[size=x-large]Sławek ma tatara [/size]


W tym roku, jak i we wcześniejszych latach chciałem wystartować w zawodach u Romana. Każdy wie, kto startował już w edycjach serii Adventure Trophy, że są to najbardziej profesjonalnie pod względem logistycznym jak i technicznym zawody. W tym roku dzicz, obcowanie z naturą, przebiegi praktycznie bez kontaktu z cywilizacją potęgowały doznania ADVENTURE.
Pozostało znaleźć zespół, z którym można by wystartować w koronnej klasyfikacji – MASTERS.

Dzięki pracy zawodowej mogłem praktycznie od czasu startu na rakietach śnieżnych na Turbaczu w styczniu spędzić czas na Saharze i tam skupić się tylko i wyłącznie na bieganiu.
Znalezienie zespołu nie było bardzo prostym zadaniem, gdyż większość czołówki polskiego AR zna się bardzo dobrze, wie na co kogo stać i są częstokroć poza zasięgiem innych zespołów startujących w zawodach.
Postanowiłem zamieścić ogłoszenie na napieraj.pl, czekając na zespół, który mógłby mnie przygarnąć.
Delektując się słonecznymi dniami z temperaturą dochodzącą do 50ºC, wyczekiwałem informacji: „Tak, startujemy razem!”

W końcu się udało!!! Po przetasowaniu w teamie RaidLght Navigator i małym rozłamie zostało jedno miejsce w nowo powstałym teamie Code34… dla mnie 🙂

Startuję! Czad!!! Dosłownie, jak się potem okazało, wybuchł wulkan na Islandii i mój powrót na czas do Polski stanął pod znakiem zapytania. Na szczęście skończyło się tylko na parodniowym opóźnieniu, co w rezultacie pozwoliło mi się z Maćkami spotkać dwa razy na wspólnym treningu i obgadaniu taktyki i specyfiki rajdu. Bieganie, rolki, kajak i rolki… tak się kształtowały moje treningi. Co do biegu, nie było żadnych zastrzeżeń, natomiast kajaki i rolki… rolki… na pewno na długo zapadną w mojej pamięci.

Plan napierania na rajdzie był dość prosty, byle do przodu i nie hamować, a moje braki na bieżąco może uda się kompensować. Mimo moich braków, Maćki nie dali po sobie zbytnio pokazać, że jest źle ze mną, ja zaś byłem pod wielkim wrażeniem ich profesjonalnego podejścia do zawodów, do planowanego działania, do świetnej logistyki i pewności co do naszego startu. Wspólny start starałem się traktować jako szybką szkołę profesjonalnego AR Pomyślałem, że jak się uda ukończyć w jednym kawałku rajd, to solidnie przyłożę się do treningów. W końcu uświadomiłem sobie, że jestem najsłabszy w teamie…prawie jak rodzynek;)

Podobnie jak większość zespołów trasy MASTERS, tak i my wyjechaliśmy w środę do Arłamowa. Po drodze skompletowaliśmy sprzęt, uzupełniliśmy jedzenie, szlify taktyczne, przekazanie żelaznych reguł rządzących w zespole i lądujemy po 6 godzinach w Ośrodku Wypoczynkowym w Arłamowie.
Wieczorem spotykamy się z Dorotą, uzbrajamy rowery, pakujemy rzeczy na poszczególne przepaki i idziemy na wspólną kolację.
Pozostaje tego dnia jeszcze odprawa techniczna i piknik na mapie próbując wyrysować najkorzystniejsze warianty. Wstępnie oceniamy, że rower jest bardzo szybki, mało pchania, nawigacja łatwa, generalnie buła. Majstersztyk zaś to nawigacja na trekkingu, im dalej tym ciemniej…
Mnie przeraża etap rolkowy, już mój tyłek czuję te górki. Myśl ta pozostała ze mną aż do rana śniąc o skrzyżowaniu i o stromych górkach… nie ma co, moja koronna dyscyplina AT 2010.

Poranna krzątanina w biurze zawodów, ostatni rzut oka na kufry na poszczególne przepaki, ostatnie pamięciówki kolejności etapów trasy i gromadzenie się na starcie.

Godzina 10.00. Start! Każdy z nas miał obszar mapy do obiegnięcia i przyniesienia punktów. Poszło nam dobrze i na 3 miejscu opuszczamy Arłamów i zmierzamy przez grzbiet górski na etap rolkowy. Po chwili doganiamy zespół napieraj.pl, chwile biegniemy razem, po czym pod górę już podążamy samotnie starając się jak najszybciej przebrać rolki by szybciej się poruszać.

Dopadamy drogę szutrową, pospiesznie ubieram ochraniacze, potem rolki i zaczynamy się leniwie poruszać w dól drogą. Jestem spięty, ale dość szybko Maciek Mierzwa dodaje mi pewności wpinając mnie w swój hol i podkręcając tempo poruszania się. Po chwili osiągam prędkość jakiej moje rolki od nowości nie widziały, ale to połowa tego co osiągną w ciągu najbliższych dwóch godzin. W pewnym momencie asfalt przypomina mi ten z North Face Adventure Trophy w 2006 w Dolinie Chochołowskiej, potem piękny i równy jak stół. Pod górę czuję się pewnie, po płaskim i na zjazdach w dół powyżej prędkości progowej czuję jak moje kółka tak wibrują, że ciężko mi nie panikować. Dobrze, że na prawie każdym zjeździe mogę wyhamować na plecach Maćków… prawie, bo raz byłem za szybki i przy prędkości ok 40km/h zbyt szybko wgryzłem się tyłkiem pobocza robiąc klasyczny tatar w miejscu, gdzie słońce nigdy tam nie dochodzi, a później moje magiczne cztery litery będą regularnie ugniatane siodełkiem rowerowym. Maćka upadek był bardziej kontuzyjny, na szczęście zakończyło się lekkim stłuczeniem nadgarstka i potarganiem Dobsomów i paroma siniakami wielkości gęsich jaj.

Końcówka etapu rolkowego przebiegała już sprawniej i szybciej, cóż no pain no gain.
Zdejmujemy rolki, zakładamy buty do biegania, i pędzimy na kolejny punkt na trasie o długości 45km, licząc na to, że lada chwila dopadniemy Speleo i Navigatorów.
Teraz psychicznie jestem wypoczęty, wróciła wiara w własne siły, zgodnie z umową biorę Doroty plecak i staramy się odrabiać stratę 20 min do czołówki.

Lasy są tu przepiękne, nikt nie sprząta po sobie gałęzi, brak śmieci, brak żywej duszy. Biegnąc po gałęziach czuję jak forsuje wiązadła krzyżowe, które później się odezwą dość boleśnie.
Tempo mamy szybkie i na ile jesteśmy w stanie to biegniemy. Widzę po Maćku, że nawigacja nie jest zbyt prosta, ale pewnie wchodzimy w każdy punkt. Staramy się dużo pić, czasem trzeba do strumyka zaczerpnąć wody do camelbacka, bo dzień upalny, a zapasy szybko kurczą się. We wsi Rybotycze, nim przebiegniemy przez rzekę by przedzierać się przez najeżony kolcami krzaki odcinek specjalny, zaopatrujemy się w wodę i soki. Miejscowi piwosze z zainteresowaniem przyglądają się naszym łapczywym uzupełnianiem braku płynów oraz dziwnym strojom w tym zakątku Polski.

Przekraczając Wiar spotykamy Pana Piotra z Silnego Studia, który robi nam parę fotek, oraz informuje nas, że tylko 8 minut dzieli nas do czołówki. Humory nam dopisują, bo powoli odrabiamy straty.
Zaczynamy od umiejscowionego na wąskim nosku otoczonego kolcami punktu G. Przedzieranie się do punktu boli, bo jesteśmy opaleni i nie ma innego wariantu by je ominąć. W myślach złorzeczę na Orgów za ten OS, ale kąpiel błotna, fetor i tysiące najeżonych gałęzi zostają zrekompensowane spotkaniem się z Andrzejem i Pawłem z Navigatorów. Wiemy, że odrobiliśmy do nich straty i nóżka wciąż świeżo podaje.

Kończąc OS punktem A dopadamy szlak żółty i w skupieniu pilnujemy drogi by pewnie wejść na kolejny punkt. Co chwile mijamy się z Navigatorami, aż w końcu wspólnie dochodzimy na punkt 12. Od sędziego dowiadujemy się, że jesteśmy pierwszymi zespołami na punkcie. „Straty odrobione, teraz pozostaje iść swoje tempo” – mówię po cichu do siebie.
Długi zbieg drogą zwózki drzewa do asfaltu, pierwsza w prawo przez potok i grapa do góry i już wspinamy się do kolejnego punktu 13. W międzyczasie zapadł zmrok, czołówki rozjaśniały nam drogę. Liczę światła koło siebie i naliczyłem 12 świateł… czyli jesteśmy w komplecie, Speleo nas dopadło. Łuna światła unosi się wokoło każdy stara się „czesać punkt” i po chwili jest punkt na szczycie górki.
Teraz każdy z nawigatorów w zespole orientuje mapę i czekamy na wyłonienie się lidera, który poprowadzi całą trójkę na kolejny punkt. Po paru minutach zespoły podążają górą do punktu, my zaś obieramy wariant obiegowy dołem do punktu, dłuższy, na którym okazuje się, że tracimy na nim 20 minut, ale najważniejsze, że to nasz.

W drodze na kolejny checkpoint, spotykamy Flekmusów (team 360°), psycha nam trochę siada, skrzydła podcięte. Znowu walczymy z nimi o trzecie miejsce. Sprawnie wdrapujemy się na grzbiet i przez wielką polanę widzimy kotłujące się światła na ostatnim już punkcie trekkingu. Zbiegamy w tamtym kierunku, po chwili za nami w oddali widzimy już światła Teamu 360. Znajdujemy pewnie punkt w jarze,dobiegamy do lasu z polany i nagle naszym oczom ukazuje się ośmiu leżących na ściółce zawodników. „Co jest?” – mówimy. A na nasze słowa strażnik graniczny odpowiada „ Proszę pokazać dowody osobiste, kontrola graniczna!” No to pięknie, dark zone w środku lasu, a miała być ciepła sala…

Za chwile dochodzą Flekmusy, strażnicy nas puszczają i podążamy wspólnie do przepaku w Arłamowie.
Roman ustala start handicapowy, co jest najrozsądniejszym wyjściem by zachować wciąż rywalizację i podtrzymać ducha walki. Chwila marudzenia w bazie i mkniemy w dół na rowerach kolejny etap – 60km.
Leśne dziurawe asfalty, uciekające lisy, stada saren i moja słaba Myo XP dopełniają uroku nocnego ścigania się. Maćki z Dorotą formują szyk koło w koło i mnie ponaglają bym się dołączył, ale moja psycha mnie nie puszcza – strach przed bolesnym upadkiem, zmęczenie dające się już trochę, no i to szybkie tempo. Osiemnasta godzina rajdu a team ma tempo jak na początku rajdu. Pozostaje mi gonienie ich samotnie.
Po 20km szaleńczej gonitwy Dorocie pod kołem wyłania się dziura w asfalcie. Upada z impetem na asfalt, słyszę uderzenie kasku w asfalt, pojękiwania, pojedyncze przekleństwa. Szybka ocena sytuacji i strat i po chwili Dorota z oddartym kaskiem, lekko stłuczonym lewym bokiem i całym rowerem znowu mknie do przodu.

Zostaje nam jeszcze wdrapanie się rowerami na punkt 19 i dojazd do kajaków na Sanie, gdy nagle czuje wielką niemoc. Opadam z sił, widzę jak mi odjeżdża reszta zespołu, tym bardziej, że spotykamy z naprzeciwka jadących razem Speleo i Nagigatorów. Brak jedzenia i odwodnienie powodują, że każda po płaskim stwarza mi wielką trudność. Pcham rower pod górę, Maciek obdarowuje mnie energy gelem i znowu mam kopa. Mam nadzieję, że starczy do kolejnego przepaku na Sanie. Błyskawiczny zjazd z góry, szybki szuter i już jesteśmy w miejscu, w którym minęli nas prowadzący. Za chwile spotykamy Flegmusów. Udało nam się im parę minut uciec.
Dojeżdżamy do przeprawy pontonowej. Po drugiej stronie widzimy krzątających się z Speleo, którzy zaraz będą wodować kajaki. Leniwie przemieszczamy się na drugą stronę pontonem a ja lekko usypiam. Szybki posiłek, przepak rzeczy na trek, spakowanie szpeju na zadanie linowe, rzut zapasowej wody na kajak i dosiadam kajak z Maćkiem Mierzwą.

Jest 5:45. Słońce zaczyna świecić nam w oczy, płyniemy na wschód a ja mrużąc oczy zaczynam usypiać. Co chwile słyszę za plecami „ Nie śpij, wiosłuj! Raz! Dwa! Raz! Dwa!, Raz! … „
Płyniemy nurtem w dół co chwile zaliczając punkty, na rogu stawu, wyspie, skarpie, po czym dopływamy do zadania specjalnego. Wdrapujemy się z Maćkiem Dubajem po śliskim, stromym, pokrytym liśćmi zboczu głębokiego jaru w miejsce, z którego za chwilę wpięci w linę pokonamy most linowy. Maciek błyskawicznie go skończył a ja czując przyjemny ból w bicepsach i trochę marudzę.
Za chwile znowu jesteśmy na wodzie i tylko 2 punkty i lądujemy na twardym lądzie. Zaczynam odczuwać zmęczenie, ale adrenalina, tempo, brak myślenia o zmęczeniu gwarantuje nam jeszcze świeżość.
Szybki przepak i znowu wspinamy się na zbocze góry, kolejnego 25 km treku. Trasa wije się górami, wręcz po linii prostej do miejsca, gdzie rozpoczęliśmy kajaki.

Powoli zaczynam odczuwać odciski na stopach, stopy stawiam asekuracyjnie, kostki lekko napuchnięte, ale najważniejsze, ze uciekają kilometry i za chwile będzie rower i odpoczną chwile.
W końcu dobiegamy do rowerów, na przepaku, z którego zaczynaliśmy kajaki i ruszamy na rower na podbazę B w Tyrawie Solnej. Rower krótki, mam nadzieję, że nogi wytrzymają długi, 30 km trekking.

Zaczynamy wieczorem, na punkcie 33 zastaje nas noc. To już druga noc, którą wspominam w strzępach jako najdłuższą i najcięższą noc tego rajdu, przepełnioną majakami, złorzeczeniami, ciągłą walką z bólem i swoimi słabościami.
Etap ten składał się z trzech map na orientację w ciężkim terenie. Niewiele pamiętam z tej nocy – niebieski szlak, który znajdował się na głównej mapie, a na mapie do BnO go nie było, odświeżającą przeprawę na dętkach traktorowych po wartkim nurcie Sanu, 30 razy obitego palucha w bucie, którego paznokieć zakończył żywot wczoraj w toalecie. Pamiętam kluczenie po krzakach zawijasami, gdzie wydawało mi się, że kluczymy w jednym miejscu, spłoszonego lisa i ryczącą lochę, i uciekające wielkie czarne myszy. Dopisuję te zwidy do kolekcji podobnych jakie miały miejsce na wcześniejszych edycjach rajdu Adventure Trophy ( rolkarzy na szlaku górskim i kołderki śniegowej, żebrzących i łapiących mnie za nogi podczas zbaczania z drogi w maliny, etc ).

Na szczęście po nocy nastał nas świt nad Sanem, a dokładnie ok 8m nad nim, wisząc na tyrolce. Obolałe i napuchnięte nogi wydłużały 3km dojścia do przepaku w Tyrawie Solnej do wieczności, a te głębokie jary wciąż wywołują we mnie bóle kolan.
W końcu docieramy do przepaku, po czym delektujemy się ryżem z gulaszem i wsiadamy na rowem.Jakie wspaniałe uczucie usiąść przy pierwszych promieniach słońca na siodełko mając z tyłka tatar (pozostałość po feralnym upadku na rolkach i nawbijaniu sobie kamyczków w d…).
Na samą myśl, że zostało tylko machnąć stówkę na siodełku bez łażenia po krzakach dodaje mi otuchy i woli walki.
Cały ten etap skupiam się jak ułożyć pupę na siodełku by z minimalizować ból, a dziurawy asfalt wcale mi w tym nie pomaga.
Zespół zachowuje świeżość i mknie bardzo szybko, a ja z pewnym odstępem od reszty staram się ich gonić. Okazuje się to złotym środkiem na mój obolały tyłek, gdyż skupiam się na gonitwie. Troszkę marudzimy na zadaniu specjalnym na Kamieniu Leskim i znowu pędzimy w kierunku zapory na Solinie, i dalej do wymarzonej mety.
W końcu zaliczamy punkt 52, ostatni raz pchamy rower pod Brańcową, zjazd polaną do asfaltu i ostatnie 10km do mety.
Po 55 godzinach i 57 minutach osiągamy metę jako trzeci zespół trasy MASTERS!!!

10 edycja Adventure Trophy okazuje się dla mnie szczęśliwa – w końcu udało się ukończyć trasę a poziom trudności tego rajdu jest z każdym rokiem coraz wyższy.
Sukces ten to przede wszystkim zasługa zespołu, który dzięki ogromnemu doświadczeniu i przyjacielskiej atmosferze potrafił zrekompensować moje braki techniczne, kondycyjne.
Dla mnie, startującego w rajdach już ok 8 lat to całkowicie nowe doznanie. Ciągła adrenalina, szybkość przemieszczania się całego zespołu, prawie ciągły kontakt z czołówka rajdu, sprzęt, logistyka, a przede wszystkim profesjonalne podejście do tego sportu jako każdej osobnej dyscypliny, sprawiły, że ten rajd był wspaniałą przygodą w doborowym towarzystwie.
Chciałbym tu podziękować całemu zespołowi za wspaniałą walkę do końca oraz sportową, pełną adrenaliny atmosferę.

Sławek Dajema

[b][i]Zdjęcia z oficjalnej strony AT http://www.adventuretrophy.pl/
Monika Strojny
i
http://www.silne-studio.pl/
[/i][/b]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany