AMOK!

Na plaży zapanowała absolutna cisza. Fale Atlantyku delikatnie gładziły piaszczysty brzeg i nawet wiatr jakby na chwilę wstrzymał swój oddech.
Mark Burnett stał naprzeciwko nas na szeroko rozstawionych nogach. Wyglądał – trzeba to było przyznać – świetnie. W swoim nieodłącznym kapeluszu, pustynnych ciuchach był teraz jakiś, większy, potężniejszy. Ten rajd to było jego dziecko, od początku do końca, a on patrzył teraz na nas jako na spełnienie swego kolejnego marzenia.
– Naprawdę nie mam pojęcia co się stanie, gdy powiem „GO” – zagrzmiał jego głos – nikt tego przed nami nie robił, więc po prostu starajcie się podążać naprzód. Mam nadzieję, że szczęście wam dopisze.
Przerwał na chwilę. Słońce podniosło się już nad budynkami Essaouira i zgromadzony licznie tłum mógł bez przeszkód podziwiać największe zgromadzenie wielbłądów od niepamiętnych czasów. 220 wielkich zwierząt stało – a właściwie klęczało – w 4 szeregach w poprzek szerokiej plaży. Krzysiek i Stivi wiercili się w swoich siodłach przede mną. Obok mnie, na swoim okręcie pustyni siedziała Alicja.
– Ruszacie za 10 sekund! – krzyknął Burnett, a jego podniecenie rozeszło się w powietrzu dziwnymi wibracjami – 9, 8…
„ Jezu, niech to się wreszcie zacznie” – pomyślałem.
– GO!
– Not, not – eksplodowały dokoła okrzyki i wielbłądy poczęły gramolić się z klęczek.
Jedne szybciej, drugie wolniej zrywały się do biegu. Wokół zapanował potworny chaos, potęgowany jeszcze przez krzyżujące się zewsząd ponaglenia:
– Hat, Hat, zit, zit!
Mojego wierzchowca nie musiałem popędzać. Runął do przodu niczym nie zachęcany. Popędził wyprzedzając innych i torując sobie drogę przez gęstniejącą ciżbę. Tuż przede mną z siodła wyleciał Amerykanin, a jego wielbłąd pognał w bok. Za chwilę ktoś runął na ziemię z całym siodłem, ktoś pędził w poprzek plaży, kogoś wielbłąd pogryzł, komuś uciekł.
Ktoś inny wczepiony w zsuwające się siodło krzyczał rozpaczliwie do swych sąsiadów „Stop saying Zit!!!”, ale nawet i bez tego jego rumak nie zamierzał się zatrzymywać.
W tumanach kurzu straciłem z oczu moją drużynę, zresztą i tak nic nie mogłem zrobić.
Z całej siły uczepiłem się owiniętej wokół łęku linki i po prostu starałem utrzymać się w siodle. Nie było to łatwe – wielbłąd sadził ogromne susy i gnał jak oszalały. W ekspresowym tempie mijałem kolejnych przeciwników.
Zacząłem już wysuwać się na prowadzenie, gdy spostrzegłem obok siebie Stiviego. Ha, no to jesteśmy na czele!
Stivi dostrzegł mnie i wykrzyknął:
– Napieraj, spotkamy się na mecie!
– Co z innymi? Trzeba ich odnaleźć!
– Nie ma szans, zapomnij.
Jednak mój dromader zaczął reagować na rozkazy. Wreszcie skłoniłem go do stępa i mogłem rozejrzeć się dookoła. Za mną widok przypominał bitewny krajobraz. Leżące siodła, wierzgające wielbłądy, ludzie biegający bez ładu i wreszcie wielka masa prących do przodu zwierząt.
Zrozumiałem, że nie ma na co czekać. Skierowałem wielbłąda na południe i pognałem za Stivim.

***

W firmie interesy szły całkiem nieźle, ale z wolnym czasem było wciąż kiepsko. Nawet bardzo kiepsko – nie było go niemal w ogóle. Właściwie sytuacja prowadziła do pewnej paranoi – po to zwolniłem się z pracy w międzynarodowym koncernie, żeby móc lepiej dysponować swoim czasem. Jako marketing menedżer nie miałem go zbyt wiele, ale przynajmniej nie zarywałem weekendów. To była moja żelazna zasada. Tymczasem w trzecim roku działalności musiałem wreszcie przyznać, że praca w weekendy stała się normą. Trafiłem z deszczu pod rynnę.
A potem wszystko ułożyło się tak wspaniale. Trafiłem na świetnego wspólnika, który zdjął z mych barków ciężar dwóch klientów i nagle mogłem pomyśleć o planowaniu wakacji. Może jakaś wyprawa, może wyjazd w Alpy. Dość nieoczekiwanie zostałem prezesem mego macierzystego Klubu Wysokogórskiego Warszawa, więc pomyślałem – a może by tak obóz klubowy?
Ale znów los zaplanował wszystko za mnie. Pewnego dnia moja żona poinformował mnie, że wysłała zgłoszenie na Discovery Channel Eco Challenge.
– Ale nie martw się – uspokoiła mnie – lista startowa jest już zamknięta. Kazali tylko tak na wszelki wypadek przysłać pełne zgłoszenie.
Eco-Challenge!
Cóż za absolutnie nic nie mówiąca nazwa! Czy ktoś z was o tym słyszał?
My słyszeliśmy, i już od dawna szukaliśmy kontaktu.
Eco-Challenge!
Najpoważniejszy na świecie rajd wyprawowy. Albo rajd przygodowy, ale niech was nie zwiedzie ta nazwa. Nie ma tam żadnych samochodów, żadnych silników ani technologii. To rajd odbywający się tylko o własnych siłach, uznający tylko dyscypliny naturalne. To absolutny test fizycznej i psychicznej ludzkiej wytrzymałości, to próba sił jakiej nie sposób zaznać poza nim, bo nigdy człowiek sam z siebie nie zmusi się do tak absolutnego wyczerpania i poświęcenia.
To rajd który przenosi poza granice bólu i zmęczenia, poza potrzebę snu i odpoczynku, poza konieczność jedzenia, poza cienką linię tolerancji dla własnego ciała.
To 500 kilometrów pokonywane non-stop, dzień i noc, przez 7 do 11 dni przez 4-osobowe zespoły składające się z mężczyzn i kobiet. Na morskim kajaku, koniu, górskim rowerze i własnych nogach. Po najbardziej odległych i trudno dostępnych rejonach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Oby jak najtrudniej, jak najciężej, jak najdłużej. Bez wsparcia z zewnątrz, niosąc ze sobą wszystko, co jest niezbędne do przeżycia i nic nie pozostawiając za sobą. „Pack it in, pack it out” jest dewizą rajdu.
Zazwyczaj blisko połowa ekip nie dociera do końca, a ci którym się to udaje uważają to za wielki sukces. Jakże wielu jest tych, którzy podejmują tą próbę co roku i wciąż pozostają pokonani. Bo skończyć musi cały zespół. Wszyscy. Odpadnięcie jednego oznacza dyskwalifikację zespołu. Wezwanie pomocy oznacza dyskwalifikację, podobnie użycie radia, nie zatwierdzonej mapy, wypadnięcie z limitów czasowych.
To jest właśnie Eco-Challenge, impreza wyłącznie dla zawodowców.
Nie można się na nią zapisać, można być tylko „zaproszonym”, po udokumentowaniu swego doświadczenia i osiągnięć w wymaganych i pokrewnych dyscyplinach.
I choć jest na świecie wiele podobnych rajdów, tylko Rajd Gauloises może się równać z Eco. W Gauloises raz już wystąpili Polacy – bez sukcesu – zostali zdyskwalifikowani.
W Eco Polacy nie występowali.
Z tymi myślami wsuwałem zgłoszenie do faksu. Wyglądało dobrze. Krzysiek – ratownik TOPR, nurek jaskiniowy, instruktor taternictwa, pilot paralotniowy, sternik morski – człowiek orkiestra. Stivi – też instruktor taternictwa, wybitny grotołaz, świetny biegacz. Ja – garść wspinaczek połączonych z długą praktyką, paralotniarstwo i inne sporty, a wszystko to w duecie z moją żoną – Alicją – czwartym członkiem ekipy.
I cóż za traf!
Nie odszedłem jeszcze od faksu, gdy z tamtej strony wypłynęła tylko ta jedna linijka:
„Great timing. A spot opened up yesterday. You are in. Congratulations”

***

Biegniemy. Za nami coś co nazywało się coasteering, a było po prostu przemieszczaniem się na wysokości lustra wody wzdłuż klifowego wybrzeża. Fale miotały nas raz po raz o skały – za późno zrozumieliśmy dlaczego Amerykanie płynęli w dużej odległości od brzegu. Z drugiej strony czy lepiej było im płynąć z ubraniu i z plecakiem? Jesteśmy poobijani i co gorsza podrapani, ale w dobrej formie docieramy do kajaków. Błyskawicznie pakujemy sprzęt i ruszamy w kierunku przyboju. Bogu dzięki jest dzisiaj mały. Fale nie przekraczają półtora metra.
Wiosłujemy mocno, jak najmocniej. Przybój usiłuje wyrzucić nas na plażę, ale nie dajemy się. 3 dni szkolenia na wyspie Texel w Holandii nie poszło na marne – dzięki Jon, wyszkoliłeś nas dobrze. Kajaki wyskakują w powietrze, ale nie schodzą z kursu. Przechodzimy!
Wokół nas doświadczone drużyny z Australii i Nowej Zelandii. Faworyci. Wiemy co się za chwilę stanie – wszyscy wyciągają małe spadochroniki i wypuszczają je w powietrze. Żagle. Szybko nabierają szybkości i bez wysiłku oddalają się od nas. Cóż, następnym razem. Nie było czasu się tego nauczyć, nie było skąd kupić żagla.
Nie wszyscy go jednak potrzebują. „Team Aussie” to Jane Hall –mistrzyni świata w kajakarstwie i John Jacoby, mistrz świata w maratonie kajakowym. Ich pociągnięcia wioseł są długie i silne. Nawet bez żagla zostawiają wszystkich z tyłu.
My wiosłujemy miarowo. Przed nami 90 kilometrów zimnego Atlantyku. Byle tylko nie stracić za dużo, byle przejść ten etap. To dla nas taka niewiadoma. Przedtem najdłuższa nasza wycieczka wynosiła 8 km…
Coś jest nie tak z kajakiem chłopaków. Biorą wodę, pomimo zabezpieczających fartuchów. Sytuacja staje się nieprzyjemna, wzmaga się wiatr, rosną fale.
-Wypompowujcie się – krzyczę
Coś wołają w odpowiedzi, ale nie rozumiem ani słowa.
– Kurwa!!! – to rozumiem. Natychmiast do nich podpływamy. Chłopaki są zdenerwowani i zmordowani.
– Nie możemy się wypompować, musicie nas ustabilizować, bo inaczej się wypieprzymy!
Sczepiamy kajaki. Teraz nie muszą się martwić o wywrotkę. Szybko pracują pompami zęzowymi, potoki wody tryskają poza kajak.
Stefan nie wygląda najlepiej, wiosłowanie wyczerpało go niemal kompletnie. Tempo spada dramatycznie, a nad nami zawisa widmo karnych godzin. Regulamin powiada, że w przypadku wylądowania w punkcie kontrolnym po godzinie 18.15, za każdą minutę opóźnienia nalicza się godzinę (!!!) kary. Tymczasem dochodzi piąta, a my jesteśmy wciąż daleko.
-Łapcie hol – krzyczę i podaję im linkę. Przez następną godzinę walczymy z falami, wiatrem i ciężarem przyczepionym do kajaka. Ale udaje się. Jesteśmy o czasie. Jeszcze tylko lądowanie przez przybój, szaleńcza jazda na fali i stajemy na plaży.
Odpoczynek do rana, jedyny taki moment na całej trasie rajdu.

***

Pieniądze, pieniądze. Odwieczny problem. Pierwszy budżet opiewał na 75 000 zł, a tymczasem sponsorzy się nie kwapili. Co było robić – w nadziei na lepsze czasy regulowałem płatności ze swojego konta. Coraz liczniejsze wydatki – opłata startowa 3500 dolarów, opłaty za hotele, bilety lotnicze, sprzęt, wiosła sprowadzone ze Stanów.
A czas uciekał. Coraz mniej pozostawało go na trening. Zaliczyliśmy tylko jeden wspólny wyjazd na Jurę krakowsko-częstochowską i to musiało wystarczyć. Na szczęście Krzysiek był specem od nawigacji, a pozostałe rzeczy były nam znane.
Mocno trenowaliśmy konie, z którymi trójka z nas po raz pierwszy zetknęła się 3 miesiące przed rajdem. Trafiliśmy jednak na świetnych nauczycieli. Gdyby nie Arek ze stadniny „Poster” oraz nieoceniony pan Wacek z Rudników nasze umiejętności pozostawiałyby wiele do życzenia.
A jednak kłopotów nie brakowało.
Katastrofa niemal nas dosięgła przy okazji kajaków.
Człowiek, na którego wiedzę liczyliśmy, utonął podczas próby przepłynięcia Jeziora Michigan. Nagle okazało się, że kompletnie nie mamy gdzie i u kogo nauczyć się tajników morskiego kajakarstwa.
Gdy już wszystko zawiodło pomocną dłoń wyciągnęło dziecko Billa Gatesa – znalazłem adres szkoły w Holandii. W odpowiedzi na mój rozpaczliwy e-mail przyszła rzeczowa oferta: „Nauczymy was wszystkiego, czego będziecie potrzebować. Potrzebujemy na to 3 dni. Dostaniecie 10% zniżki. Podpisano: SeaMount Tracks.”
Nasi żołnierze wiedzieli co robili wyzwalając ten mały wielki kraj. SeaMount Tracks nie zawiodło, a w czasie rajdu najbardziej przyjaźniliśmy się właśnie z Holendrami.
Po powrocie czekała na nas dobra wiadomość – będą pieniądze. Niezawodne Nestle wspomoże nas finansowo. Paweł Patyra – Product Group Menedżer Batonów – poszedł na ryzyko niepewnej inwestycji i na koncie klubu znalazły się pierwsze fundusze. Wkrótce pomoc okazał nam też Citibank wydając w ekspresowym tempie nowe karty kredytowe, wymagane przez organizatorów rajdu.
I choć konto wyprawy ciągle wykazywało debet, nie był on już na tyle duży, aby nas powstrzymać.
Jeszcze tylko firma NEKO sprezentowała nam skrzynie na rowery, a wspaniały gest podarowania nadbagażu wykonało KLM – i mogliśmy się udać w podróż.

***

A wszystko szło tak dobrze! Kilometry mijały szybciej niż myśleliśmy i pojawiła się nadzieja na rychłe zakończenie. Aż nagle wiatr uderzył nam w twarze, tempo spadło, a fale zaczęły niebezpiecznie rosnąć. Ręce mdlały, a latarnia na szczycie wzgórza nie przesuwała się nawet o milimetr. Wreszcie przebiliśmy się, wolno zaczęliśmy posuwać się do przodu gdy Alicja dostała morskiej choroby. Gdy dochodziła do siebie ja wiosłowałem sam, jeszcze mocniej, aby nadążyć za chłopakami. Z wolna poczuła się lepiej, choć fale przekraczały już 3 metry wysokości.
Ach, co to była za jazda! Z doliny miedzy falami wystrzeliwaliśmy nagle niemal pionowo do góry. Chłopaki obok spadali tymczasem w dół mijając nas po drodze w opętańczym pędzie. Na czubku fali biały grzywacz próbował znienacka wywrócić nasz kruchy okręt, ale doświadczenie nie pozwalało nam dać się zaskoczyć
– Brace!- i już wiosła płasko uderzały w wodę stabilizując kajak.
A chwilę potem niesamowity ślizg sprowadzał nas z powrotem w wodną kotlinę przy akompaniamencie wyrywającego się z gardła okrzyku ni to emocji, ni to przyjemności.
Upajaliśmy się tym uczuciem i płynęliśmy – pewni siebie i spokojni.
Tok mych myśli przerywa nagle stuk.
Uderzam piórem w wiosło Alicji.
Głowa jej zwisa bezładnie, za chwilę chwyta ją rękoma, słania się.
– Co się dzieje?
Nie odpowiada, prawie traci przytomność ale zaciekle walczy o resztki świadomości. To chyba hipoglukemia, nagły spadek zawartości cukru we krwi. Alicja zmaga się ze słabością, ja znowu wiosłuję sam, próbuję zmusić ją do wysiłku, ale jest to ponad jej siły.
Zbliżamy się do ostatniego punktu kajakowego. Niestety – zupełnie otwarta, nieosłonięta plaża. Wielkie fale z hukiem rozbijają się o brzeg.
Alicja odwraca się i mówi słabym głosem:
– Nie wywróć nas, bo ja się utopię
Podchodzimy pod przybój. Stajemy. Odwracam się – liczę fale. Teraz nie, idą duże, jeszcze nie. Idzie kilka mniejszych – naprzód! Wiosłujemy jak o życie, trafiamy pomiędzy fale i mkniemy w kierunku brzegu. Jednak słabniemy, goni nas fala, już wiem że złamie się dokładnie na nas.
– Do tyłu!!! – krzyczę.
Alicja nie traci głowy, pióra zgodnie zamiatają wstecz. Wbijamy się w ogromna falę w chwili gdy przewala się sama przez siebie. Przykrywa nas wodny tumult. Szarpie, ciska na boki. Wychylony do tyłu trzymam ster-wiosło pionowo za rufą, Alicja odruchowo robi „brace”. Po chwili dociera do mnie, że jedziemy. Trzymamy się.
Fala wypluwa nas nagle z swych trzewi, kajak dumnie i pewnie mierzy w odległą o 3 metry plażę. Utrzymaliśmy drania. Ktoś do nas biegnie. Podnoszę wiosło do góry w tryumfalnym geście. Mała fala wywala nas, ale to już drobiazg. Wylądowaliśmy, a wita nas nasz przyjaciel Chris. Przyjechał specjalnie z Anglii, aby nas dopingować.
– Jesteście jedyni, którzy wylądowali bez wywrotki – wykrzykuje – już 3 zespoły ściągnęli z morza!
Na potwierdzenie jego słów nad naszymi głowami przelatuje helikopter. Wychodzimy z wody. Udało się. Pokonaliśmy najtrudniejszy dla nas odcinek.
Jesteśmy na 36 miejscu.

***

Hotel Kenzi Farah był miejscem, w którym nabierało się ochoty do życia. Palmy rosnące nad basenem, pyszne śniadanka, wygodne, czterogwiazdkowe pokoje. Byliśmy pełni optymizmu, odbyliśmy trzydniową wycieczkę na Toubkal, najwyższy szczyt Afryki północnej i w poczuciu własnej mocy oczekiwaliśmy przybycia konkurencji.
Konkurencja przybyła już wkrótce i to w pełnej krasie.
– To nie ludzie, to cyborgi – skwitował Krzysiek.
Wiele się nie mylił.
Biografie zespołów, które jako kapitan otrzymałem w swojej kopercie były na tyle deprymujące, że nie pokazałem ich chłopakom.
Czego tam nie było: 3 ekipy Królewskiej Żandarmerii marokańskiej, Navy Seals, Legia Cudzoziemska, Komandosi Wojskowi i Policyjni z Holandii, Mistrzowie kraju w triathlonie i „Ironmanie”, mistrzowie krajów w maratonie, mistrzowie krajów w rowerach górskich, zdobywcy Everestu (w tym Ramon Blanco, 65, najstarszy człowiek na tej górze), sir Ranulph Fiennes – zdobywca obu biegunów pieszo – a poza tym dziesiątki uczestników najróżniejszych rajdów z Eco i Gauloises na czele.
Wśród 55 ekip byliśmy jedyną (!!!) bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w rajdach. Na dodatek nasze mizerne postury nie wzbudzały szacunku przeciwników. Kiwali nad nami głowami i tonem dobrej, przyjacielskiej rady mówili „Just try to finish…”
Humor poprawił mi pewien Amerykanin. Podszedłem do niego podczas imprezy otwarciowej, zorganizowanej z niezwykłym rozmachem w pałacu w starej części Marrakeszu.
Na scenie kolorowo odziane hurysy pląsały w takt hipnotycznej marokańskiej muzyki, pod nasze stopy sypały się płatki róż, wzdłuż murów stali jeźdźcy z pochodniami, a my spożywaliśmy wino i zimne przekąski.
– Obstawiam czerwoną – zagadnąłem
– Ha ha, o tym samym myślałem – ucieszył się.
Był to gość około czterdziestki, czerstwy z wyglądu i jakoś tak samoistnie sympatyczny. Ciekawe, że mało tam było ludzi młodych, przeważali raczej ci po trzydziestce.
– Nie martw się – powiedział mi później – ten rajd kończą właśnie kolesie jak ty i ja – chudzi i żylaści. Jeszcze będziesz miał okazję zobaczyć tych wielkich mięśniaków jak będą wymiękać i płakać po drodze.
Następnego ranka wręczyłem chłopakom biografie.

***

Była 3 w nocy gdy wyruszyliśmy na pustynię rozpoczynając etap pieszy. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej.
Kilometry mijały szybko. Powoli zmieniał się krajobraz– pustynia ustąpiła miejsca zielonym dolinom, później weszliśmy w góry, a pod koniec dnia zaczęliśmy podążać szerokim kanionem. Byliśmy z siebie zadowoleni – tego dnia pokonaliśmy ponad 50 kilometrów w skomplikowanym, trudnym nawigacyjnie terenie.
Noc zastała nas kontemplujących mapę. Monstrualnych rozmiarów gorge wydawał się nie mieć końca. Raz po raz zdejmowaliśmy buty, aby przekroczyć lodowate koryto potoku i w końcu stało się jasne, że trzeba będzie iść bez ich ściągania.
Zaprotestowałem. Dla mnie zmoczenie butów oznaczało katastrofę dla stóp – mam niestety tendencję do obtarć i pęcherzy. Chłopaki bohatersko zaproponowali nam swoje zapasowe obuwie. Starzy kanioningowcy wiedzieli czym to pachnie i wzięli drugie. Ja nie wierzyłem w tą wodę na tym akurat odcinku. Pomyliłem się.
Potulnie biorę buty i ruszamy.
Ale i chłopcy nie przewidzieli takiego scenariusza. Po kilku godzinach marszu tracimy czucie w stopach. Pomyśleć tylko, że w naszych skrzyniach spoczywają bezużytecznie neoprenowe buty! Co za ironia. Teraz pozostała nam tylko męka kostniejących stóp i marsz w nadziei, że to się wreszcie skończy.
Nie kończy się jednak. Ustalamy swoja pozycję – jest gorzej niż myśleliśmy. Po pięciu godzinach dotarliśmy zaledwie do połowy kanionu. Zarządzam fajrant, pomimo opinii Stiviego i Krzyśka. Trzeba coś zjeść i odpocząć. Znajdujemy kawałek suchej ziemi, tam rozpościeramy nasze biwakowe płachty.
Pierwsza noc na szlaku i cóż za niezwykłe odkrycie – zimno!
Jesteśmy w Afryce, a prawie szczękamy zębami. Trzystugramowe śpiwory nie zapewniają zbyt wiele ciepła. Zerkam na termometr. Cztery stopnie. Cholera! Niedobrze. Co będzie wyżej, w górach?
Pięć godzin snu daje wytchnienie. Zimnym rankiem wbijamy się w mokre buty i ruszamy dalej. Wąwóz ciągnie się niemiłosiernie, a stopy powoli odmawiają posłuszeństwa. Skalne ściany wokół nas zwężają się coraz bardziej. W końcu – w piątej godzinie – robi się tak wąsko, że możemy ich dotknąć rozpościerając ramiona. Droga skręca się w serpentynach, a my brniemy po kolona w wodzie zaciskając z bólu zęby. Gdy niemal już tracimy nadzieję pojawiają się wykute w skale schody – ucieczka na zewnątrz, do światła ciepła, słońca.
Cóż to za ulga!
Siadamy, zdejmujemy buty, rozkoszujemy się komfortem naszego położenia. Masujemy stopy, Alicja i ja zakładamy suche obuwie. Dajemy chłopakom gore-teksowe skarpetki, żeby zabezpieczyli mokre buty, ale ich adidasy schną szybko.
Ruszamy. Stopy szybko rozgrzewają się w upale.
Po godzinie mam 5 pęcherzy.

***

Przez testy idziemy jak burza. Było trochę walki na nawigacji, ale wspólnymi siłami wybrnęliśmy z kłopotów.
Test górski przechodzimy gładko i uzyskujemy certyfikat „unsupervised”. O to chodziło – będziemy mogli skorzystać ze skrótu kanionem, podczas gdy część zespołów będzie musiała obchodzić go dookoła nadkładając drogi.
Ku naszemu zdziwieniu sporo zespołów nie uzyskuje tego zaliczenia. No cóż, punkty dla nas. Robimy zdjęcia, udzielamy wywiadu i udajemy się na plac konny.
Przed nami słynne berberyjskie araby. Tak bardzo nas przed nimi ostrzegali, tak straszyli – że niekastrowane prawdziwe ogiery, że bardzo silne i nieokiełznane, że dzikie i rącze – a tu stoją sobie koniki z tymi dziwnymi, wielkimi siodłami i wyglądają całkiem spokojnie.
Dosiadamy ich – okazuje się, że siodło ma tendencje do zsuwania i trzeba utrzymywać w nim równowagę poprzez balansowanie w wielkich, płaskich strzemionach. Poza tym jest wygodnie i dość pewnie. Ruszamy, koniki słuchają się, kłus, galop – bez żadnych problemów. I po co było tyle krzyku!
Trening na wielbłądach zapoznaje nas z tymi dziwnymi stworami. Krzysiek zdobywa uznanie miejscowych pędząc tam i z powrotem z wprawą starego wyjadacza. Jest w swoim żywiole, zbiera aplauz.
– Very good sir, very good!
Kończymy testy jako trzeci zespół. Co za ulga. A tak się baliśmy. Przyjechać całą tę drogę, wydać te wszystkie pieniądze i odpaść w eliminacjach byłoby katastrofą. Tak się jednak nie stało.
– Number 37. Polish Team „AMOK” cleared to go!

***

Góry, pustynie, wyschnięte rzeczne koryta. Niemiłosierny upał. Stopy wbijają dziwny, czerwony kurz, który okrywa nas os stóp po koniuszki włosów. Mijamy różne zespoły – Kanadyjczycy śpią, Belgowie odpoczywają pod drzewem, Francuzi wolno suną do przodu. My też konsekwentnie przemieszczamy się w stawce.
Woda. Robi się kłopot. W wysuszonych ustach mielemy musli-batony w nadziei choć odrobiny wilgoci. Natykamy się na Chorwatów – jeden ma wyraźnie dosyć. Spieczone usta i twarz wyglądają makabrycznie, cały jest spuchnięty, oczy patrzą przez cieniutkie szparki. Spoglądają na nas z niedowierzaniem, przecież nie dawali nam żadnych szans. Witamy się serdecznie.
Jest woda!
Mały strumyczek sączy się wśród rachitycznej roślinności. Pieprzyć ameby i bakterie. Piję. Co za ulga. Chwila odpoczynku.
Jak zwykle w takim momencie nadchodzą miejscowi:
– Bon jour!
– Bon jour! – odpowiadam, i dodaję pytająco łamaną francuszczyzną – Chleb?
– Tak – kiwa głową, wyraźnie czeka.
– Dwadzieścia – rzucam druzgocącą cenę
– Tak!
Berber śmieje się do rozpuku. Zrobił właśnie interes życia. Dwa dolary za kawałek chleba!
Żeby on wiedział, że dałbym mu i pięć…
Ścieżka wije się do po zboczu, wchodzimy w prawdziwe góry. Na rozdrożu wahanie. W lewo, czy w prawo. Na niewiele zda się tu mapa.
Krzyczą do nas dzieci, machają, pokazują drogę. Zdajemy się na ich rady. Wchodzimy w wąską kotlinę.
Ktoś idzie w dół. To Malezyjczycy. Machają już z daleka:
– Wracajcie, nie tędy!
– Ale miejscowi mówią, że to tu!
Ich lider jest bardzo zmęczony i zły.
– Byliśmy godzinę do góry. Dolina kończy się ślepo, nie ma drogi.
Powątpiewam.
– Jednak spróbujemy. Jak przyjdzie co do czego, będziemy się wspinać. Jesteśmy w końcu alpinistami, a tu najwyżej będzie trójka.
– My też umiemy się wspinać – odpowiada urażony
– Wiem, przepraszam, nie to miałem na myśli…
Odchodzimy. Mijamy ich dziewczynę, jest bardzo zmęczona. Nie nuci już piosenek, tak jak na kajakach. Idzie powoli, na twarzy maluje się zmęczenie i ból. Ostatni schodzi „Gary” Chong. To weteran z Everestu. Mocno ściskamy sobie dłonie.
– Zeszliście chyba za wcześnie – mówię
Kiwa głową.
Idą w przeciwną stronę niepomni nawoływań.
Chorwaci podążają za nami. Słusznie wybierają. Po 3 godzinach osiągamy punkt kontrolny.
Jesteśmy 26.

***

Za oknem monotonnie przesuwał się Marokański krajobraz. W autobusie oznaczonym czwórką znaleźli się – o ironio – głównie Nowozelandczycy, najlepsi na świecie specjaliści od rajdów. Siedzący za mną wielki facet był nikim innym jak Markiem Fosterem – członkiem zespołu New Zealand, który rok wcześniej w Australii zajął trzecie miejsce.
Rozmowa toczyła się gładko. Mark bez wahania zdradzał nam wszystkie tajniki swojej dyscypliny.
– Dwie pary butów, bardzo ważna rzecz – perorował – W połowie rajdu nogi tak puchną, że przydają się buty o numer większe. Na 3 tygodnie przed startem moczę nogi w specjalnym specyfiku utwardzającym skórę. Inni używają maści dla psów husky, też jest niezła. W czasie wyścigu smarujemy stopy „sport slickiem” – to taki rodzaj siliconu. Wszystko razem zazwyczaj pomaga uniknąć obtarć.
No tak, nie mieliśmy nic z tego zestawu, ale posłuchać było dobrze.
– Trzymajcie własne tempo – kontynuował – i tak nie wygracie, a jak zaczniecie się ścigać to nie skończycie. Pamiętajcie o jedzeniu i odpoczynku, no i starajcie się nie pokłócić.
Wszystko to utwierdzało mnie w słuszności obranej przez nas strategii. 5 godzin snu dziennie, ciepłe pożywienie (bierzemy maszynkę benzynową Colemana), liczne pyszotki i przekąski.
Podzieliłem się z nim moimi myślami. Mark pochwalił nasz plan:
– W waszym wypadku ukończenie będzie nie lada wyczynem. Postarajcie się nie tracić tego z oczu. Just try to finish.

***

Stoimy przed punktem kontrolnym jedenaście. Ja leżę, moje stopy to jeden kłębek bólu. Z niedowierzaniem odklejam cudowną drugą skórę – Compeed – którą wcześniej nakleiłem na swoje poprzebijane pęcherze.
– O, nie…
Z otwartych ran wycieka żółta maź. Dokoła bolące zaczerwienienie – a więc infekcja. Koniec miękkiej gry – teraz będzie już tylko coraz gorzej. Odkażam rany, pochylam się nad nimi.
– Kurwa, ale cuchnie…
Pochylony nade mną stoi amerykański przewodnik z obsługi rajdu.
– Oh, man – wzdycha – not looking good…
Kiwam głową. Ta cholerna noc dorobiła mnie na dobre. Zabłądziliśmy, zeszliśmy nie w tą dolinę co trzeba. Trzy, albo 4 godziny straty, a najgorsze, że trzeba było znów podchodzić i jeszcze raz schodzić. Schodzenie jest najgorsze, moje zainfekowane palce buntują się przy każdym kroku…
Koło nas siada śmigło.
– Wywieźli kolesia – mówi Krzysiek – jak nic zaraz otworzą.
A więc mamy fart.
W kanionie ze zjazdami na linie nastąpił wypadek. Do czasu zakończenia akcji odcinek zamknięto, a wszystkie zespoły skierowano na obejście, normalnie przewidziane dla zespołów, które nie otrzymały certyfikatu „unsupervised” na teście linowym.
Jednak stare lisy kity nie moczą. Akcja nie miała prawa trwać długo, to była dość prosta operacja, a ratownicy ze Stanów byli profesjonalistami w każdym calu. My postanowiliśmy czekać. Po pół godzinie jako pierwsi wchodzimy w kanion. Banzai!
Tym razem dajemy popis. Wszystko pracuje jak w zegarku. Zjazd, poręczówka, trawers, znowu zjazd. Jesteśmy w swoim żywiole. Idziemy kanionem otoczonym najfantastyczniejszymi ścianami skalnymi jakie w życiu widziałem. Widoki są niesłychane, zapierające dech. Sześćsetmetrowe, gładkie urwiska tworzą ściany wąwozu. Jak dobrze, że nie wypadło nam miotać się tu po nocy.
Kanion kończy się niespodziewanie. Tuż za nim – punkt kontrolny.
Woluntariusz pogwizduje z uznaniem.
– Nieźle chłopaki – mówi – zrobiliście najlepszy czas!
My jednak już gnamy dalej. Wąska górska perć, uczęszczana od stuleci przez pasterzy kóz prowadzi nas nad krawędź urwiska. Wpinamy przyrządy w liny i spływamy w pustkę.
Sto metrów swobodnego zjazdu! Wykonujemy go płynnie, równiutko, jak na ćwiczeniach. Jednocześnie osiągamy podstawę ściany. Ściągamy uprzęże.
Przed nami znowu monotonny marsz. Godzina za godziną, w dół to w górę, w końcu jaka to różnica? Ile to już kilometrów za nami – sto? Dwieście? Bez znaczenia, końca i tak nie widać. Hotel Kenzi Farah wydaje się teraz odleglejszy od gwiazd. To, że kiedyś tam dojdziemy wydaje się równie dalekie, co nierealne.
Krok za krokiem, do przodu. Nie myśleć o bolących stopach. Stawiam je koślawo starając się unikać bolących palców, ale to dobre tylko na krótko. Po 15 godzinach stopy i tak zaczynają boleć, nic się nie da zrobić. Bolą całe jednostajnym bólem, bolą moje połamane kiedyś kostki, buntują się kolana. Co ciekawe, mięśnie spisują się doskonale, żadnych bólów czy zakwasów. Organizm przestawia się na jakiś wyższy poziom obrotów. Nie odczuwam potrzeby snu, te marne cztery godziny wystarczają mi w zupełności. Pół menażki żarcia z proszku na dzień. Ile można jeszcze na tym pociągnąć?
No cóż, na pewno się tego dowiem.

***

Doprawdy niezwykła to impreza. Jej budżet wyniósł 7 milionów dolarów, a to sporo. Na trasie pracowały setki dziennikarzy, dziewiętnaście kamer BETA, 3 kamery filmowe, 3 kamery na helikopterach.
Zaangażowani zostali najlepsi specjaliści od ratownictwa morskiego, górskiego, pełen personel medyczny, dziesiątki Land-Roverów, ponad setka woluntariuszy z całego świata.
Dla zapewnienia łączności nad Marokiem wisiał nieustannie w powietrzu samolot ze specjalnym wyposażeniem umożliwiającym nieprzerwaną łączność radiową pomiędzy wszystkimi uczestnikami.
W specjalnym serwisie internetowym, uaktualnianym co sześć godzin, tysiące ludzi z całego świata śledziło postępy zespołów na trasie.
Telewizja Discovery Channel nadała imprezie najwyższą rangę. Szef tej stacji przez cały okres znajdował się na miejscu, wszystkiego dopatrywał osobiście.
No i wreszcie zaangażowanie władz Maroka – po prostu niesłychane.
Osobisty patronat Króla Hassana II otworzył wszystkie możliwości. Witali i podejmowali nas przyjęciem ministrowie, szefowie policji i generałowie. Trasę naszego przejścia ubezpieczali niezwykle uczynni policjanci, a w niektórych miejscach nawet komandosi. Na ulicach Marrakeszu rozwieszone były plakaty informujące o Eco i nakłaniające do przychylnego traktowania uczestników.
I rzeczywiście traktowano nas wszędzie niezwykle przyjaźnie.
Co ciekawe, często rozpoznawano nas i witano okrzykami „Polonia! Lech Wałęsa!” przy czym nieodmiennie spotykaliśmy się z oznakami sympatii. Takie Maroko pozostało w naszej pamięci. Maroko, jakiego więcej nie doświadczymy.

***

– Są, są konie!!!
Mój okrzyk zelektryzował wszystkich. Nareszcie!
Odpoczną zmęczone nogi, wsiądziemy na konie i przez następne 50 kilometrów będziemy bezkarnie kłusować do Obozu II. A tam czekają nasze skrzynie z wiktuałami, pyszny gorący posiłek, Coca-cola, relaks i odpoczynek.
Konie, koniki. Jak dobrze!
Ostatni dzień był tak wyczerpujący. Znowu długi dzień marszu, nocne błąkanie się po grani i zejście w dolinę stromiejącym korytem potoku. Przez coraz większe skalne progi schodziliśmy w kierunku dna nie będąc pewnymi, czy w końcu jakiś obryw nie odetnie nam drogi. Ale Krzysiek i Stivi poprowadzili bezbłędnie, lawirowali wśród odnóg i urwisk oświetlając je nikłym światłem czołówek. Alicja i ja podążaliśmy za tymi płomykami ufni w ich rzetelność, pokonując tylko ból i marząc o jako-takim noclegu.
A teraz doszliśmy, jesteśmy, już prowadzą nasze rumaki, z tymi bajkowymi siodłami, piękne, ale jakby jakieś większe, roślejsze…
Dosiadamy. Żołnierze trzymają je za wodze. Konie tupią nerwowo. Cholera, nie wyglądają tak potulnie jak te na treningu.
Ustalamy kolejność w zastępie.
– You last – powiada opiekun mojego konia
– Good horse? – pytam
– A?
– Cheval. Bon?
– Bon, tres bon – pokazuje w uśmiechu sczerniałe zęby.
Spoglądam na pozostałych. Krzysiek i Stivi mają konie spokojne, Alicji wierci się trochę, a mój naraz wydaje mi się dziwny.
– OK – mówię.
Żołnierz puszcza wodze. W moją twarz uderza wiatr. Pędzę, Boże jak pędzę. Pode mną koń wyciągnięty jak struna mknie przez poprzerzynane wyschniętymi strumieniami kępy traw. Kurczowo chwytam się łęku, ciągnę za wodze.
Przecież on ma munsztuk! Musi się zatrzymać. Szarpię gwałtownie, potem na przemian lewo-prawo, ale koń nie reaguje. Odpuszczam wodze. Ależ my gnamy!
„Nie spadnę” – konstatuję.
Trzymam się pewnie, to siodło jest stworzone do takiej jazdy, wiec siadam tylko mocniej i powoli kieruję koniem. Jak to mówili? Aha, wodze w jednym ręku, po kowbojsku. Ściskam konia łydkami, przesuwam wodze. Zakręca, wracamy.
Wpadamy do obozu, koń zwalnia, łapią go żołnierze. Kątem oka widzę brykającego konia Alicji. Mój uspokaja się, przestaje szarpać wodze. Chyba dobrze.
– Ola, ola – żołnierz klepie zwierzę, które w tym momencie ponownie startuje do szaleńczego biegu.
Tym razem się nie boję. Upajam się tą jazdą, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Koń pędzi jak wicher, nie czuję uderzeń kopyt, czy on w ogóle dotyka ziemi? Sadzi ogromne susy poprzez koryta potoków, ale ja nie odczuwam tego wcale. Wiatr wyciska mi łzy z oczu, słyszę jego szum zmieszany z tętentem kopyt i czuję się wspaniale, jak na grzbiecie pegaza, na czole burzy.
W końcu rumak zwalnia, może to mój żelazny ścisk przyniósł skutek, kłusujemy, wracamy w stronę obozu. Koń jakby poddaje się mojej woli, zaczyna słuchać, w końcu stajemy. Nareszcie.
Po kilku minutach nadciąga reszta. Dołączam, i we wzorowym porządku posuwamy się naprzód. Jednak nie kłusujemy, nie mamy odwagi.
Wyjeżdżamy z gór!
Po tylu dniach wreszcie wioski, zielone pola, szum potoków. Konie maszerują grzecznie, czujemy się pewniej.
Krzysiek zarządza Coca-colę. Co za rozkosz. Pijemy ją w siodłach, konie zaczynają się denerwować, niedobrze.
– Jedźmy już – krzyczy Alicja
Mój koń wierci się nerwowo, odsuwam go od krawędzi, bo droga poprowadzona jest w zboczu góry. Poza nią – trzymetrowy uskok. Koń znów cofa się w jego stronę, popędzam go w panice, odwracam.
Wreszcie ruszamy, formujemy zastęp. Stoję pierwszy.
– Wyprzedźcie mnie! – wołam
Rusza Krzysiek, jego koń staje nagle przed strużką wody, parska, robi krok w tył.
– Krzysiek, uważaj! – słyszę okrzyk Stiviego
Odwracam się. Krzysiek nie pojmuje co się dzieje. Jego biały rumak robi jeszcze jeden, fatalny krok, nogi obsuwają się z krawędzi i wali się przez zad na bok, w dół.
Nie wierzę w to co widzę.
Czas staje w miejscu. Wszystko odbywa się w makabrycznie spowolnionym tempie. Krzysiek rozkłada ramiona, wypada z siodła i leci w dół obok konia. Po chwili obaj znikają. Jeszcze tylko głuchy łoskot ciał walących o ziemię i cisza.
Stoimy skamieniali ze zgrozy.
– Z koni – charczę.
Zsiadamy drżący ze zdenerwowania, z dołu rozlega się nerwowy, zduszony głos:
– Nic mi nie jest, jestem w porządku!
– Na pewno?
– Tak, ale koń niedobrze.
Uwiązujemy konie do drzew. Pomaga nam policjant, gromadzą się miejscowi.
„To już chyba koniec” – myślę.
– Get up – nie wiadomo dlaczego Krzysiek krzyczy do konia po angielsku.
Po dłuższym czasie koń wstaje, chyba cudem nie jest połamany, ale na boku ma jakieś wylewy. Może złamał zebra, a może coś gorszego. Cały się trzęsie, podajemy mu cukier i uspokaja się jakby.
Zatrzymujemy wojskowego jeepa, wzywamy weterynarza. Pojawia się szybko, zajmuje się zwierzęciem. Przynosi wiadomości dla nas. Mamy wrócić do ostatniego punktu po nowego konia.
Uff, co za ulga. A więc jednak nie jesteśmy zdyskwalifikowani.
W minorowych nastrojach wracamy do PC. Tracimy cztery godziny, wyprzedza nas kilka zespołów, ale nie martwimy się tym. Z nowym koniem, bez przeszkód, niemal nieustannym kłusem pędzimy w stronę obozu. Zapada już zmrok, gdy do niego docieramy. Nasze konie nawet nie są spocone – co za zwierzęta.
Tryumfalnie wjeżdżamy na padok. Jest Chris, ściska nas, gratuluje.
– Nie mogłem uwierzyć relacjom, z każdym punktem byliście coraz wyżej. To niesamowite!
Pijemy Coca-colę, mówię coś do kamer, ale myślę już tylko o obiecanym ciepłym jedzeniu. Padamy sobie w objęcia.
Jest wspaniale.

***

Co skłania ludzi do podejmowania takich prób jak ECO? Skazywania się na 10 dni udręki i cierpienia? Na krańcowe doznania, stres, ból?
Co sprawia, że odrywają się od swych biurek właściciele biznesów i menedżerowie, nauczyciele i pocztowcy, że przybywają policjanci, zawodowi atleci, architekci, producenci gitar i mechanicy?
Nie sposób to wyjaśnić. A przecież motywacje wszystkich są podobne, tak jak podobni są oni sami.
To nie pieniądze czy sława. Żadne konkretne korzyści.
To nie poklask czy powodzenie u kobiet, a zwyczajnie parę prostych spraw.
Chęć zmierzenia się ze swymi słabościami. Odkrycia granic wytrzymałości, sprawdzenia swej twardości i siły.
Na pewno – choć trochę – chęć konkurowania, sprawdzenia się na tle innych.
Ale to, co naprawdę pozostaje, to jednak wspomnienia z trasy – ból, zmęczenie, zimno, głód.
Jak wszystkie krańcowe doznania wgryza się w pamięć najgłębiej.
I z czasem tworzy się coś, co znają wszyscy, którzy przeszli przez „piekło” o własnych siłach.
Powstaje uczucie dumy i radości, że dałem sobie radę. Że pokonałem ten ból i zmęczenie. Że przezwyciężyłem słabość.
A wtedy, gdzieś wewnątrz, tworzy się siła, jakiej nie sposób doświadczyć skądinąd. Poczucie pewności siebie i własnej wartości. To coś, co spływa przyjemnym zadowoleniem i jednocześnie kusi: „dałeś radę tam, więc stać cię na więcej”. Ten głos rośnie i rośnie, coraz trudniej go zagłuszyć. Śni się w nocy, przypomina o sobie w dzień. Prześladuje.
W końcu nie można już tego wytrzymać.
I dlatego – jak powiedział mój przyjaciel – „wyruszamy znowu, przeżywać te cholerne przygody”.

***

Znowu góry!
Z niedowierzaniem patrzymy na otrzymane mapy. 90 kilometrów, granie powyżej 4000 metrów, Jezu – przecież to się dopiero teraz zacznie!
Patrzę z rozpaczą na swoje stopy. Przecież nie ma szans. Lekarze założyli mi opatrunki z antybiotyku, ale czy to coś da?
Trudno, zostajemy w obozie przez 14 godzin. Niech inni pędzą – my będziemy odpoczywać.
Z ulgą kładę się na łóżku. Wreszcie sen bez ograniczeń.
Ranek przynosi mnóstwo nowin. Helikopter i lekarze mają pełne ręce roboty. Zespoły sypią się jeden po drugim. A wiec jednak! To już są prawdziwe góry, nie ma się co śpieszyć. Atakuje zmęczenie, choroba wysokościowa, zimno i odwodnienie. My nie popełnimy tych błędów. Tym razem będziemy na swoim terenie.
Idziemy.
Granie, skalne zachody, potem znowu doliny i ostre podejścia. Moje sandały spisują się świetnie. Dziękuję losowi za ten prezent. W ostatniej chwili włożyłem je – tak na wszelki wypadek – do skrzyni ze sprzętem. Okazały się nieodzowne – po założeniu opatrunków nie mogłem wcisnąć butów.
A teraz suniemy do przodu jak dobrze naoliwiona machina. Doganiamy konkurentów jednego po drugim, odrabiamy straty. Jeszcze tylko posiłek po zachodzie słońca i wchodzimy na grań. W ciemnościach, w porywistym wietrze wchodzimy na M’Goun, drugi co do wysokości szczyt Afryki Północnej. Czujemy się świetnie. Wreszcie robimy to, co umiemy najlepiej. Szczyt za szczytem, zbliżamy się do punktu kontrolnego. Na jednej z turni spotykamy Argentyńczyków
– Casa finita – woła z daleka ich kapitan
Wyglądam za krawędź:
– I don’t think so – powiadam z uśmiechem
Ruszamy pewnie dalej, Argentyńczycy podążają za nami. Wkrótce jesteśmy w punkcie. Odzyskujemy swoją pozycję. W jeden dzień!
Noc jest krótka i bardzo zimna. Rankiem zbieramy się szybko – być może dziś dojdziemy już do rowerów.
Rowery. Ostatni odcinek. Czy rzeczywiście się uda? To już tak blisko, ale stopy bolą coraz bardziej. Nie pomagają przeciwzapalne środki, otępiają mnie jednak na tyle, że przemagam ból. Cierpi też Alicja. I jej otworzyła się infekcja w stopie. Czy to się kiedyś skończy?
Chłopakom jest o tyle lepiej, nic ich nie boli. Myślę o tym ze złością i żalem. Gdybym miał zdrowe stopy! A tak, tylko ból i ból, mogliby przynajmniej pomóc. Co za cholerne samoluby, ciągle tylko pędzą i pędzą, gówno ich obchodzi, że ja tu ledwo idę. Sami są zdrowi, mają to w dupie. Koledzy…
Podchodzi do mnie Stivi
– Wiesz co, daj rzeczy z plecaka, Krzysiek i ja dołożymy sobie.
– Nie no – protestuję – macie już przecież bety Alicji
– Dobra, nie marudź, dawaj graty.
Nie marudzę. Worek staje się lżejszy. Ulga jest odczuwalna.
Krzysiek podaje mi swoje kijki
– Weź je, będzie ci łatwiej…
Jest łatwiej, rzeczywiście. Tempo wzrasta. Po sześciu godzinach osiągamy punkt. Wybraliśmy dobry wariant. Inne zespoły jeszcze tu nie dotarły. Odpoczywamy dwie godziny, jemy, ja opatruję swoje stopy. Woluntariusz spogląda na mnie z troską. Wręcza mi dwie buteleczki betadyny, środka dezynfekującego.
– Dzięki stary.
Uśmiecha się.
– I know you will finish -mówi.
Też w to wierzę. Za dużo mnie to kosztowało, abym się teraz poddał.
Ruszamy.
To już ostatnie pasmo, wdzieramy się na nie szturmem, zdobywamy grań i niepowstrzymani suniemy przed siebie. Szczyt za szczytem, krok za krokiem jesteśmy coraz bliżej.
Punkt! Jakże nieoczekiwanie. Podbijamy paszport i ruszamy dalej.
Teraz już tylko w dół.
Droga ciągnie się niemiłosiernie, kończy się woda, kończą się moje stopy. Wreszcie znajdujemy źródełko i kładziemy się spać. Jemy obfity posiłek bo wiemy, że rano będziemy już przy rowerach.

***

Piątą, marokańską edycję Eco-Challenge uznawano za szczególną z wielu powodów. Ze względu na największą liczbę ekip – bo aż 55 z 32 krajów. Ze względu na unikalne piękno trasy. Na zaangażowane środki, na niesłychaną trudność wyścigu, uznanego za najtrudniejszy do tej pory.
No i wreszcie ze względu na niezwykle dramatyczny przebieg.
Sensacją wyścigu stali się Hiszpanie z zespołu Cepos, którzy na pierwszym odcinku górskim wysunęli się nieoczekiwanie na prowadzenie i zdeklasowali konkurentów. W obozie II mieli 7 godzin przewagi nad drugim zespołem Aussie z Australii.
Wszyscy byli pod wrażeniem ich niesłychanego tempa i perfekcyjnej nawigacji. Jednak w górach to tempo ich ukarało – dziewczyna w zespole doznała ostrych objawów choroby górskiej. Jej koledzy zdołali znieść ją w doliny, gdzie doszła do siebie. Przewaga jednak malała, ale Cepos nie poddawali się. Przy rowerach wciąż byli pierwsi, 3 godziny przed Amerykanami z Vail i Aussie.
Vail byli jednak mistrzami rowerów górskich, toteż zapowiadał się pasjonujący finisz.
Cepos dali z siebie wszystko, ale potworny wysiłek ostatnich dni zmusił ich w końcu do odpoczynku na 50 km przed metą. Zasnęli, przekonani o swoim wystarczającym prowadzeniu.
Tymczasem Vail dali popis mistrzowskiej jazdy. 191 kilometrów pokonali w niecałe 21 godzin i minęli śpiących Cepos. Minęli ich też Aussie i dowieźli swoje 2 miejsce do mety. Wielcy przegrani – Cepos – musieli zadowolić się miejscem trzecim, jakże gorzkim po tylodniowym prowadzeniu.

