[size=x-large]Wędrownicze Wyzwanie 2006[/size]
Relacja z Rajdu Przygodowego

[i]Ola Dzik – Davis Trezeta AT / K.S. Kandahar[/i]


Końcówka sezonu rajdowego. Dla tych, którzy rajdy łączą ze skialpinizmem to czas, kiedy trzeba zapomnieć o dużych kilkudniowych imprezach i skupić się na szlifowaniu formy pod zimowe, krótkie wyścigi. Ale czy to musi być czas stracony dla treningu rajdowego? Niee!
Start w zespole kobiecym od dawna chodził mi po głowie. Głównie po to, żeby wreszcie spróbować samodzielnej nawigacji. Ale też przekonać się, jak to jest, kiedy nie ma się przed sobą silnego faceta, któremu można jechać na kółku, kiedy trzeba liczyć na własne siły. Więc kiedy tylko pojawiła się możliwość startu w „Wędrowniczym Wyzwaniu”, zgodziłam się od razu. W końcu to nasze tereny – obie z Agą mieszkamy na Śląsku – więc chyba tak totalnie się nie pogubimy.
Piątkowa odprawa. Jak to miło choć raz startować parę kilometrów od domu, nie być już przed startem ścioranym po całym dniu w pociągu czy samochodzie, nie martwić się o nocleg. Kontrola sprzętu, zdanie przepaku, odbieranie numerów startowych i koszulek, rozmowy z rajdowymi znajomymi – standardowy rytuał przedstartowy. Jeszcze pokaz slajdów i wreszcie właściwa odprawa. Przesunęła się o godzinę – to też niestety standard na wszelkiego rodzaju zawodach – ale za to była zabawna. Zadawane przez młodych adeptów rajdowania pytania w rodzaju: „co to jest ta kartka z cyferkami i literkami, którą dostaliśmy?” (chodzi oczywiście o kartę startową) albo „czy na przepaku trzeba mieć menażki?” naprawdę nas rozbrajały. Ale kto wie, może za parę lat się wyrobią i już nam nie będzie do śmiechu.
Po zdobyciu map razem z Agą opuszczamy bazę rajdu między 22:00 a 23:00. Strasznie późno! Dobrze, że rajd będzie tylko jednodniowy, no i że pozostałe do startu godziny spędzimy nie w szkole, ale u Agi w domu, gdzie będziemy mogły spokojnie opracować strategię i choć trochę się przespać. Ostatecznie gdzieś około 01:00 kończymy kreślenie wariantów optymalnych (które w praktyce wyjdą nam niestety trochę mniej optymalnie), uczenie się na pamięć nazw ulic itp. i zapadamy w sen.
Rano zamiast obiecanej w prognozie „żarówy” wita nas „szarówa”. Docieramy na start i ciekawie przyglądamy się nadciągającym zespołom (tutaj zwanym „patrolami”). Oprócz wyposażonych „normalnie” po rajdowemu zawodników, widzimy też: rowery bez amortyzatorów, miejskie spodnie, bawełniane koszulki, a nawet, o zgrozo… glany! Gdyby któryś z takich teamów z nami wygrał, chyba byśmy tego nie przeżyły.
Wreszcie startujemy. Już przy pierwszym PK tracimy z oczu Trezetowców i strategia „na sępa” bierze w łeb. A bieg na orientację po parku nie jest łatwy. Ostatecznie dajemy sobie radę i kończymy ten etap gdzieś w połowie stawki. Teraz trzeba tylko marznąc podczas jazdy strasznie wolną kolejką linową wypatrzyć leżące na ziemi trzy punkty. Nam się to udaje, ale nie wszystkim. Teraz tylko dwa punkty kajakiem o dość kiepskiej sterowności i ruszamy na rowery.
Nawigacja od początku idzie nam wolno, czasem musimy się zatrzymać, żeby pokombinować nad mapą, czasem pytamy przechodniów. Coraz bardziej rośnie mój podziw dla umiejętności nawigatorskich chłopaków z „Trezety”. Jak oni to robią tak szybko, bez zatrzymania? Wciąż mijamy się z tym samym mixem – jedynym, który nam zagraża i który w końcu z nami wygra. Fizycznie jesteśmy mocniejsze, ale nawigacyjnie – zdecydowanie oni. Jadą sobie powoli, my ich wyprzedzamy, za chwilę wybieramy jakiś dziwny wariant albo myślimy nad mapą i… znów ich wyprzedzamy. Kiedy w końcu mix nas odstawi, analogiczna sytuacja będzie się powtarzać z kilkoma męskimi zespołami, tzn. „patrolami”. I tak aż do końca rajdu. My może i mamy więcej mocy w nogach, oni za to – w głowach.
Pierwszy etap rowerowy kończymy bez większych przygód. Ale już na pierwszym pięciokilometrowym trekkingu (który w rzeczywistości bardziej przypomina niełatwy bieg na orientację, tyle że wzbogacony o zadania specjalne) zaczynają się „schody”. Mapa jakby trochę nieaktualna, pochodząca z czasów, zanim powstała tu „Sportowa Dolina Dolomity”. Na przykład. przy punkcie kontrolnym (PK) 3 okazuje się, że zamiast przecinki jest gęsty las. Tym razem problemy orientacyjne mamy nie tylko my – sporo „patroli” biega chaotycznie po lesie. W końcu punkt jakimś cudem udaje nam się odnaleźć, ale to nie koniec kłopotów. Szukając innego PK długo przeczesujemy gęste chaszcze na dnie wąwozu i dopiero odgłosy innych zespołów naprowadzają nas na lampion. Punkt jest gdzie miał być, tylko my doszłyśmy z odwrotnej strony. Kiedy już podbijamy ten PK, z góry leci wprost na mnie zrzucony przez kogoś kamień wielkości pięści (niewiele brakowało, a rozwaliłby mi nowy kompas!). Inna atrakcja tego etapu to zjazd linowy, po którym buty i ubranie stają się rude od pyłu, a w zębach czuć piasek. Ale cóż, nie miało być łatwo i przyjemnie.
Po tym przerywniku znów siadamy na rowery. Jak zwykle nasze warianty nawigacyjne nie zawsze są idealne, w efekcie czego na przykład na punkt 10 docieramy z odwrotnej niż wszyscy strony. Ale staramy się nadrobić stratę i jak najszybciej dotrzeć do przepaku nad Jeziorem Rogoźnickim. Po drodze, koło PK 12, przekraczamy graniczną rzekę Brynicę i opuściwszy Śląsk wjeżdżamy w region Zagłębia.

Kiedy dojeżdżamy na przepak okazuje się, że zmieniono nieco trasę – etap canoe, znacznie zresztą skrócony, będzie przed trekkingiem. Decyzja organizatorów jest całkiem sensowna, biorąc pod uwagę, że wspomniane wcześniej zespoły w miejskich ubraniach dotrą tu dopiero za kilka godzin, czyli niedługo przed zmrokiem, a może jeszcze zaliczą na canoe kąpiel.
My oczywiście się nie kąpiemy. Canoe okazuje się stabilne i dobrze sterowne, płynie się nim całkiem przyjemnie. Trekking również jest łatwiejszy od pierwszego, przynajmniej na początku. Pędzimy z jednej górki na drugą „na pałę” przez pełne muld pola. Największe problemy mamy (i nie tylko my) z jednym z PK, ukrytym w niesamowicie kolczastych chaszczach, a także z kolejnym, przy źródełku. Na kolejnych punktach sympatyczna obsługa informuje nas nie tylko o tym, o ile oczek spadłyśmy w klasyfikacji w dół lub, rzadziej, poszłyśmy w górę, ale też o przebiegu walki pomiędzy Trezetą i Adventurą oraz ścigającym ich Mongoosem. Oczywiście kibicujemy Trezecie.
Ostatni etap rowerowy to już wyścig ze zbliżającym się zmierzchem oraz próby zachowania lub poprawienia dotychczasowej pozycji. Staramy się nie pogrążyć się jakimś głupim błędem nawigacyjnym. Nie wiem czy błąd czy nieaktualność mapy sprawiają, że przed Wojkowicami zamiast w lesie lądujemy na… wysypisku śmieci. Na szczęście z wysypiska droga prowadzi prosto do upragnionego PK 15. Po zaliczeniu dwóch punktów na wzgórzach, zmierzch dopada nas przed przeprawą przez Brynicę. Ponieważ dość czasu straciłyśmy na nawigacji, postanawiam teraz zaoszczędzić i podczas gdy Aga z jednym rowerem przeprawia się pontonem, ja z drugim przechodzę wpław. Dobrze że jest ciemno i nie widać koloru „wody”. Nigdy nie zapomnę obrzydliwie oślizgłego czegoś na dnie…
Teraz Aga jest już na swoim terenie i nawiguje z pamięci. Sprawnie docieramy na PK 20, zaliczamy zadanie specjalne – wspinaczkę po stalowej konstrukcji kopalnianego szybu (buty SPD zdecydowanie lepiej sprawdzają się przy wspinaniu po skale niż po metalu). I wtedy dopiero orientujemy się, że… nie podbiłyśmy PK 19. Szybki powrót, próba nadrobienia straty i już jesteśmy na mecie, witane serdecznie przez obsługę. Cieszymy się, że mimo wszystko nie było tak źle (pierwszy zespół kobiecy, 17 miejsce w klasyfikacji generalnej, jeden mix przed nami), no i że Trezeta wygrała. I jedziemy spać do domu.

Ogólnie rajd był sympatyczny, dobrze zorganizowany. Choć niedociągnięcia się zdarzały, choć teren nie był najciekawszy (osobiście uważam za lepsze pod tym względem obszary na południe od Katowic) wspominam ten start pozytywnie. Podsumowując – zarówno „Wędrownicze Wyzwanie”, jak i inne tego typu imprezy harcerskie, mogą być ciekawą propozycją dla początkujących, jak i dla bardziej zaawansowanych rajdowców, chcących potrenować. Dla tych drugich podobne zawody są warte polecenia nie tylko ze względów treningowych. Mogą zainteresować też tych wszystkich, którzy poszukują dziewczyn do teamów. W harcerstwie jest względnie dużo dziewczyn (na „WW” wystartowało aż 5 zespołów żeńskich i kilkanaście mixów). Jakby harcerki potrenowały i sprawiły sobie lepszy sprzęt, to kto wie?

Ola Dzik
Davis Trezeta A.T.
K. S. Kandahar

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany