Bogowie, jak tu ładnie! – 20 km za sobą zostawiliśmy Zakopane, Białkę z chaosem reklam, wszechobecną kostką, cepeliadą i odpustem. Ždiar to mała miejscowość położona u stóp słowackich Tatr, wiekowe ale zadbane drewniane chałupy kryte gontem, okiennice malowane w kwiatki, wszędzie kwiaty w doniczkach. a wszystko wkomponowane w zielone stoki gór. Na wyciągnięcie ręki wznoszą się skaliste ściany Tatr Bielskich.
Szukając szkoły, w której jest biuro zawodów zaglądamy do lokalnego sklepiku – niełatwo go znaleźć przyzwyczajonym do krzykliwych marketów – wygląda jak sklepik na amerykańskim zachodzie, gdzie wszystko, co potrzebne do życia mieści się na paru metrach kwadratowych. Szukam herbaty z tatrzańskich ziół, słowackiego specjału, który miałam okazję już u nich pić.
W szkole, na wzniesieniu, biuro zawodów – stół pod namiotem Dynafitu, kilka flag z logiem sponsora, grupka ziomków w baseballowych czapeczkach i górskich ciuchach. Jesteśmy dość wcześnie ale pakiety dostajemy, modne, bo minimalistyczne, bez koszulek i chipów, tylko z wydrukowanym i zalaminowanym numerem startowym.Częstują nas jeszcze Tatranskim Cajem – jest tam i owszem herbata, zioła, ale też mnóstwo procentów.. W szkole mamy nocleg, na małej sali gimnastycznej, dlatego org zaznacza,ze tylko pierwszych 100 biegaczy może z niego skorzystać. Ale rano widać, że kilka namiotów wyrosło na trawniku, a ktoś nawet spał pod gołym niebem na boisku. W szkole surowo – 1 niezamykana toaleta i koedukacyjne prysznice.
O 21 odprawa, więc idziemy na rozpoznanie ostatnich metrów trasy, bo meta jest właśnie przed szkołą, a za bramę finiszu służy ogrodzenie z siatki, na oznaczenia zużyli może ze dwa metry taśmy Salomona i sprayu na dwie strzałki na asfalcie. Trasa biegu prowadzi czerwonym szlakiem Magistrali Tatrzańskiej i nie ma innych oznaczeń poza szlakowymi. Trasa zbiega z gór do miasteczka, nie widzimy tego właściwego zbiegu, który na profilu wygląda jak ostrze żyletki. Może to i dobrze. Poznajemy ostatnie 2 km – szeroki,płaski szlak w dolinie, przebiega w pobliżu dużego hotelu, strumienia, potem zmienia się w asfaltową drogę, której na szczęście nie ma dużo i obok ruin drewnianego pensjonatu przekracza główną drogę, by ostatnie 200 m pociągnąć pod górę do szkoły.
Przyglądam się zawodnikom nocującym w szkole, jest sporo takich, co nastawiają się na wędrówkę, są też ścigacze o posturach chartów. Ale widać,że wszyscy biegają lub chodzą po górach, nie ma osób z przypadku, ani z mody – wysłużone Salomony, dużo Inov8. Matus robi odprawę, gada po słowacku,ale da się zrozumieć mniej więcej. Należy mieć telefon, plecak lub nerkę biegową, picie, jakieś jedzenie, apteczkę według uznania, mapę Tatr Wysokich, nrc, kurtkę przeciwdeszczową, ubezpieczenie i 10 eu.
Start o 8 rano z Byvala Vazecka Chata 1180 m.n.p.m.O 6.30 pakujemy się do 3 autokarów, trochę chłodno, godzina drogi przed nami, ludzie przysypiają. Jedziemy cały czas pod górę, mijamy kolejne kurorty – miasteczka, choć czasy świetności maja za sobą, to zadbane w większości. Znajomy Hotel Hubert i stacyjka kolejowa, którędy prowadził w zeszłym roku Beh na Gerlach. Choć wcześnie, widać trenujących biegaczy i kolarzy na tym górzystym odcinku asfaltu. Dojeżdżamy do niewielkiego parkingu, stąd zaczyna się czerwony szlak, start jest kilkaset metrów wyżej.Tu jeszcze organizatorzy wydają pakiety startowe. To mi się bardzo podoba u sąsiadów, że na praktycznie każdy bieg możesz zapisać się jeszcze w dniu startu i cena wcale nie rośnie do kosmicznych rozmiarów.
Wybija 8. Ruszamy, jest nas ok.200 osób. Wąski szlak powoduje za chwilę korek, początek dość mocno pod górę, później się złagodzi. Trudno wyprzedzać, z czasem peleton się rozciąga i można znaleźć swoje tempo. Podłoże trudne, biegnie się „na Japoneczkę”, czyli drobiąc małymi kroczkami, skacząc z kamienia na kamień i między korzenie.Nie zabrałam dużo wody, bo 1-szy punkt jest po 9 km stosunkowo łatwej trasy i liczę, że tam dobiorę. W Strbskim Plesie okazuje się jednak, że picie jest tylko w dużych kubkach i nie chce mi się wytrącać z rytmu, kombinować z nalewaniem i rozlewaniem, wypijam i lecę dalej. Pierwszy podbieg zaczyna się łagodnie, mijamy dopingujących turystów, po 15 km trasa już prowadzi po wielkich głazach, czasem można się tylko orientować gdzie, po śladach raków na kamieniach.
Za szczytem (ok 2000 m.n.p.m.) droga idzie trawersem, mijamy górskie jeziorko z lazurowa wodą, mam ochotę się tu zatrzymać i wypić połowę. Dobrze,ze jest zachmurzenie, bo palące słońce dałoby nam popalić. Zaczyna się zbieg do Sliezsky Dom 1670 m.n.p.m., gdzie była meta Biegu na Gerlach i kąpaliśmy się w lodowatym, ale pięknym jeziorze. Teraz jest tu 2 punkt z wodopojem i jedzeniem. Nowoczesna architektura schroniska i otaczające szczyty odbijają się w tafli jeziora. Uzupełniam bukłak, łyk coli, jeden z biegaczy robi zdjęcia i mówi mi,że jestem trzecia. Trzecia?? Rzucam okiem czy nie nadbiega konkurencja,łapię kawałek banana i już mnie tam nie ma.
Jeszcze kawałek zbiegu i na 31 km, w Hrebienoku, jest trzeci punkt. Tu już więcej turystów, z dziećmi, babciami, psami i kotami, a od Hrebienoka to wręcz stonka turystyczna, trudno wyminąć, nie są zbyt chętni do ułatwiania drogi. Choć nie wszyscy.Przebiegam przez mostek a szpaler ludzi po bokach okrzykami i oklaskami zagrzewa nas do walki, czuję się jak na verticalu w Alpach. Trudno się biegnie, bo cały czas trzeba cały czas szukać miejsca na stopy wśród ostrych kamieni.Mocne podejście na Zelene Pleso, tu już wieje mocno, droga prowadzi drewnianym podkładem torów kolejki. Na widoki mało poświęcam uwagi, cały czas gapię się pod nogi przebierając nimi z wysoka kadencją.
Zmęczone stopy już się potykają i wywijają, raz sama wywinęłam orła. Na szczęście mam pełne zaufanie do butów, choć wzięłam Inov8 Terraclaw na trasę bez wypróbowania, tyle, co pobiegałam dwa dni wcześniej na Smerek i Chatkę Puchatka. Mają trochę mniejszy rozmiar niż zwykle noszę, więc miałam wizje zmasakrowanych paznokci na zbiegach. Jednak nic się nie wydarzyło, a szutrów i kamieni trzymały się jak wściekłe.
Na szczycie już mocno wiało, więc herbata na kolejnym punkcie, na zbiegu w Chata pri Zelenom Plese 1550 m.n.p.m. ok 43 km, była wybawieniem. Tu już kanapki ze smalcem i nutellą do wzięcia. Napełniono mi bukłak, jak zwykle nie chciałam spędzać dużo czasu w miejscu, więc złapałam rodzynki, banana i w drogę. Którą, tu trochę pogubiłam, poleciałam nie tym szlakiem, co trzeba pod górę i kosztowało mnie to trochę minut i wiadro energii. Nie wiedziałam tez, czy konkurencja mnie nie minęła. Na punkcie powiedzieli,że teraz tylko na grzbiet, ale ten grzbiet miał kilka szczytów. Znów mozolne wchodzenie, o dziwo miałam nadal sporo energii i szlo mi to dość żwawo. Podziwiałam dziadka, z którym się znów minęłam pod górę podchodził jak sarenka. Czarne chmury zaczęły się nad nami zbierać a pierwsze krople spadać.Darłam pod górę ile wlezie, żeby jak najmniej czasu spędzić w nadchodzącym deszczu. Wreszcie jest ten grzbiet, teraz do domu tylko 15 km. zbieg na łeb na szyję sądząc z profilu. Myślałam,że będzie podobnie jak z Ornaku, ale jakże się myliłam…
Zaczęło się niewinnie, schodami z belek, potem napięcie rosło. Kamienie leciały luzem a ja z nimi, skały z łańcuchami, wijąca się meandrem trasa najeżona kamulcami, że czasem nie wiadomo było którędy lecieć. Turyści z paniką w oczach przyklejali się do ścian, gdy lecieliśmy z góry.Ten zbieg na świeżości budzi grozę, gęsią skórkę i jeżenie włosów, a po 40 km w nogach – powinien być oznaczony trupią czaszką ze skrzyżowanymi kośćmi.
Teraz podwójnie dostałam szybkości by zdążyć przed deszczem, bo gdybym miała pokonać ten odcinek na mokro, to robiłabym to tyłem, na czworakach, zębami wczepiając się w każdą wystającą trawkę.
Dziadek gdzieś pomykał pode mną, mijaliśmy po drodze tych, którzy słuchali bardziej rozumu niż serca i nie gnali w dół. Po jakimś czasie nastała normalna ścieżka w lesie, tyle,ze najeżona kamieniami i korzeniami, ale to już znałam.Coraz niżej i niżej, aż poznałam znajomy mostek, teraz 2 km do mety i ile fabryka dała.Z muzą na uszach i obłędem w oczach minęłam dziadka , potem jeszcze kogoś.Przebiec drogę i ostatni podbieg w miasteczku, wzięłam sobie za punkt honoru, by podbiec pod sama szkołę. Meta! Piwo do ręki, przez chwilę dochodzę do siebie padłszy na trawę. Udało się, jestem trzecią z kobiet. W biegu, którego ukończenie stało pod znakiem zapytania ze względu na gnębiącą długi czas kontuzję.
Po ablucjach – niestety tu minus muszę dać, woda pod prysznicem była lodowata – prze godzinę telepie mnie pod śpiworem. Org zapewnił makaron z sosem w lokalnej restauracji. Wracamy na dekorację – najszybszy był Paweł Krawczyk z Krakowa – 6.01, za rekord trasy dostał ręcznie robiony nóż fiński przez jednego z biegaczy/organizatorów. Najszybsza kobieta – Denisa Lukacova-Salcova z pobliskiego Popradu – 7.43. Szybkie czasy, bo słońce nas oszczędziło.
Dostajemy zaproszenie na afterek, idziemy jeszcze zjeść kolejny makaron i prazeny syr i..konia z kopytami bym zjadła..W restauracji, gdzie jak zrozumieliśmy ma być ten afterek nic się nie dzieje, wracamy więc do szkoły kłaść się spać, a pod szkoła impreza na całego, orgowie odreagowują, biegaczy niewielu,, głównie to znajomi. Dostajemy po kolejnym piwie, ono na szczęście bezalkoholowe, ale Tatranski Caj zaczyna się lać strumieniami. Jeden z orgów, mocno już wesoły, rozlewa kieliszki i wręcza każdemu, u kogo słyszy „smska”, do mnie przyszło ich chyba z 6, przy wyłączonym telefonie.. Tańce przy energetycznej słowackiej muzie, włączają polski kawałek „Jedzie pociąg z daleka” i świetnie się przy tym bawią. Przenosimy się do zaprzyjaźnionego lokalu, zabawa i pląsy trwają się dalej. Ewakuujemy się wkrótce, bo rano trzeba wyruszyć w drogę powrotną. Rano jeszcze spotykam znajomego fotografa, który z plecakiem wraca przez góry do domu. Ostatni rzut oka na szczyty, chmury je opływają jak fale. Spokój i cisza.Chciałoby się tu zostać dłużej.
Napisała: Tamara Mieloch
Zostaw odpowiedź