Dwa dni przygotowań i aklimatyzacji musiało wystarczyć, na więcej nie było czasu. Sytuacja nie wygląda bardzo różowo: Patricia jest chora, ma problemy z żołądkiem, Piotrek leczy swoje oskrzela i odmrożenia po Bergsonie. Ale co tam, trzeba napierać…

Tekst: Kuba Zwoliński + dygresje Piotrka Kosmali

Odprawa techniczna oprawiona sushi, piwem i łamanym angielskim „race director’a” przebiegła szybko i już wiemy co się będzie działo: 9 etapów, canoe-canoe-bieg-bieg-rower-CAMP-canoe-bieg-rower-rower. Niestety, spóźniliśmy się i wybór odpowiedniego dmuchanego ścigacza (czyt. canoe) ograniczył się do jednego egzemplarza, co jak pokazał kolejny dzień, miało dość poważne konsekwencje.

Dopiero na cztery dni przed wylotem lekarze (konsultowałem się z trzema różnymi) mogli mnie zapewnić, że palucha będę miał – znaczy nie będą go ucinać. Byłem naprawdę szczęśliwym człowiekiem a lekarze z nieszczególnie wielkim entuzjazmem usłyszeli, że planuje kolejne zawody. Nie wszyscy mieli luksus dwóch dni na aklimatyzację w Australii. Przyleciałem do Perth w nocy z czwartku na piątek, Patricia dopiero w piątek, na kilka godzin przez weryfikacją. W efekcie Kuba, Sherry i Ardie widzieli kangury jeszcze przed startem – Patsy i ja musieliśmy poczekać do poniedziałku. Na weryfikację dojechaliśmy dosłownie w ostatnim momencie ale doświadczenie zdobyte podczas poprzednich eliminacji X-Adv pozwoliło nam opanować przedstartową gorączkę.

Etap I – Canoe na oceanie – 9 km

Krótka narada i decyzja: na pierwszy etap rusza trójka Adie, Piotrek, Kuba. Sygnał startu i dajemy „ile fabryka dała”. Wystartowaliśmy z takim impetem, że Piotrek siadając zdruzgotał ławeczkę (to ten feralny wybór łódki z poprzedniego dnia). Połamane siedzisko plus brak żagla (nie zmieścił się do bagażu) pozbawiło nas części prędkości ale nie na długo. Mając starego kajakowego wygę (Ardie) za sterem i lekkie wiosła w garściach (na te na szczęście znalazło się miejsce) mocno zbliżyliśmy się do „bezżaglowej” czołówki (8. miejsce, drugi team bez wspomagania wiatrowego) co można uznać za niezłe osiągnięcie. Trochę pomogła nam też tendencja niektórych team’ów do rolowania swojego canoe. Ostry finisz do brzegu w towarzystwie latających ryb (komitet powitalny Oceanu Indyjskiego?) i pierwsza TA (znaczy się przepak – przyp. red.) został zdobyty. Okazało się, że cały peleton przeszedł jak tropikalna burza i nieco wyprzedził oczekiwania orgów co dało nam trochę więcej czasu na odpoczynek.

Ardie to fachura na wodzie (uchodzi za jednego z najlepszych kajakarzy na Wschodzie USA) – raz uderzyła nas w bok inna osada. Ardie nie był w stanie utrzymać kierunku więc słyszymy z Kubą „mocno do przodu” i w dwie sekundy robimy pełny obrót. Reeespekt, jak to bawarscy górale zwykli mawiać. Ten kto pływał na canoe z X-Adventure wie o czym tu piszę.


Etap II – Canoe na oceanie – 7 km

Z nowymi siłami ruszamy na drugi etap. Ławeczkę naprawili organizatorzy, czyli tak jakby zaczynamy rajd od początku. Piotrek odpoczywa, na jego miejsce wskakuje Patricia (tym razem bez niszczenia sprzętu :). Napieramy podobnie jak w pierwszej części i daje nam to na drugiej TA siódme miejsce przed napieraczami, takimi jak kiwi-team GoLite/Timberland.

Etap III – Adventure Running – 14 km

Na zawodach X-Adventure etapy piesze już od dłuższego czasu nie są nazywane trekkingiem tylko biegiem przygodowym. Bo limity czasu są na nich tak wyśrubowane, że aby się w nich zmieścić nie wystarczy już mocny marsz – trzeba po prostu biegać. Więc biegniemy. Ja postanowiłem „iść” normalnie, żeby sprawdzić czy prochy przypisane przez niemieckich konowałów na zapalenie oskrzeli, które złapałem w Karkonoszach były odpowiednie. Początkowo jest bardzo dobrze, mijamy ekipy. Ale dolegliwości żołądkowe Patsy szybko dają się we znaki i w efekcie musimy zredukować tempo. Patsy nie czuje się najlepiej – postanawiamy, że tego dnia odpuści wszystkie 3 etapy na jakie zezwala jej regulamin.

Etap IV – Adventure Running + zadania linowe – 33 km

Na etap rusza trójka Piotrek-Ardie-Kuba. Planowany był występ Patricii, niestety jest mocno chora i trzeba zmodyfikować plany. Ruszamy lekkim truchtem, słoneczko radośnie grzeje z jednej strony (tak już będzie aż do końca…). Jest fajnie tylko nieco nudnawo. Okolica jest piękna, ale raczej na surfing albo romantyczny spacer po plaży ale niekoniecznie na rajd. Teren to na zmianę plaża, dróżka w buszu na wydmach, plaża, dróżka… itd. Napieramy nieźle, po drodze mijamy ofiary ciepłego klimatu – zawodnik z jednego teamu leży bez przytomności i czeka na pomoc. Podzieliliśmy się z nim resztką wody i grzejemy dalej. „Lekko” wymęczeni dopadamy do zadania specjalnego. Jest tłok więc mamy czas na odpoczynek, czas nie jest tu liczony więc nie ma się gdzie spieszyć. Krótka gadka z instruktorem, próbujemy naciągnąć go na zimne piwo, a tu niespodzianka zgadza się dać nam jedno (to chyba ta legenda o Polakach)!!! No i druga niespodzianka, ktoś mu to piwo wcześniej podwędził z plecaka… Niepocieszeni ruszamy do zadania. Pierwsza część to zjazd na linie – jak to na X-A instruktor zapina sprzęt na każdym zawodniku (jeszcze gacie powinien podciągać i nos nam wycierać do pełni szczęścia), sam zjazd to formalność (i niezłe widoczki na ocean). Druga część to wspinaczka, trzy trasy o różnym stopniu trudności, wspinaczka z plecakiem. Tutaj muszę wtrącić osobistą dygresję – nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że trudna droga będzie naprawdę TRUDNA! Dość powiedzieć, że w połowie dopadł mnie taki telegraf w łydkach, że miałem już małe nadzieje na sukces. Na szczęście jakimś cudem (i trochę umiejętnościami z dawnych czasów) udało mi się zaliczyć. Ruszamy dalej znów truchtem (przydał się odpoczynek), tylko moje „wspinaczkowe ” łydki sprawiają, że biegnę jak sporej wielkości kaczka… Na szczęście szybko przechodzi i daję radę utrzymać tempo. Do TA poruszamy się już w miarę równym tempem co daje nam na chwilę 11. miejsce.

Etap V – Rower – 90 km

Start kolejnej sekcji. Rower poprowadzony głównie szutrówkami z dodatkiem piachów, orientacja podobna do tej z MTBO, sieć dróżek z których trzeba wybrać odpowiednie. Pierwszy odcinek (bez mierzenia czasu, dojazdowy) idzie jednak asfaltami. Noc nie ułatwia zbytnio jazdy po „dziwnej” stronie jezdni. Poziom mocy zmienia się w trakcie – na zmianę każdy z nas ma mniejszy lub większy kryzys. Piotrek nawiguje prawie przez całą drogę, wróciły mu siły nadwątlone na biegu. Po drodze rozglądamy się i szukamy tych legendarnych kolcy przebijających hurtem opony, o których nasłuchaliśmy się w Polsce, ale jak to z legendami nie zawsze mają odpowiedniki w rzeczywistości (w tym przypadku na szczęście…). Trasa przebiega bez zakłóceń, aż do chwili kiedy tuż przed metą odcinka ładujemy się w jakąś dziwną dróżkę co daje nam ok pół godziny ekstra w piachu po kostki. Ogółem rzecz biorąc, po tym odcinku spadamy na 12. pozycję.

Obóz

Super-support czyli Sherry czeka na nas z gotowym namiotem, co chętnie wykorzystujemy i ładujemy się w rowerowych piżamach do śpiworów. Ranek jest ciężki (jak to ranek…), chłodno i wilgotno, a tu znów czas na canoe.

Etap VI – Canoe na rzece – 14 km

Tym razem mkniemy po rzece, całkiem przyjemnej choć znów monotonnej (to niestety powtarzająca się cecha tych zawodów). Płyniemy w zestawie bez Piotrka, oskrzela dały mu się we znaki i zbiera siły na ostatnie dwa rowery. Znów dajemy ile siły w wiosłach ale moc gdzieś uleciała i mimo szczerych chęci kończymy ten etap na 10 miejscu (czyli spory spadek w porównaniu do oceanu).

Etap VII – Adventure Running – 24 km

Czas na kolejny jogging. Patricia jest bardzo chora (ostra biegunka) ale musi iść, według przepisów dziewczyna może odpuścić tylko trzy sekcje, a te opuściła w sobotę. Ale to twarda sztuka (w końcu ex-marines) i daje radę. Za to niespodziewanie, w połowie drogi na plaży ja zaczynam dość mocno „zjeżdżać”. Odstaję coraz mocniej i co najgorsze nie mam mocy, żeby gonić. Żołądek na zmianę z głową dają mi ostro w kość co w połączeniu z chorobą Patricii naprawdę MOCNO spowalnia nam tempo. Do tego stopnia, że ostatnie kilometry to bardziej człapanie niż normalny chód. Nasze TA dopadamy późno, na ostatnim miejscu, już prawie naginając limit. Dwie kolejne sekcje konałem gdzieś w samochodzie i nie bardzo mam pojęcie co się wokół mnie działo.

Nasi nie wracają. Obraz teamów wracających z etapu nie napawa optymizmem – tu jednego koksują kroplówą, tam lekarz stara się dogadać z lekko nietomnym zawodnikiem wyglądającym jakby właśnie wygrał wyścig ze stadem wielbłądów w poprzek Sahary. Żar leje się z nieba, gorąco nawet w cieniu. A naszych wciąż nie ma. Wreszcie wpadają. Trochę późno, żeby zdążyć na następny etap rowerowy, przed którym czeka nas prawie 12 kilometrów dojazdówki. Mimo sceptyzmu organizatorów postanawiamy jednak nie odpuścić.

Etap VIII – Rower – 32 km

Pierwsza część dojazdówki okazuje się bardzo szybka. Śmigamy po lekkich pagórach asfaltową drogą wśród wysokich bujno zielonych drzew. Mijamy 2 teamy i wszystko zdaje się być pod kontrolą gdy musimy skręcić w długi szutrowy podjazd. Średnia niebezpiecznie spada do kilku kilometrów i mimo, że wyprzedzamy kolejny zespół, zaczynamy się obawiać, że zabraknie nam dosłownie kilku minut. Wpadamy na start etapu właściwie w ostatniej chwili i bez zatrzymania rozpoczynamy walkę z piachem (PK).

Etap IX – Rower – 23 km

Najszybszy i najłatwiejszy etap na zawodach. Mocarz Ardie ma małe problemy na podjazdach ale nie ma się co dziwić – zrobił wszystkie sekcje! Na mecie jak zwykle bardzo miło bo prawie wszyscy tam są – małe różnice czasowe między zespołami to duża zaleta zawodów X-Adv. Wita nas też Kuba – zadowolony ale widać, że wcześniejszy bieg po plaży trochę dał mu w kość.

Niewątpliwie zawody eliminacyjne Pucharu Świata (X-Adventure) różnią się od tradycyjnych zawodów AR. Zawody nie znają wyrozumiałości dla słabo przygotowanych – albo napierasz niedaleko czołówki, albo nie mieścisz się w limitach i musisz odpuszczać etapy. Dodatkowo aby załapać się do relacji w Eurosporcie, trzeba być w ścisłej czołówce. Więc teamy coraz więcej trenują. Finał (The Raid World Championship) to oczywiście inna para kaloszy – dobrze wiemy o tym startując w Patagonii i w zeszłym roku w Alpach.

Nasz pobyt w Australii nie był szczególnie długi. W poniedziałek odwiedziliśmy jeszcze kangury czekające na nową dostawę kwiatów na cmentarzu pod Perth. Kuba, Sherry i Ardie pozostali kilka dni w tym ciekawym kraju popatrzeć co jedzą misie koala i pojeździć na desce po wydmach. Piotrek bezpośrednio po zawodach wrócił do Monachium. Po drodze zatrzymał się w Dubaju – na tanie skądinąd złoto nie było go stać więc wybrał się na targ rybny.


Dziękujemy sponsorom a w szczególności panu Ryszardowi Broniewiczowi i firmie Salomon oraz firmom Brenda-Sport, Isostar i Stevens za pomoc w sfinansowaniu tego wyjazdu. Dziękujemy również Tomaszowi Bujakowskiemu, proboszczowi polonijnej parafii w Perth za ogromną pomoc logistyczną na miejscu (transport, noclegi, wypożyczenie sprzętu kempingowego, bezcenne informacje o lokalnych warunkach). 13 miejsce, na którym zakończyliśmy zawody to jeśli sie nie mylę najlepszy wynik polskiego zespołu w historii startów w X-Adventure. Dało nam ono również dużą ilość punktów w punktacji Pucharu Świata i właściwie zagwarantowało udział w Mistrzostwach Świata w Kanadzie we wrześniu.

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany