Krok za krokiem wdrapuję się wąską ścieżką po zalesionym zboczu. Na szczęście słońce tu nie dociera, bo marne byłyby moje widoki, zresztą – zdechłam już ze 25 km wcześniej. To druga połowa, gdzieś przed skałami Mont Baron, choć może to był któryś z hopków przed ostatnim punktem odżywczym na 69. kilometrze.

Napisała: Tamara Mieloch

Nagle czuję coś włochatego ocierającego mi się o łydkę, patrzę w dół, a to przepycha się mały łaciaty piesek i leci ścieżką do przodu, za plecami słyszę „Bonjour”, oglądam się i wyprzedza mnie hoży dziadek z plecakiem moich rozmiarów szwarno wędrujący w górę. – No cudownie – myślę – już wyprzedziła mnie z połowa biegaczy z innego biegu, chyba wszyscy z mojego i jeszcze ten piesek…

Szaleństwo przed wyjazdem

A zaczęło się nerwowo, o ostatecznym zakwalifikowaniu do drużyny polskiej na Mistrzostwa do Francji dowiedziałam się trzy tygodnie wcześniej.Sześć osób stanowiło reprezentację – 3 dziewczyny i trzech chłopaków, prócz nas miało jeszcze pojechać kilka osób na swój koszt. Grant dla reprezentacji kraju od organizatora obejmował trzy noclegi w hotelu z wyżywieniem oraz start, podróż mieliśmy opłacić sobie sami. Część z nas jechała samochodem z Torunia do Berlina na lotnisko, część do Pasterki i stamtąd samochodem do Pragi na lotnisko, ja noc spędziłam w Polskim Busie Warszawa-Berlin, a jeszcze dwie osoby już docierały indywidualnie. Punktem zbornym miało być lotnisko w Genewie, gdzie odbierał nas organizator i zawoził do oddalonego o ok 60 km Annecy-Le-Vieux. I mieliśmy być tam w czwartek przed południem, bo tego samego dnia o 19 odbywała się ceremonia otwarcia. Na lotnisku, po włączeniu telefonów docierają do nas rozpaczliwe wiadomości od Piotrka Hercoga i Karoliny, którzy mieli być tu wcześniej od nas: był jakiś wypadek, Piotrek utknął w Pasterce, ale będzie jeszcze próbował się do nas dostać, Karolina z Marzką spóźniły się na samolot i utknęły w Pradze, Marzka wraca, Karolina szuka lotu, Piotr w końcu też rezygnuje, Karolina kupuje nowy bilet i dotrze wieczorem.

Siedzimy wreszcie w międzynarodowym tyglu, tfu – autobusie wypełnionym różnymi nacjami w dresach z nazwami krajów – są Finowie, Portugalczycy, Anglicy, Irlandczycy, Duńczycy, Węgrzy.

W czwórkę na razie docieramy do hotelu, część reprezentacji umieszczono w hotelu Balcons du Lac z widokiem na jezioro Annecy, my trafiliśmy kilka km dalej, do mniejszego hotelu, z samodzielnymi domkami w Pre du Lac.

Meldujemy się u pań, które dzielnie sobie radzą z angielskim, dostajemy kosz wiktuałów, w którym dostrzegam szampana i sery, nim nasz kapitan nie zgarnie go do pokoju. Instrukcje na dziś – zbiórka na parkingu w narodowych strojach i jedziemy busem na ceremonię nad jezioro, jutro jedna osoba udaje się do Balcons po akredytację dla drużyny. Zaraz, jakich strojach? Jasny gwint, nie mamy reprezentacyjnych. Zwalamy na kolegę, że miał wypadek, nie dojechał, miał nasze stroje. Francuzka jest nieubłagana – to chociaż identyczne koszulki, bo nie weźmiecie udziału. Lekka panika, nawet nie mamy wszyscy białych t-shirtów, zostały 2 godziny, wszędzie daleko stąd.Na szczęście Kamil ma trzy koszulki z różnym rękawem swojego teamu inov-8, które miały polskie akcenty, dzielimy się, a Artur przypina do swojej nieteamowej znaczek z godłem od Gosi.

Impreza nad jeziorem spora, około 40 drużyn z różnych krajów, jest Nepal i Ukraina, przedstawiciele Wysp Zielonego Przylądka i Mongolii, Turcja, Sierra Leone, Afryka Południowa. Tworzymy paradę narodów, każdy ma przydzielone francuskie dziecię, które niesie flagę a ktoś z drużyny tabliczkę z nazwą kraju. Trochę długo to trwa, czekamy w rządku, bo oprócz tego coś się dzieje na stadionie lokalnym, tam będziemy wchodzić na podium i się prezentować na telebimach. Witamy się z Gedyminiasem Griniusem, który jest kolegą Kamila z teamu, na pytanie czy wygra, krzywi się przecząco – „za szybka trasa, biegalna, on woli mocniejsze górskie podchodzenie.” No to już coś wiemy o trasie. Wreszcie ruszamy, przed nami Holendrzy w pomarańczowych koszulkach dokazują. Jeszcze gra orkiestra wojskowa, jeszcze lokalsi dmą w swoje długie trąby, pokaz skoków paralotniarskich z lądowaniem na materacu dmuchanym na jeziorze, nie wszyscy trafiają. Wreszcie odwalamy to podium i siadamy na trybunie honorowej w różnokolorowym tłumie, ostatnia wychodzi reprezentacja francuska, ze 30 chłopa i bab, zbierają wielką owację. Wszyscy tu wyglądają na regularne wojsko a nie pospolite ruszenie od biurek. Jesteśmy trochę zmęczeni, a jeszcze pokazy skoków wzwyż. Wreszcie idziemy kawałek dalej, gdzie pod dużym namiotem mamy wyżerkę. Około 22. lądujemy w hotelu, dojechała Karolina Kuśnierz i Przemek Sobczyk. Uff, drużyna w komplecie.

Koszulki nie dojechały

Piątek mamy w miarę wolny, jadę po akredytacje i na odprawę. Na miejscu ze zdziwieniem dowiaduję się, że jeszcze dostaniemy jakiś zwrot pieniędzy, ale no przecież nie my. Znów robi się nerwowo, bo startować mamy w strojach reprezentacji. Rozmawiam z kimś z IAU, że kolega, że wypadek. Rozumie, ale musimy kupić jednakowe koszulki i na nich napisać POLAND. Z tych hoteli w cholerę daleko do jakiegoś sklepu sportowego, nie, transportu nikt nam nie udostępni. Hot line na łączach polskiej drużyny, część się wybiera pieszo do Annecy w poszukiwaniu Gosport-u, dwie wytypowane przez IAU osoby muszą się tu zjawić na kontrolę dopingową, padło na Gosię i Przemka. Na odprawie Francuzi przeforsowali, że nie trzeba biec z kijami od początku do końca, nie trzeba też mieć czołówki i telefonu – a to nowość. Na punktach żywieniowych każda reprezentacja będzie miała swój stolik z napojami i jedzeniem, pytam z lekką taką nieśmiałością, czy jak my nie mamy supportu, to też będziemy mieć jedzenie – „yes, no problem”. Dostajemy po trzy numery startowe i jakąś metkę do tego, na jeden z nich nakleić trzeba żółtą kropę, która informuje,że zawodnik bierze udział w drużynówce, część najszybszych, do których też należał Przemek, ma czerwony kwadracik, i staje w pierwszej linii.

Wracam do hotelu, koszulek nadal nie mamy. Kontaktujemy się Piotrkiem Kłosowiczem, który ma do nas dojechać wieczorem, może on mógłby kupić po drodze. Ma się odezwać. Lunch w dużym namiocie i szykowanie sprzętu. Gosia wraca z kontroli i mówi,ze jej tyle krwi pobrali,że o mało nie zemdlała. Łapiemy jakieś wifi, żegnamy z rodzinami i bratamy się z Litwinami. Nie dość, że nerwówka przedstartowa to jeszcze nie wiemy czy wystartujemy, brak wieści od Piotrka. Wreszcie około 22 jest Piotrek i są koszulki, trwa wieczorna manufaktura czerwonym flamastrem, mamy autorskie koszulki hand-made.

Wstajemy koło 1 w nocy, jest śniadanie w namiocie, o 2.45 bus zabiera nas na start. Trochę czasu zajmie szukanie depozytu, gdzie możemy zostawić rzeczy, mały namiocik, bo jednak zdecydowana większość drużyn ma kogoś kto przyjechał samochodem. Na miejscu tłumy ludzi, zawodników i kibiców, sporo namiotów, które za dnia okażą się wielkim expo. Fotka w pełnym rynsztunku pod flagą, ostatnie słowo od kapitana drużyny – „wszyscy muszą dobiec”.

Bum i start!

Wreszcie 3.30 – start, uciekam rozpychającej się Czeszce, ale ludzie gnają z kopyta, jakby to był start na 10 km. Biegniemy wzdłuż jeziora, potem w mieście, sporo kibiców, zaczyna się długi, 18 km podbieg w gęstym lesie, nie jest bardzo stromy, biegniemy razem z Karoliną, nie wzięła czołówki i staram się oświetlać drogę dla nas obu. I tak jak w B7D da się lecieć bez swojego światła, bo masz wokół sporo ludzi, tu wręcz odwrotnie, bardzo szybko się rozciągnęło a tłoczno to właśnie było na przodzie. Pierwszy szczyt Semnoz 1600 m, powyżej pułapu chmur. Pierwsza stacja odżywcza zaraz za szczytem, jeszcze mam wodę i jedzenie, nie zatrzymuję się. Po 8 km zbiegu wodopój, z którego mam problem skorzystać, bo jest to kamienne korytko dla kóz z sikającą wodą, i albo zamoczę plecak, próbując napełnić bukłak, albo naleję sobie wody do środka. Zrobiłam jedno i drugie i stwierdziłam,że jak tak dalej będzie, to czołówkę zdejmę dopiero na mecie, żeby jej nie zalać.

Pierwszą połowę leci się dobrze, x-talony mocno wgryzają się w błoto, wiem, że życie zacznie się po czterdziestce, czyli po drugiej stacji żywieniowej, tam będzie bardziej technicznie i kamieniście i sporo hopków, które wysysają siły. Mam jednak nadzieję pożywić się czymś bardziej konkretnym niż żel i łyknąć coli. Jest bardzo mało płaskich odcinków, właściwie cały czas góra- dół, jedynie dobieg asfaltowy do przełęczy Doussard, gdzie jest punkt ma ze 2 km. Wbiegam w halę i rozglądam się za naszym stolikiem oznaczonym POL – jest! A na nim dwa maciupkie kawałki banana i pusta butelka po wodzie. Nie powiem co mi się wewnętrznie zrobiło. Zostawiam 1 kawałek dla Karoliny, która gdzieś za mną jest i pożywiam się batonem, zabranym przezornie z domu. Tym razem przyzwoity wodopój w formie drewnianego stołu oplecionego szlaufem z kranikami. Teraz będzie trudniej i bardziej słonecznie.

Nie da się wszystkiego przebiec

Siły oraz czwórki mi siadają, mam świadomość, że to bieg ponad moje aktualne możliwości, wychodząc z kontuzji, pierwszy raz w Alpach i od razu na prawie 90 km, pogratulować rozsądku. Na ścieżce wśród łąk natykam się na Gosię, mówi,że chyba zejdzie bo słabo się czuje, daję jej parę daktyli i trzymam kciuki. Zaczyna się piękne podejście pod górę, z białymi skałami wyrastającymi z zieleni traw – widok jak z Tolkiena, i drapanina po tychże skałach z poręczówkami, mam mroczki przed oczami, gdzieś obok pasą się kozy i dźwięczą dzwonkami. Słońce już pali w głowę, płuca jak miechy. Tu już walczę o przetrwanie – skończę ten bieg, choćby skały srały, monolog wewnętrzny dość ubogi, góralskie powiedzenie stało się teraz moją mantrą – bier się w kurr… do pola, bier się… Po drodze dużo kibiców, krzyczą: Allez, allez! i brzęczą tymi alpejskimi dzwonkami. Spory zbieg, który na świeżości byłby przyjemnością, teraz jest koszmarem, czasem schodzę nawet tyłem, by czworogłowe odpoczęły. Jeszcze trzy hopki i trzecia stacja na 70 km. Hopki to jakieś golgoty. Jeszcze jeden i jeszcze raz. Już mnie mijają zawodnicy z MaxiRace, który wystartował 2 godz później, patrzę z zazdrością jak śmigają obok. Ostatnia stacja, jakieś kamienne miasteczko i kamienne chateau, oczywiście na stole nic, proszę o pepsi przy stole obsługującym ten drugi bieg. Jeszcze 25 km i jeden duży szczyt. góra okazała się mieć kilka przedszczytów, w tym sporo skał z łańcuchami. Byłam pewna, że minęli mnie wszyscy łącznie z pieskiem, tu już rzęsy pracowały a nie nogi. Ale na 5 km zbiegu przed metą zapomniałam o bólu i dostałam szwungu w dół, wąska ścieżka wiła się meandrami, najeżona kamieniami i korzeniami a ja leciałam i teraz wymijałam: Niemkę, Litwinów… Zakręty wydawały się nie mieć końca. Aż wbiegam nad jezioro, teraz około 1 km w szpalerze ludzi, czerwony dywan i meta.

Francuska organizacja

Poszukiwania prysznica, tu już francuska organizacja się nie popisała. W międzyczasie dekoracja najlepszych – zwyciężyli Francuzi i indywidualnie i drużynowo. Potem Hiszpanie i Włosi. Zwiedzam expo, autobusy do hotelu dopiero o 22. Jest namiot z jedzeniem na podstawie numeru startowego, ustawiam się w kolejce na masaż – namiot pełen osteopatów i podologów, którzy zajmują się kontuzjami, służby medyczne wnoszą na noszach znajomą Holenderkę. W głównym namiocie zbierają się międzynarodowe drużyny, na stołach wino, tartinki i sery. Znów nawala organizacja bo szukamy długo autobusów, najbardziej się wściekają Portugalczycy i Capo Verde. Docieram do hotelu i wreszcie się spotykamy z resztą reprezentacji – pierwszy dobiegł Piotrek Kłosowicz, Przemek doznał kontuzji stopy i zszedł, Kamil wpadł w sidła drutu kolczastego i to go wybiło z rytmu, poczekał na Artura i razem dobiegli, Gosia zbyt źle się czuła i zeszła z trasy, Karolina dobiegła po mnie. Z Polaków biegł jeszcze w drugim biegu MaxiRace Bartek Jurga, jednak mówił mi przez telefon,ze limity były mocno wyśrubowane i zdjęto go z trasy.

Rano bus zawiózł nas o 7.30 rano na lotnisko i nasze drogi się rozeszły. Może nie był to występ reprezentacji roku, ale daliśmy z siebie wszystko.

A koszulkę powieszę sobie na ścianie.


Drużyna polska:

Gosia Szydłowska, Karolina Kuśnierz,Tamara Mieloch
Kamil Leśniak, Przemek Sobczyk, Artur Przyjemski, Piotr Kłosowicz


Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany