Wokół noc, mgliste opary, unoszące się znad powierzchni wody, łudząco podobne do pasemek waty cukrowej. I drzewa, wyłaniające się w ostatniej chwili przegradzające nam drogę. Czasem wystarczy się skulić, czasem trzeba zatrzymać kajak i powoli przesunąć się pod nimi. Czasem wystarczy je opłynąć dookoła, ale nie zawsze kajak jest najlepiej do tego celu ustawiony. No, to jeszcze tylko 40 kilometrów na wodzie, jedna noc i meta. Jest zimno, owijamy nogi kocami z folii NRC, jak babuliny przed kominkiem. Brakuje tylko herbaty z rumem no i mruczącego kota na kolanach.

Nie jechaliśmy na rajd z wielką motywacją do walki. To miało być po prostu dobre zakończenie sezonu no i moja próba – do tej pory startowałam w krótkich rajdach, najdłużej na trasie spędziłam trzydzieści kilka godzin (na krótkim Bergsonie). Dodatkowo rozkład dyscyplin, a w zasadzie rozkład kilometrów w poszczególnych dyscyplinach był dziwny i wiedzieliśmy, że 76 km kajaka będzie dla naszych rąk i pleców pewnego rodzaju próbą. Moje pierwsze poważne zetknięcie z kajakiem to wyjazd na pobór próbek piasku do pracy magisterskiej na rzece Nurzec. Tam z kajakiem zawiózł nas mój wspaniały tata, a odebrał z okolic Legionowa, z kanału łączącego Jezioro Zegrzyńskie z Wisłą. Przez 5 dni przepłynęliśmy 150 km Nurcem i Bugiem – tą drugą rzeką już z porządnym nurtem więc nie było bardzo trudno. Najwięcej jednorazowo właśnie po Bugu zrobiliśmy 50 km. A tu w czasie jednego rajdu – dwóch dni mieliśmy zrobić ich ponad 70. W dodatku nie zdarzyło mi się jeszcze tyle przejechać na rolkach. Względnie dobrze przygotowani logistycznie, z dopracowanymi naprędce przepakami stanęliśmy na starcie o 8 rano w czwartek. Stanęliśmy… w tym wypadku nie najlepsze słowo. Raczej siedliśmy – bo start odbywał się z wody, etapem kajakowym.

Jak Popeye

Po wystrzale dziarsko złapaliśmy się za wiosła. I trza przyznać, że machało się nimi naprawdę przyjemnie. Na twarzy leciutka bryza z kropelkami wody, nad nami słońce, zaczynał się piękny dzień. Co z początku mnie zaskoczyło, ale i dało ulgę nie odstawaliśmy za bardzo od reszty zespołów. To pewnie dlatego, że ostatnio wcinamy dużo szpinaku (ku mojej wielkiej uciesze i rozpaczy Krzyśka)… No dobrze – Duńczycy zrobili z nas może miazgę, a i Ukraińcy próbowali nam pomachać kitką, ale trzymaliśmy ich całkiem niedaleko. Cieszyłam się, że nauka nie poszła w las i filmiki instruktażowe „Jak pływać kajakiem” z YouTube dały rezultat – może nie wiosłowaliśmy jak mistrzowie świata (ani nawet mistrzowie podwórka) ale ręce nie bolały, a i trza przyznać, że po rajdzie od wiosłowania bolały raczej plecy. Trochę więcej zabawy rozpoczęło się na rzece – tu jest zwykle fajniej, bo trzeba robić jakieś zwroty, wymyślić z której strony wziąć przeszkodę lub jak się do niej ustawić. No i można robić lewo i prawo ciąć – jak Hołek!

Na pierwszym zadaniu poczułam się jak w Warszawie. Korek. Duńczycy w ogóle nie kumali co mają zrobić z tą drabinką – przymierzyli się do wchodzenia na crollu i poignee ale ich spacyfikowaliśmy tłumacząc: „You should use the ladder, man!”. Użyli drabiny, ale jak tylko wchodzili na górę wypinali się z przyrządów zaciskowych i schodzili na żywca. Ukraińcy zresztą też nie przejmowali się żadnym zabezpieczeniem podczas schodzenia. Co się tam Szura Olivson będzie troszczył o jakieś zaciski, skoro mocny jest? Z ukraińskiej, solidnej blachy. Drabinka miała stopnie stworzone z myślą o bardzo dłuuugich nogach Maćka Tracza. Jak sobie wyobraziłam na niej siebie – no, musiałabym się pogimnastykować.

Za kilkoma skromnymi przenoskami, o kilka lewo i prawo ciąć dalej dotarliśmy do Kamiennych Kręgów, wśród których należało znaleźć trzy punkty nieoznaczone na mapie. Po wyjściu z kajaka nie było ciepło, a nogi jakoś licho się poruszały. Dlatego biegaliśmy między kamiennymi kręgami niczym jaszczurki poszukujące słońca. Stąd trzeba było przepłynąć kawałek pod prąd rzeki i przedostać się na kanał. Szur, szur, szur kajakiem po piachu i trawie i już płyniemy kanałem wyśpiewując głośno „Wódkę” Kultu, pieśni z Lata Muminków, no i niecenzuralną piosenkę o wiośnie, której nauczyła mnie mama. No i tutaj małe zaskoczenie – dochodzą nas 360-tki. Przy kamiennych kręgach mieli do nas minimum 10 minut straty ale przewieźli kajak wózeczkami od razu, nie bawiąc się w pływanie rzeką pod prąd. No, to znaczy, że nas odstawią na pieszym, bo Marcin Krasuski dzięki swoim wrodzonym zdolnościom nawigacyjnym wyniucha każdy punkt, jakby były to aromatyczne rogaliki z czekoladą!

Odlot

Kajak skończył się szybciej niż się spodziewaliśmy. Ale dla moich pleców to był już doskonały moment. Teraz dostaną jeszcze w kość na rolkach. A to niebagatelne 35 kilometrów. Dojeżdżamy do starego wojskowego lotniska i tutaj na 2,5-kilometrowym pasie startowym mamy nastukać 30 kilometrów – czyli sześć razy w jedną i drugą stronę. Ciekawe było to zjawisko – mimo że pas płaski jak stół, jeździliśmy „pod górę” i „w dół”. A to dlatego, że wiatr wiał równolegle do niego. Jadąc więc w jedną stronę wiało nam solidnie w twarz i to tak, że nawet kryjąc się za Krzyśkiem czułam silne podmuchy. Gorzej miał Mateusz Dzieżok (197 cm wzrostu) – nasz team mate, czy Maciej Tracz, którzy musieliby chyba jechać w kuckach, żeby się za nami skryć. W drugą zaś stronę – cisza. Czysta przyjemność, nie było czuć wiatru, tylko jechało się jakoś tak lekko. Pooglądaliśmy sobie jak piękny pociąg zrobili Duńczycy i jak darli do przodu. Oj cieszyłam się z nadejścia etapu pieszego – teraz plecy sobie odpoczną, bieganie po krzakach to dyscyplina, w której jest mi najlepiej.

Zawsze warto iść w krzaki

Na początku scorelauf – do zaliczenia 8 punktów w dowolnej kolejności. Przez to, że mapa z 1965 roku mogła już troszkę się zdezaktualizować, organizator przygotował dla nas wycinki z okolic punktów z mapy w skali 1:10 000. Ale tych oczywiście zapomnieliśmy wziąć na trasę… Czekały na nas grzecznie na przepaku. Razem z opisami punktów. Nie było przez to łatwo znaleźć pierwszy punkt, na który się zasadziliśmy. Miał być na małym siodełku oddzielającym dwa duże zagłębienia. Przeczesaliśmy okoliczne trawy i kiedy już znużona poszukiwaniem udałam się w pobliskie krzaki – znalazłam. Został wciśnięty w drzewko przypominające jałowiec. Szczęśliwie reszta punktów na tym etapie okazała się być łatwiejsza do wyczesania. Ku początkowej rozpaczy Mateusza – zdecydowaną większość przebiegliśmy. Chłopaki nawigowali dzielnie konsultując się często, Maciej pytał niczym Osioł ze Shreka: „Daleko jeszcze?”, a ja gapiąc się w gwiazdy wyśpiewywałam płosząc wszystkie wiewiórki, sarny, dziki i co tam jeszcze dają w Borach Tucholskich.

Jestem taaaka, jestem taka zmęczona!
Bolą mnie ręce, boli mnie cała głowa!
Tyle się dziiiisiaj, tyle się dzisiaj stało,
Bolą mnie ręce, boli mnie całe ciało!

Przy punkcie, który miał znajdować się na granicy kultur spotkaliśmy Duńczyków, rozżarzonych nad pojęcie, którzy szukali tego punktu od godziny. Specyficzna nawigacja na tym etapie dała im chyba trochę w kość, bo gdy dotarliśmy na przepak dowiedzieliśmy się, że się wycofali.

Żeglujże!

Teraz zaczynała się już zupełnie inna zabawa. Mieliśmy przed sobą najdłuższy etap – rowerowy, ale poprzedzony przeprawą na tratwach. I to miały być niezłe jaja. Mieliśmy zbudować tratwę z 6 dętek, kilku desek i takiej ilości sznurka, że… no, kot by więcej napłakał (jeśli koty płakałyby sznurkiem). Na tę zgrabniutką tratwę należało wrzucić rowery, usadowić się na niej i przepłynąć tą… konstrukcją na sąsiedni brzeg, żeby wzdłuż niego dostać się do punktu. Tratwa była stabilna – nawet za bardzo. Do tego stopnia, że nie chciała ruszyć się z miejsca, bez potężnego impulsu ze strony wioseł. Gdy tylko dobiliśmy do brzegu chłopaki próbowali pchać tratwę, a ja, że mam dużo krótsze nóżki i idąc za nimi bym ich nie dogoniła – próbowałam tylko nie zamarznąć siedząc na jednej z dętek i wiosłując. Czasem grunt ginął pod nogami i wtedy chłopaki wskakiwali na górę, ale gdy tylko dało się iść poruszaliśmy się sprawnie. Teraz trzeba się tylko przyodziać w suche rzeczy i lecieć czym prędzej na rower, bo zimno niemożebnie! Nie wiem czy z dzwonienia moich zębów dało się wychwycić jakąś melodyjkę, ale na pewno szczękałam głośno i wyraźnie.

Stąpamy we dwoje po niepewnym gruncie…

To miał być spokojny etap. Chłopaki mówili coś o nawigacji, że może być miejscami trudno, ale co może być nie tak na rowerze, nie przesadzajmy! No i teraz już wiem. Dystans 136 km można pokonywać w 17 godzin. Jeśli się nie ścigasz, jeśli przed nikim nie uciekasz, nie masz motywacji do walki, a nad ranem morzy cię sen. Rozprężyliśmy się. Chłopaki cały czas czujnie nawigowali więc nie zagrzewali tempa. Maciek Tracz pewnie trochę spał, a ja jechałam jak kazali. Pewnie tylko ze 20, może 25 kilometrów trasy prowadziło asfaltami, więc nieczęsto dało się rozbujać. Reszta to szutry i za przeproszeniem – jak nie urok to sraczka. Raz piachy – mielimy na 1-3, potem fragment miły i przyjemny, aż tu nagle żeberka, albo tarka jak kto woli – taka, że nie da się tyłka posadzić na siodełku. Jakby jechać z mlekiem w buzi albo w amortyzatorze to byłoby masło na kanapki. Jak robiło się piaszczysto i solidniej pod górkę, a niewprawne oko nie wypatrzyło wcześniej objazdu, to szliśmy wśród piachów gęsiego.

Szur, szur, szur… to idą umarli. Szur, szur szur…

Punkty podobne do siebie jak krople wody. Dojazd szutrówą, a potem w krzaki, w zagłębienie, gdzie na dnie, w bagienku stał lampion. Albo opcja druga – zalesiony pagórek, na którego szczycie był ukryty lampion z perforatorem. Był jeden wyjątkowy – na wyspie otoczonej zewsząd moczarami i bujającym się pod nogami płem. Prowizoryczna kładka, która prowadziła na wyspę od południa składała się z ruszających się pali, które ginęły pod powierzchnią wody przy każdym kroku. W odtwarzaczu mp3, który wzięłam ze sobą na rower Pidżama Porno śpiewała: „Stąpamy we dwoje po niepewnym gruncie…”. I dobrze, adekwatnie śpiewała! Michał Kiełbasiński opowiadał potem przy herbacie, że pod nim pło się zarwało. A stojący nad nim Marcin Krasuski wcale nie śmiał się – Ha! Ha!, niczym Stokrotka pochylona nad Harcerzem w pokrzywach.

W końcu nadszedł poranek i pierwsze nawoływania o sen. Rzuciliśmy się na 10 minut na mokrym mchu. Potem dojeżdżaliśmy rowerami jak najbliżej punktu i posyłaliśmy w bagienko Maćka korzystając z tej minuty czy dwóch żeby zamknąć oczy albo przysnąć na chwilę. Po jednej takiej akcji budzimy się i liczymy – ja to jeden, Krzysiek, dwa, Mateusz – trzeci, Maciej – czwarty – zaraz, zaraz! A kto jest na punkcie?! Maciek wróciwszy z punktu pozazdrościł nam i też się położył. Na 10 minut – ustawił sobie budzik, ale gdy ten zadzwonił – szybko go zdusił. Spaliśmy tak bez planu, w sposób niekontrolowany 20 minut (!). Trochę zszokowani sytuacją, obudzeni w środku lasu ruszyliśmy dalej. No, to teraz walimy na śniadanie – trzeba znaleźć spożywczy.

Co powie Ciocia Magda?

W sklepie patrzyli na nas dziwnie. Drożdżówki, coca-cola, rybki, kajzerki, soki. Siedzieliśmy na schodach i cieszyliśmy się dniem. Zostało ze 40 km. Ale te upłynęły już dosyć szybko, przynajmniej w naszym odczuciu. Było zadanie specjalne – najśmieszniejsza przeprawa przez most, jaką widziałam. Bowiem Mateusz Dzieżok, który pierwszy na niego wszedł mógł… stanąć na ziemi, w wodzie do kolan. Potem, gdy ja zaczęłam zmagania z liną – uwiesił się na linie, żebym i ja mogła dotknąć nogami ziemi. Poznaliśmy trochę wieści z trasy Speed – na moście był jakiś czas temu pierwszy zespół. Magda Łączak z Flekmusem? Głupie pytanie. Pewnie, że oni! Pomyślałam wtedy – co powie Ciocia Magda jak dotrzemy na metę – pewnie nas opieprzy: „Co to za sranie po krzakach?”. No, to teraz trzeba się sprężyć, żeby nie krzyczała za bardzo. Etap kończył się znowu w wodzie. Tym razem dotarliśmy na cypel, od którego rzut beretem znajdował się przepak. Trzeba było tylko wrzucić rower na dętkę, rozebrać się troszkę i przepłynąć cieśninę. Okazało się, że nie jest tak zimno, a samo pływanie jest całkiem przyjemne! Z góry patrzyli na nas organizatorzy i chłopaki z ExMedio dzielnie trzaskający fotki. Zimno to było dopiero po wyjściu z wody. Szybkie kroki do domku, pod gorący prysznic – skoro zapewniają takie doskonałe możliwości (bo przepak był w bazie zawodów i mieliśmy dostęp do swojego domku), to jak z nich nie skorzystać? Szybkie przebieranki, paczka Bake Rollsów – och jak cudownie jest zjeść coś słonego po dwóch dniach wcinania słodyczy! Pół godziny snu – dużo, ale trzeba się wyspać na zapas przed kajakiem, bo na wodzie natychmiast się robi zimno, jak się przestaje wiosłować. No, to teraz już tylko jedna noc.

Katiusza

Ostatni etap pieszy – 20 km, spora część po asfalcie, będzie szybko i łatwo. I było. Z początku trafiliśmy w piękny teren – iście pagórkowaty, trzeba było „spuskać się w niz” jakby to powiedzieli nasi przyjaciele zza wschodniej granicy. W jednym z malowniczych obniżeń, zapewne po bryle martwego lodu, którą porzucił tutaj dawno, dawno temu dogorywający lądolód, znaleźliśmy lampionik. Jeszcze jeden nad malowniczym jeziorem. Znowu bieg – Mateusz patrzy na mnie krzywo. Umilamy sobie czas pieśniami – tym razem właśnie wschodnimi i bardziej ludowymi rytmami. Uderzam w łemkowską nutę: „Oj czyjaż to hyża stoi pry dolyni?”. A gdy w jednej z wiosek mocnym głosem wyśpiewujemy radziecką Katiuszę strach mnie trochę oblatuje, czy kto nie wyjdzie i nie zacznie nas kamieniami obrzucać. Ani się obejrzeliśmy, a tu koniec etapu, a przed nami ciemna, głucha noc i kajak, w którym dotrwamy do poranka.

Ciemno już zgasły wszystkie światła…
Ciemno już noc nadchodzi głucha…

W pierwszej chwili ogarnia mnie czarna rozpacz – biorę wiosło do ręki – oj, jakie ono ciężkie, jak boli! Myślę – no to ładnie urządziłam mojego męża – całe 45 km będzie musiał machać sam! A ja tutaj, darmozjad chędożony nawet nie potrafię w tej chwili ładnie wyglądać! Pomalutku, powolutku moje ręce wróciły jednak do siebie. Zresztą – nie miały wyboru, bo gdybym nie wiosłowała to szybko bym zamarzła. Znad wody unosiła się mgła. Jej strzępy biły w czołówkę tak, że momentami nic nie było widać. Ale zgaszenie czołówki na rzece też nie pomagało. W dodatku zmęczona osoba łapiąca Sleep Monstera (czyli ja) może mieć problem z dobrą komunikacją – czasem pochrzanią się jej kierunki (nie! Nie to prawo, to drugie!). A drzew było kilka, chociaż rzeka i tak była dla nas łaskawa. Łabędzie też, bo w sumie żaden się porządnie nie wkurzył, że zakłócamy jego spokój po 22. Wkurzały się chyba trochę bobry. On wystaw sobie – grzecznie siedzi sobie na brzegu, a tu płyną, świecą po gałach i trzeba dać nura do niezbyt ciepłej wody. Na rzece było skupienie, był nurt, ale było zimno. Mateusz zarządził nawet przerwę na przebieranki i skroił sobie elegancką sukieneczkę z folii NRC. Ja tylko owinęłam nią nogi, które od jakiegoś czasu natarczywie tuliły się jedna do drugiej. Gdy wypłynęliśmy na jeziora zrobiło się cieplej, bo mocniej można było machać wiosłem. Zgasiliśmy latarki i rozkoszowaliśmy się widokiem gwiazd – przed nami na niebie stał Orion, gdzieś majaczyła Wielka Niedźwiedzica i Wenus – Gwiazda Zaranna. Teraz linię brzegową było widać jak na dłoni. Gdzieś tam na niebie, powoli jaśniał horyzont.

Król Rock’n’rolla

Rankiem, po telefonie do Pawła Fąferka i wieściach, że punktu 38. nie ma co szukać, bo zaginął w niejasnych okolicznościach na Jeziora wstąpiła mgła. Tak, prawdziwa, najprawdziwsza, a nie taka lipa jak nocą. Teraz nie było widać nic. Płynęliśmy patrząc na kompas jak prawdziwi marynarze. W bieli, świecąc tylko pro forma chłopakom, żeby nas widzieli. Razem z nadejściem poranka na Mateusza spłynął sen. Wiosłował, a jakże, ale nieświadomie. Chłopaki kręcili się jak bączki i zostawali z tyłu. Kłócili się przy tym jak stare małżeństwo. „Wiosłuj prawym! Cholera”, „No przecież wiosłuję prawym…”, odpowiadał Mateusz cichutko i spokojnie, przez sen. Obudził się jak za bardzo przechylił się w lewo i do kajaka zaczęła wlewać się szybko woda. Wylaliśmy ją przy pomoście. Krzysiek z Maćkiem walczyli z kajakiem, a Mateusz stał na pomoście. Spod kamizelki wystawał fikuśnie zarzucony szal z folii NRC, naramienniki i ukośnie opadająca ku prawej nodze spódnisia. Trzęsące się szczupłe nóżki upodabniały Mateusza do Elvisa Presleya. Dla tego widoku warto było to wszystko przeżyć.

Na tamtym pomoście zmieniliśmy składy. Maciek z Krzyśkiem mieli zapanować nad niesfornym drugim kajakiem, a my z Mateuszem wiosłami i ruchami bioder mieliśmy zmusić do działania naszą brykę. Ostatni punkt polecieliśmy już na wykończeniowej adrenalinie. Całkiem sprawnie i szybko. Bez gadania – to już jest końcówka. Przed samą metą zrobiliśmy sobie kajakowy Tour de France – kilka razy się zderzyliśmy jak na samochodzikach na wesołym miasteczku i wpadliśmy na metę z wyciągniętymi do góry wiosłami po 49,5 godzinach i ponad 300 kilometrach. Ciocia Magda wcale nie krzyczała. Cudownie było potem, już nad gorącą herbatą patrzeć jak Krzysiek próbuje oprzeć głowę na łokciu, który wybitnie chce spać pod stołem, a nie na nim. To była bardzo dobra herbata.

Zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości exmedio.

O Autorze

Dziennikarz sportowy, przez lata redaktor naczelna magazynbieganie.pl, biegaczka, zawodniczka rajdów przygodowych. Ultramaratonka, która ma na swoim koncie udział w prestiżowych imprezach, m. in. Marathon des Sables, Transalpine Run, CCC, Transgrancanaria czy Marathon 7500. Jedyna Polka, która ukończyła słynną angielską rundę Bob Graham Round. Promotorka biegania ultra w Polsce i współautorka książki "Szczęśliwi biegają ULTRA".

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany