednego kroku, wiem na 100%, że to już koniec.
Na rękach, jak dziecko
Jak na zawołanie zjawia się Hiszpan, który widząc, że nie mogę iść oferuje mi swą pomoc. Pomaga mi zejść w trudnych miejscach biorąc na ręce jak dzieciaka. Zadzwonił po ambulans, który czekał na mnie u podnóża góry. Bardzo sympatyczny człowiek. Poświęcił mnóstwo czasu i wysiłku by mi pomóc. Będąc prawie na samym dole mija mnie druga zawodniczka. Dopytuje się z ulgą czy nie mogę dalej kontynuować biegu. Myślę, że dla niej była to bardzo dobra wiadomość.
Co czuje człowiek, gdy będąc na prowadzeniu musi odpuścić? Krótko mówiąc, niewyobrażalną przykrość. Medycy opatrzyli mi stopy, byli oszołomieni, że byłam w tym stanie tak długo wytrwać. Chcieli mnie nafaszerować środkami przeciwbólowymi, ale odmówiłam. Przebiegający uczestnicy pozdrawiali mnie z ogromnym szacunkiem. Jeden Hiszpan oferował nawet, że weźmie mnie na ręce i zniesie na metę. Co za niesamowicie pozytywni wariaci!
Po około 2 godzinach odwieźli mnie ambulansem do Beasain, gdzie po raz kolejny znęcali się nad moimi stopami próbując je opatrzyć. Bardzo głębokie rany w śródstopiu nie pozwalały się nawet dotykać. Nie mogłam ruszać w ogóle palcami, a po zabandażowaniu stóp – chodzić. Organizator biegu przyszedł do mnie, uścisnął dłoń z ogromnym szacunkiem i chwilę porozmawialiśmy. Był pod wrażeniem mojego biegu i czasu. Osobiście przyniósł mi herbatę i załatwił transport pod same drzwi, gdzie nocowaliśmy. Bezinteresowna pomoc wspaniałych ludzi.
Było cudownie i chciałabym tu wrócić za rok.
Ewa Majer
Ło matko! Ale masakra. Strasznie szkoda. Mam nadzieję, że już wiesz co było nie tak i nie drugi raz nie będzie podobnej wtopy. Choć to nigdy nie wiadomo.
Po prostu szacunek. Mi się w głowie nie mieści jako facetowi tyle Poniec a Ty, EWO hardcore. Czapki z głów.