***

191 kilometrów! Ile trzeba na to czasu? Nigdy nie przejechałem w ciągu jednego dnia więcej niż 60. A tu jeszcze taka droga – raczej rumowisko skalne niż trasa dla rowerów.
Trudno! Wciskam rozsznurowane buty, zaciskam zęby, jeden ruch, gejzer bólu – siedzi. Boże, nie daję rady stać, jednak mogę pedałować.
Ruszają kolejne zespoły. Zbieramy się i my.
W namiocie siedzi załamany Norweg. Na jego nogi – w podobnym stanie jak moje – nie dają się wcisnąć jego dopasowane buty z „klipami”. A w normalnych butach w klipowych pedałach ani rusz…
Dla niego to już koniec. Z zazdrością patrzy na nasze zwykłe pedały z noskami. No cóż, czasami proste rozwiązania są najlepsze.
Jazda. Zaczęło się.
Trzęsionka, że aż odskakuje głowa. Tak już będzie do końca, bez niemal metra gładkiej drogi. Kamienie, głazy, szuter. W górę i w dół. Podjazdy po pięć i więcej kilometrów. Strome i długie zjazdy.
Ręce mdleją od kierownicy, ale jedziemy jak zahipnotyzowani. Odcinki mijają jeden za drugim. Bliżej, coraz bliżej do końca. Przewracam się, lecę przez kierownicę. Za chwile leży Krzysiek, Stivi, Alicja. Jesteśmy podrapani i poobijani, ale nie czujemy już bólu. Z zawziętością depczemy na pedały, oby jeszcze jeden kilometr.
Tuż przed punktem kontrolnym przewraca się Krzysiek. Na ostrym kamieniu rozcina przedramię do kości. Poważna rzecz.
Przydaje się podarowana Betadyna. Woluntariusz spina ranę ścigaczami, owija bandażem. Może będzie OK?
Jedziemy dalej, mimo ciemności. Na drodze napotykamy Berbera – częstuje nas chlebem. Cóż to za przysmak. Chleb z oliwą. A potem jeszcze „Moroccan Whiskey” – wspaniała, słodka miętowa herbata. Dzięki ci przyjacielu. Czy ci się kiedyś odwdzięczymy?
Po 14 morderczych godzinach osiągamy punkt kontrolny. Z pachwiny sączy mi się krew. Dezynfekuję, nakładam krem, kładę się pod drzewem, gdzie Alicja rozłożyła płachtę. Nie mamy karrimat i śpiworów, a grunt jest tak strasznie nierówny.
– Przecież ja tu nie zasnę – narzekam i w chwilę potem już śpię.
Wstajemy po czterech godzinach. Z pierwszym brzaskiem wsiadamy na rowery. Pachwina boli, ale wkładam w spodnie polar i robi się niemal komfortowo. We wsi stajemy na małe śniadanie. Jajka, chleb z serem, herbata. Nawet nas nie naciągają, jemy i pijemy wszyscy za 20 dirhamów. A dalej droga już coraz prostsza, coraz szybsza, coraz mniej podjazdów. Przez gaje oliwne, lasy bambusów coraz bliżej Marrakeszu. Na kolejnym punkcie okazuje się, że jesteśmy na 19 pozycji! A więc wyprzedziliśmy jeszcze 2 zespoły! Pewnie gdzieś spały w nocy, a teraz gonią nas wytrwale. Oglądamy się i tym bardziej naciskamy na pedały. Nareszcie asfalt. To już tak blisko. Pędzimy niepowstrzymani i wjeżdżamy na punkt kontrolny 30.
– Guys – You’ve done it
Tak, też to wiemy, zostało osiem kilometrów przez Marrakesz. Zrobiliśmy to.
Eskortuje nas policja na motocyklach. Czuję się jak na Tour de France, zatrzymują dla nas ruch, zganiają wszystkich na chodnik, a przecież jest 16.00 – środek dnia, godziny szczytu. Ludzie krzyczą i wiwatują. Nawet już im nie machamy, po prostu jedziemy i napawamy się myślą o końcu, o tym, że mamy już wszystko za sobą. Przede mną – pierwsza – jedzie Alicja. To ona jest bohaterem, była równoprawnym partnerem przez cały czas przez długie 9 dni i 6 godzin, bez narzekań, bez żalów. Teraz prowadzi nas do mety, pędzi tak, że policjant pokazuje nam „wolniej”.
Ale my nie czujemy już zmęczenia.
Nogi niosą nas same, przez Medynę, centrum miasta, wśród tych przychylnych nam tłumów, do końca naszej podróży. Za mną Stivi i Krzysiek – nie zawiedli. Wspomogli nas w trudnej chwili, wytrzymali dodatkowy ciężar. Jakże oni są twardzi. Wydłużona twarz Stiviego mówi sama za siebie. Poszarzałe oczy, zaciśnięte usta. Ale w spojrzeniu ten sam ognik radości.
Na swym wspaniałym motorze podjeżdża do nas „Bass” – autor rowerowej trasy.
– Wspaniale chłopaki – krzyczy – na mecie mam dla was pizzę!
Dzięki ci, Bass
Wypadamy na ostatnie rondo. Wielki napis „Finish Line” powiewa nad tryumfalnym podjazdem. Ramie w ramie, wjeżdżamy na podium. Koniec.
Jeszcze trudno w to uwierzyć. Stoimy, wokół klaszczą i wiwatują ludzie. Jest Chris, ściska nas. Jest Mark Burnett. Składa nam nie kończące się gratulacje. Mówi coś o wielkim wyczynie, że jest szczęśliwy, że nowy kraj i od razu ukończył wyścig, że taka wspaniała pozycja, że świetna strategia, że współdziałanie.
Naprawdę równy z niego gość. Klepie nas i ściska jak kumpel. Jest to miłe i jakoś tak potrzebne, bo nagle czujemy się wypaleni do cna, opuszczeni i zagubieni. Siadam na przygotowanym krześle, wciskają mi puszkę Coli, jem pizzę od Bassa i nie mogę zebrać myśli. Patrzę na Alicję i w jej twarzy widzę odbicie swoich uczuć. Oddycham głęboko i wyciągam się na krześle.
Zrobiliśmy to.
Możemy wracać do domu.

Artur Paszczak

O Autorze

Ojciec portalu napieraj.pl, zawodnik rajdów przygodowych, biegacz ultra, kajakarz. Startował kilkukrotnie w prestiżowym Marathon des Sables, ma na koncie wynik poniżej trzech godzin w maratonie i udział w wielu zagranicznych rajdach, między innymi w Czechach, Słowenii i Kostaryce.

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany