Ich celem jest meta. Nie piętnasta, dwudziesta czy trzydziesta lokata – po prostu meta. Na trasie spędzają dwie, nawet trzy doby więcej niż zwycięzcy. Walczą nie mniej zaciekle, chociaż nie obserwuje ich szerokie grono mediów i przez prawie tydzień nic o ich nie wiemy. Na mistrzostwa świata, ale też inne wielkie rajdy ekspedycyjne jadą po przygodę. Dziś historie ze środka i końca stawki.
Zobacz:
– Dzień 1
– Dzień 2
– Dzień 3
– Dzień 4
– Dzień 5
– Dzień 6
– Dzień 7
Doba w błocie po kolana – czyli historie z ostatniego trekkingu
Takiego etapu żadne dotychczasowe mistrzostwa świata jeszcze nie miały. Ba! Podejrzewam, że żaden ekspedycyjny rajd przygodowy również. Bo czy na imprezie opierającej się na nawigacji można puścić ekipy w obszar… pozbawiony jakichkolwiek map? Jak widać można. Organizatorzy Huairasinchi ostatni etap trekkingowy przeprowadzili na ostatniej białej plamie na mapie Ekwadoru – rezerwacie ekologicznym Mache Chindul. Ekipy zostały wyposażone w urządzenia GPS, które miały poprowadzić ich przez siatkę ledwie widocznych ściezynek rdzennej ludności i zwierząt. Co to oznaczało? – Tempo poruszania się spadło w pewnym momencie do 1 kilometra na godzinę. Po prostu wyrywaliśmy z błota jedną nogę, by za moment – trzymając się drzew – wyciągać drugą. Przekraczaliśmy dziesiątki drobnych strumyków, które i tak błotnistą glebę jeszcze bardziej spulchniały – opowiadała ekipa z Brazylii Kailash, która na pokonanie tego etapu potrzebowała 21 godzin. Kluczowe było trzymanie się zasadniczej ścieżki – każde zejście z niej, nawet na kilkaset metrów, kosztowało zespoły godziny nawracając.
Team 4 + 1 czyli historia z psem, która obiegła świat
Szwedów z Peak Performance do środka stawki – z racji ambicji – ciężko zaliczyć, ale na tych zawodach ich ambicje zostały boleśnie zweryfikowane. Aspirując bowiem do miejsca w top 5 ostatecznie rywalizację zakończyli na miejscu 12. To jednak nie istotne wobec nowego stałego towarzysza ekipy. Na błotnistym trekkingu przypałętał się do nich pies Arthur – ot, w sumie nic specjalnego, francuzom z Raidlight na etapie rowerowym przez ponad 80 kilometrów towarzyszył lokalny czoworonóg. Arthur przeszedł z nimi około 20 kilometrów na trekkingu, w trakcie których zespół pomagał psiakowi przejść przez kolejne baseny błota. Po dotarciu do strefy zmian przed kajakiem organizator mocno zaznaczył, że kajakowanie z psem na pokładzie nie jest najlepszym pomysłem, więc zespół rozpoczął ten etap bez swego czworonożnego przyjaciela. Zaraz jednak po zwodowaniu kajaków Arthur wskoczył do wody i zaczął gonić zespół. – Nie mieliśmy serca go zostawić, więc wzięliśmy go do kajaku – opowiadał Mikeal Lindnord, potężny Szwed, który jest kapitanem ekipy Peak Performance. W efekcie kilkanaście godzin później zespół wbiegł na metę… razem z psem! W tej chwili – jak donoszą dziennikarze na miejscu – zespół znalazł weterynarza, który ma gruntowanie przebadać psiaka, przed … transportem czworonoga do Szwecji.
Lokalesi – ostatnia, zawsze życzliwa deska ratunku
W bliżej nieznanych okolicznościach Jennifer Moose z amerykańskiej ekipy Odyssey złamała podczas etapu trekkingowego zęba. Jak donosili na mecie, ból był na tyle paskudny, że ekipa zastanawiała się nad uruchomieniem procedury alarmowej. Gdzieś w tej niedostępnej dżungli znalazł się jednak ktoś, kto aplikując Jenni stosowne medykamenty umożliwił ekipie ze Stanów kontynuację imprezy. Takich i podobnych przygód z Ekwadoru można mnożyć. Wcześniej wspomniani Szwedzi z Peak Performance na drugim trzecim trekkingu jeszcze w Andach dzięki lokalesom wrócił na zagubiony szlak. Z kolei Peaklife Sport (Anglia) ratowała się na najdłuższym etapie rowerowym częstymi, krótkimi drzemkami u gościnnych Ekwadorczyków. Nie licząc dziesiątek, jeżeli nie setek drobnych gestów – uzupełnienia wody, pożywienia, obmycia napędów rowerowych z błota i wielu innych.
Zostaw odpowiedź