Rajd Konwalii organizowany jest w czasie gdy prognoza pogody przewiduje 40°C. Jak zespół organizujący bieg to robi, że ich impreza staje się dobrym przygotowaniem do Maratonu Piasków czy Badwater, tego nie wiem, ale tradycyjnie jest wtedy gorąco.
Prognoza pogody przewidywała upał, tak że z udziału w najcięższym biegu (50 km biegu + 9 kajakiem) kilka osób przeskoczyło na bieg krótszy. Oczywiście nie dotyczyło to uczestników minirajdu (oprócz biegu i kajaka zawierał on również etapy rowerowe), którego uczestnicy startowali dzień wcześniej, gdy słońce schowało się już za horyzontem, zaczynając od etapów nocnych. Wielu, którzy mieli się męczyć następnego dnia, zżerała zazdrość.
Ja zdecydowałem się na uczestnictwo w moim ulubionym biegu średnim (wspomnianym 50+9) i nie zmieniłem zamiaru w ostatniej chwili. Ostatnie tygodnie przygotowania spędziłem na treningach w samo południe. Zwyczajnie uznałem, że spośród różnorodnych parametrów treningu, których do tej pory za bardzo nie rozumiem i rzadko stosuję w praktyce, najważniejsze jest przygotowanie organizmu na upał. Wydaje się to dobrą strategią, która przy całkiem niezłej formie, bezbłędnej orientacji, podstawowej znajomości terenu i pewnemu trikowi, który wypracowałem w trakcie biegu, dała mi zwycięstwo.
Ale po kolei. Letnia edycja rajdu została po raz pierwszy przeniesiona poza matecznik organizatorów, a więc poza okolice miasteczka Mochy (w pobliżu Leszna). Średnio atrakcyjne tereny Wielkopolski zostały zamienione na przepiękne i urozmaicone tereny Pojezierza Drawskiego. Liczne jeziora, zróżnicowana rzeźba terenu, duże kompleksy leśne, a więc wszystko co kochają orientaliści. Sam do końca nie byłem przekonany aby brać udział w biegu w tym roku, ale gdy zobaczyłem na stronie internetowej, że start odbędzie się z Czaplinka, a więc miejscowości odległej od mojego domu dzieciństwa zaledwie o 15 km, wiedziałem już, że tej imprezy nie mogę ominąć.
Jako dziecko mieszkałem w bloku w miejscowości Budowo, otoczonej lasami i jeziorami. To była miejscowość widmo – położona tuż obok jednostki wojskowej, a więc miejsca, które nie powinno znaleźć się na żadnej mapie, a informacja o niej nie mogła trafić do naszych wrogów z NATO. Oczywiście mój tata, który był majorem Ludowego Wojska Polskiego, dał mi mapę w skali 1:5 000 ze wszystkimi szczególikami, łącznie z miejscami w lesie, w których wykopane były rowy do ukrywania czołgów. A ja, 8-letni gówniarz, jeździłem na składaku po tych lasach, kąpałem się w jeziorkach, zbierałem jagody, a przy okazji uczyłem się nawigować. Czy znajomość okolicy pomogła mi w wygraniu zawodów? Raczej nieznacznie.
Nie czułem, żeby moja forma była optymalna. Treningi nieregularne, tu jakiś wyskok w Alpy przy okazji konferencji w Mediolanie, tam trekingi po granitowych skałach Norwegii, przy okazji wyjazdu na saksy, innym razem weekend na Ślęży. Wszystko to raczej turystyka niż sport. Ale próbować trzeba, w końcu jeśli chcę mieć dobre rezultaty w biegach na orientację, to nie ma lepszego treningu od brania udziału w zawodach. Tylko na nich można nauczyć się odpowiedniej taktyki, kontroli nad zmęczeniem, regulacji tempa i tego, że pokrzywy wcale nie parzą tak mocno, bagniste kanały wcale nie są nieprzekraczalne, a mokre buty nie od razu oznaczają przykre odciski.
Ekipa organizacyjna znów pokazała się w dobrym świetle jeśli chodzi o stworzenie ciekawej trasy. Bezbłędnie oznaczenie punktów na mapie (co nie jest niestety codziennością), ciekawe możliwości ułożenia wariantów, nieoczywiste przejścia, zróżnicowana trudność znalezienia punktów – to wszystko duże zalety organizowanych przez nich biegów. W tym roku doszła jeszcze piękna sceneria, start z rynku miejskiego i ciekawa trasa kajakowa (start i meta tego etapu do dwa różne miejsca). Trochę zabrakło atmosfery w bazie, mało było interakcji, miejsca do posiedzenia przy piwku.
Taktykę miałem nietypową. Wiedząc, że z każdą godziną będzie goręcej, postanowiłem ruszyć szybko, tak aby jak najwięcej kilometrów pokonać we względnym chłodzie. Zazwyczaj odpuszczałem start, aby mozolnie odrabiać straty. Tym razem postanowiłem nadać tempo, starając się być od początku na przedzie.
Już na ósmym kilometrze czekała nas przeprawa pontonowa przez zwężenie jeziora. Wtedy też uformowała się niewielka 9-osobowa grupa, która utkwiła chwilę na przeprawie. Buty, utrzymywane starannie w suchości, od razu nabrały wodę i w tym stanie pozostały już do końca. Zaraz za przeprawą znajdował się punkt specjalny – strzelanie z łuku. Trwało to chwilę i ruszyłem w dalszą podróż. Wbiegłem w wielki las poprzecinany zagajnikami, bagniskami, ścieżkami zwierząt.
Jeden z ciekawszych punktów umieszczony był na przecięciu kanałów osuszających bagno. Tam też spotkałem dwa zespoły z trasy adventure, ciągnące w przeciwnym kierunku. Oni przybiegli na punkt z drugiej strony kanału. Kombinują jak go przeskoczyć. Szerokości to diabelskie bagnisko miało ze 3 metry, więc jednym susem było ciężko. Zaproponowałem, że może ja spróbuję pierwszy. Miałem nadzieję, że nie będzie to trudne, bo wcześniej przechodziłem przez bagniska, które po suszy wyschły nie stanowiąc zagrożenia wdepnięcia po kolano. Zrobiłem duży krok i… mój but został na głębokości pół metra w bagnie. Zanim go znalazłem, brodząc ręką w dziurze po nodze minęła dobra minuta, a ten chyba dobrze się bawił, bo nie od razu kwapił się do wyjścia na powierzchnię.
Tam też zobaczyłem dorodnego jelenia z kompletem poroża, który w pełnym biegu z łatwością przeskakiwał rów, w którym chwilę wcześniej zostawiłem swoje gumowe podkładki pod nogi.
Następny etap to już bieg na orientację przy użyciu map o dużej skali. Ten, ze względu na urozmaicony teren, był bardzo ciekawy i pouczający. Nie było tam wyraźnych ścieżek, brakowało jezior, las tworzył raczej zwarty kompleks, bez polan czy przecinek. Za to rzeźba terenu była bardzo zróżnicowana, co sprawiało, że niezbędne stawało się korzystanie ze wszystkich szarych komórek na raz: tych kontrolujących odległość, tych nadzorujących kierunek, w końcu również tych, co czytają wszystkie elementy mapy na raz. Wielka frajda dla orientalistów, za to problem dla biegaczy (co mnie oczywiście cieszyło i zapewne dawało dodatkowe minuty przewagi).
Po drodze do drugiego biegu na orientację, wyznaczonego w oparciu o specjalną dodatkową mapę, zaliczyłem ze dwie kąpiele w błocie. Tego było na trasie szczególnie dużo – jedne przy kanałach odwadniających, inne przy jeziorach czy rzekach. Co by to było, gdyby pogoda była bardziej mokra?
Drugi bieg na orientację odbywał się już na dobrze znanym mi terenie. Przebiegałem koło jeziora, w którym kąpałem się, gdy miałem siedem lat i po ścieżce, przy której zbierałem jagody. niespecjalnie to jednak pomogło w nawigacji, bo przebieg trasy był dość oczywisty, a ścieżki łatwe do znalezienia. Niemniej jednak jeden aspekt znajomości terenu wykorzystałem i to był mój trik, który okazał się bardzo pomocny. Otóż, w momencie, gdy zrobiło się już naprawdę gorąco, moje płuca zaczynały strajkować, a z czoła lał się pot, wpadłem na znaną mi plażę, zdjąłem plecak i razem z ubraniem wszedłem do wody. Wystarczyło pół minuty, żeby schłodzić organizm i nagromadzić sił na dalszą godzinę biegania. Powtórzyłem ten manewr po godzinie w innym jeziorze, i jeszcze raz, gdy przechodziłem kolejny błotnisty kanał.
Mały kryzys zaczął się na przepięknej, wielkiej, dzikiej łące koło Głęboczka, gdzieś na 50 kilometrze trasy. Otwarta przestrzeń i świecące z nieba słońce błyskawicznie wysysały wodę z ciała szybciej niż bym się tego spodziewał, a przede mną pozostał ostatni 5-kilometrowy, długi i łatwy, a więc nudny odcinek. Coraz częściej przechodziłem do marszu. Nie brakowało mi co prawda sił w nogach, nie doskwierał żaden mięsień ani ścięgno. Po prostu moje płuca i serce nie za bardzo chciały współpracować w upale popołudnia.
Ostatni etap przed kajakami upstrzony był górkami. Pod górę szedłem, w dół zbiegałem. Miałem świadomość, że prawdopodobnie jestem pierwszy, lecz wciąż nerwowo oglądałem się za siebie. W tym miejscu głupio byłoby oddać prowadzenie.
W miejscu przeskoku na kajak otrzymałem potwierdzenie moich przypuszczeń. Na ten moment byłem pierwszy. Po raz czwarty wskoczyłem do jeziora i ruszyłem w drogę na Jezioro Drawsko. Tu nie spodziewałem się niespodzianek: punkty na jeziorach nigdy nie są trudne do odnalezienia. Trudniejszy okazał się wiatr i fale, które co rusz obracały kajak, tak że płynąć trzeba było albo wprost na wiatr, albo kontrować dryfowanie uderzając wiosłem wciąż z jednej strony. Tak czy inaczej była to raczej formalność: wciąż obracałem się za siebie, ale nikogo tam nie widziałem, więc z coraz większym spokojem zmierzałem do ostatniego punktu tego etapu.
Stamtąd pozostały mi już tylko dwukilometrowy dobieg do mety, no i szampan, kawior, blondynki wręczające medal i trofea, masażyści… A tak naprawdę – browar i tradycyjny makaron.
Podsumowując, dla mnie tak dobre przebiegnięcie maratonu na orientację jest osobistym sukcesem. Do tej pory nie udało mi się tak gładko przejść po wszystkich punktach i w dobrej formie do końca dobiec do mety. Pewnie osiągnięcie to niewielkie, bo i frekwencja mizerna, ale pierwsze miejsce to jest coś – moją żonę rozpiera duma, dzieci raczej zajmował złom samolotu stojący przy linii mety i plac zabaw.
Napisał: Borys Bińkowski
Zostaw odpowiedź