Na szczęście sporo było noszenia roweru, a tę sztukę, wprawdzie nie sprintersko, ale za to gruntownie mam opanowaną: noszenie długie, krótkie, po stromych, ale przestrzennych ścieżkach, po wąskich, na rympał – nie dość, że spóźnili się na start jakieś 40 minut, później mieli zabawę tam, gdzie niemal wszyscy klęli, to jeszcze wygrali rywalizację z wieloma mocnymi, męskimi duetami.

Zaparzcie ciepłą herbatę i przeczytajcie relację z zimowej napierki na dystansie ponad 180 kilometrów w wykonaniu Magdy Gruziel (MG) i Darka Bogumiła (DB).

 

funex

DB: Aby o niczym nie zapomnieć, zacząłem się pakować na ten rajd bardzo wcześnie, bo już w środę. Co z tego – w piątek wychodząc z pracy było na tyle ciepło, że zapomniałem o polarze, a w nim podstawowej czapce, szaliku i rękawiczkach. Nic to – dam radę bez, przecież ma być nie mniej niż -2 stopnie.

MG: Zgodnie z planem, dotarliśmy na miejsce spóźnieni i wystartowaliśmy ponad 40 min po wszystkich. Na pierwszym króciutkim etapie z buta – 9 km wyszło – zdążyliśmy zgubić dwie karty, znaleźć jedną z nich (na szczęście tę pierwszą), pokłócić się co wariantu (stanęło na moim, ale tylko dzięki zgubionej karcie..), rozwalić telefon (to chyba w tym samym miejscu gdzie Maciek Pońc widział czołówki przeczesujące niebo), pomyśleć, że może do mapy należały się też opisy punktów (uzupełnione po etapie, podobnie jak karta..) no i zweryfikować strój. Jak się bowiem okazało, na drogach 5 min powyżej bazy szalała już zima. No a potem to już było tylko lepiej. Wprawdzie ja to głównie się wlokłam, a bo już ogólnie w tym roku mało siły, a bo dodatkowo jak na drogach zmarznięte i śliskie koleiny to ja w panice od stóp po czubek łba i kurczowo trzymam się kiery i boję jechać.. Na szczęście sporo było noszenia roweru, a tę sztukę, wprawdzie nie sprintersko, ale za to gruntownie mam opanowaną: noszenie długie, krótkie, po stromych, ale przestrzennych ścieżkach, po wąskich, na rympał itd. No i też zgoda panowała co do wariantów, nawet co do superaśnego wariantu poza mapą.

DB: Zima na całego: śnieg, oszronione drzewa, delikatna lodowa mżawka – w świetle latarek świat wyglądał pięknie, tylko dlaczego meta jest tak daleko? Na szczęście nocny etap był stworzony jak dla mnie: długi rower, wymagająca nawigacja i do tego po ciemku. Nawet jeśli punkty wpadały bez większych problemów, to cały czas na przelotach trzeba było uważać, aby nie zjechać z zaplanowanej trasy. Słowem, nie można było się nudzić.

MG: Szło nieźle, zaczęliśmy spotykać pozostałe ekipy, i tak za sprawą mistrzowskiej nawigacji Darka dotarliśmy do bazy po etapie rowerowym jako druga ekipa. Cieszyliśmy się chwilą, bo wiedzieliśmy, że dalej to już nas wszyscy wyprzedzą.

DB: Na rolkach udało mi się przekonać Magdę do przejechania tylko jednej pętli zamiast pięciu. W ten sposób zaliczyliśmy punkty kontrolne, a zaoszczędziliśmy trochę sił i czasu, za cenę tylko 4 godzin kary. Co prawda szczere zdziwienie naszą strategią kolejnych zespołów, które dotarły na start rolek, zasiało trochę wątpliwości, czy nie zrobić jednak całości, ale na szczęście było już za późno na zmianę decyzji.

Pierwszy punkt pieszy, mimo że bardzo łatwy, szybko pokazał, jak będzie wyglądać dalszy treking: na przełaj, na azymut, ostro pod górę albo równie ostro w dół. Tymczasem jednak przed nami główna atrakcja, czyli park linowy.

MG: Parkom linowym precz! A może głównie poprzecznym drabinkom linowym. Kiedy ja walczyłam z tym cudo zestawem bodaj siedmiu drabinek na drugim piętrze parku, pode mną, na pierwszym piętrze, między tymi samymi drzewkami na jakiejś innej zabawce przebiegł się chyba cały skład trasy krótkiej. Z perspektywy tychże drabinek dalszy trek jawił się jako buła z masłem. Mimo, że z mapy już widać było, że to będzie dosyć powolna i długa wycieczka po górach. Punkty ciekawe, np taka jaskinia – absolutnie magiczna, niczym z lokomotywy buchała z niej para. Ha! Wyszło, że to była gigantyczna fabryka pająków.

funex

DB: Park linowy zajął nam godzinę, czyli jakieś 10 razy dłużej, niż doświadczonym śmigaczom z obsługi. Ale swoje rekordy bili na pewno w mniej śliskich warunkach… Po zadaniu czekała nas na oko najtrudniejsza część rajdu: przez 5 czy 6 punktów ani jednego oczywistego wariantu, tylko kluczenie po leśnych ścieżkach, oczywiście w poprzek grzbietów. Jak miało być, tak było. Po sprytnych (tak mi się wydawało) trawersach na przełaj, zdobyliśmy nie Kiczerę, tylko coś wyższego. Potem kawałek szliśmy po śladach Teamu 360, więc było lepiej, chociaż nie wiem jak Magda wypatrzyła wygodną ścieżkę do punktu w dolinie (było tylko pionowo, za to bez kolców dzikich róż).

Kolejny trawers zaczął się zaskakująco zgodnie z mapą… aby po kilkunastu minutach stracić z nią jakikolwiek związek. Do tego w najbardziej stromych miejscach droga leśna gdzieś znikała, aby ni stąd ni zowąd pojawić się znowu po drugiej stronie jakiegoś jaru. Odnaleźliśmy się dopiero po rzeźbie i wysokości, gdy przestaliśmy próbować śledzić przebieg dróg. Poza tym nagle drogi też zaczęły nieźle pasować, tzn. na skrzyżowaniu z czterema drogami wg mapy, w rzeczywistości dwie zgadzały się, trzecia prowadziła w inną stronę, a czwartej nie było. W każdym razie dotarliśmy do nosa, chyba niewątpliwie właściwego, a tu punktu nie ma. Już zamierzałem się poddać, gdy Magda zauważyła coś błyszczącego. Poszedłem sprawdzić, ale błysk okazał się tylko kryształkiem lodu. Na szczęście idąc przez przypadek prawie wszedłem w lampion: jedyny bez odblasków, za to z kartką i opisem „to tutaj!”.

liny

Trasa na kolejny punkt to znowu mieszanka dróg istniejących, nieistniejących i tych, które nie powinny istnieć. Punktu długo nie mogliśmy znaleźć, dzięki czemu dokładnie zbadaliśmy niesamowite miejsce, jakim jest Łysina: gąszcz ostrych, wysokich i wąskich „nosów”, zupełnie jak na czole bardzo świeżego lodowca. Jeszcze większe wrażenie robiła jaskinia, przy której ze szczelin w ziemi unosiło się gorące powietrze.

Punktu na granicy lasu szukaliśmy ze dwie godziny. Biegając dookoła młodników, zagajników, kęp starych drzew, lasków brzozowych i czego tam jeszcze nie było na wielkiej i -według mapy- czystej łące, wiedziałem, że nie wiem gdzie jestem, więc cały wysiłek jest bez sensu. Ale niepoprawna nadzieja, że na kolejnym drzewie będzie punkt, nie pozwalała podjąc decyzji, aby zejść 10 minut w dół i namierzyć się porządnie ze wsi. Gdy w końcu to zrobiliśmy, wszystko okazało się proste, a punkt stał dokładnie tam, gdzie trzeba.

Było około północy, po dwunastu godzinach pokonaliśmy mniej niż połowę trasy trekingu. Wcześniej miałem nadzieję, że o tej porze będziemy na mecie, ciesząc się zupą regeneracyjną. Mieliśmy jednak szczęście. Akurat wpadliśmy na otwarty bar, czynny tak długo tylko z okazji Andrzejków. Chyba wyglądaliśmy dość abstrakcyjnie w gronie imprezujących osób: dwoje zombie jedzące pyszną zupę pomidorową i zasypiające w przerwach pomiędzy łyżkami.

funex

MG: Druga część treku to już w objęciach sleepmonstera, a ma on chyba kończyn jakieś piętnaście. W sumie daje się maszerować śpiąc, nie bardzo tylko wiem czemu jak się śpi, to się chodzi w poprzek drogi.

Tak ogólnie, to trek jak brzmiał z mapy, taki był. Początek to mozolne łojenie zboczy, nie zawsze po ścieżkach, prawie zawsze po śniegu, druga połowa już łagodniejsza, po ścieżkach, czy drogach, których zima jeszcze nie odwiedziła. Zrobiliśmy k 65km. Pogoda była stabilna, bez wiatru, łysy przyświecał, właściwie to idealne warunki do wędrówki, czy biegania. Także porządnie się zdziwiłam, kiedy się już w bazie okazało, że poza nami, to nikomu się więcej nie chciało łazić. Przecież było przecudnie!

Został jeszcze tylko jeden etap, ostatni, krótki rower. Siły jeszcze były, limit czasu rajdowego jeszcze z zapasem, bo 5 h na te 20 km. Ale limit z życia codziennego się wyczerpał. Mieliśmy dwie nieprzespane noce za sobą, przed sobą 6-7h prowadzenia auta, więc – może trochę niesportowo, trochę jednak żal i trochę wstyd – odpuściliśmy te ostatnie 2 PK. Zwłaszcza, że już wszyscy czekali na zakończenie. No i zwłaszcza druga, że zgodnie stwierdziliśmy, że w kwestii weekendu na świeżym powietrzu czujemy się zaspokojeni. To był bardzo przezacny rajd. Może i dlatego, że jak słyszę Zawoja to strzygę uszami i walę jak w dym.

DB: Do mety etapu dotarliśmy nad ranem, po prawie dobie marszu. Z daleka widzieliśmy stojące rowery i krzątających się zawodników. Przed weściem do bazy spotkaliśmy ekipę On-sightów:

– Już na mecie?
– Już dawno!
– A jednak. Straciliśmy trzecie miejsce sprzed trekingu. Macie wszystkie punkty?
– Ależ skąd, nikt nie ma.
– ???

Okazało się, że nikt przed nami nie zaliczył wszystkich punktów i nie ma już nikogo na trasie. W tej sytuacji niezależnie od tego, czy pojedziemy na ostatni etap rowerowy, mamy pierwsze miejsce. Taka wiadomość nie działa mobilizująco, co nie zmienia faktu, że baaardzo cieszy. Po te dwa ostatnie punkty więc już nie pojechaliśmy. I tak skończyliśmy z 31 punkami na 33, co może nie wygląda najładniej, ale ze świadomością, że ten rajd dało się ogarnąć w całości i w limicie.

Dziękuję ogranizatorom za świetną, wymagającą trasę i Magdzie za wspólne jej pokonywanie!

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany