[b][size=x-large] 25 Marathon des Sables [/size]

Od 2 do 12 kwietnia 2010[/b]


[i][size=x-small] Elżbieta Szmigielska – Morieux[/size][/i]

Kilka dni minęło odkąd wróciłam do domu, ale myślami wciąż jestem na południu Maroka, gdzie biorę udział w 25 edycji “Marathon des Sables” (MDS) – po polsku Maraton Piasków. Brak mi słów, aby opisać co czuję. Ogromną satysfakcję, bo udowodniłam sobie, że jestem w stanie przezwyciężyć samą siebie. Dumę, bo ukończyłam jeden z najtrudniejszych maratonów na świecie. Uczucie szczęścia, że dane mi było brać udział w tej przygodzie
i poznać wspaniałych ludzi.

Tegoroczna edycja byla specjalna dla Patrick’a BAUER’a, dyrektora MDS. 25 lat temu zorganizował on pierwszy maraton piasków, liczył on kilkunastu konkurentów i od tamtej pory, co roku, wraca z coraz większą liczbą uczestników. W tym roku było 1033 osób, w tym 132 kobiety. Już kilka miesięcy temu Patrick obiecał nam pełno niespodzianek, aby ukoronowac ćwierć wieku pracy nad ulepszaniem i urozmaicaniem tej piaskowej przygody.

I dotrzymał słowa.

Do pokonania mieliśmy 250 km wydm, stromych zboczy, wypełnionych ostrymi kamieniami ścieżek, kilka strumieni, niekończących się płaszczyzn, wyschniętych jezior i żeby nam się nie nudziło jeszcze kilka piaskowych wydm. I to wszystko w bardzo wysokich temperaturach, czasami powyżej 50°C.

Raj dla zwolenników ekstremalnych biegów. Słuchając weteranów, którzy mieli za sobą kilka lub kilkanaście maratonów, brałam udział w jednym z najtrudniejszych.
Dlatego moja satysfakcja jest jeszcze większa!

Marathon des Sables jest ultra maratonem, odbywającym się na południu Maroka, na pustyni Sahara w systemie samowystarczalnym. Bieg podzielony jest na 6 etapów, w tym jeden długi, obejmujący porę nocną. Każdy z uczestników ma ze sobą sprzęt i wyżywienie potrzebne do przeżycia 7 dni na pustyni. Organizator dostarcza wodę – około 10 litrów na dzień oraz pastylki soli. Trudność tego maratonu wynika z tego, że przez tydzień trzeba zarządzać racjonalnie wysiłkiem, wyżywieniem i zasobami wodnymi. Średnia prędkość wynosi min. 3 km/godz, a max 14 km/godz. Około 90% uczestników biegnie i maszeruje na zmianę, 10% uprawia marsz… ahhhh zapomniałam, kilka wyjątków, na przykład Mohamad Ahansal (czterokrotny zwycięzca z Maroka), Alaqra Salameh z Jordanu, albo Marco Olmo (63 lata, 13 w klasyfikacji ogólnej) – wierzcie mi oni biegną cały czas, nawet po piasku.

[b]Wyjazd[/b]

W piątek 2 kwietnia około 18 godziny, po całym dniu podroży dotarliśmy do biwaku. Widok rozłożonych namiotów – w rzeczywistości są to płócienne plandeki podtrzymane dwoma palikami, wyglądające z daleka jak duże czarne ptaki – napełnił mnie mieszanką uczuć. Byłam szczęśliwa, moment na który czekałam od roku spełnił się i ogromne przerażona: „w co ja się wpakowałam” pomyślałam. Ale ten stan nie trwał długo, bo szybko udzielił mi się ogólny entuzjazm i wraz z kumplami zajęłam się zagospodarowaniem naszego namiotu. Noc na pustyni zapada szybko.

[b]Sobota była dniem kontroli. [/b]

Jak wam już wspomniałam każdy z uczestników biegnie z plecakiem, w którym ma wyżywienie i rzeczy potrzebne na 7 dni. Waga minimalna plecaka wynosi 6,5 kg i nie może przekroczyć 15 kg. W moim przypadku plecak ważyl 8,3 kg, mimo że wzięłam naprawdę minimum. Przygotowanie plecaka jest zaraz po przygotowaniu fizycznym najważniejszą rzeczą. Zabiera to bardzo dużo czasu, a walka z każdym zbędnym gramem może doprowadzić do szaleństwa (obcięłam nawet rączkę ze szczoteczki do zębów). Zresztą będąc już na pustyni skala wartości bardzo się zmienia, byłam sama zdziwiona z jak wielu rzeczy można zrezygnować i można przeżyć.
W sobotę od rana zgodnie z numerami startowymi (mój nr192) każdy z uczestników musiał przedstawić zaświadczenie lekarskie wraz z elektrokardiogramem, racje żywnościowe przygotowane we własnym zakresie (minimum 2000 kcal na dzień) oraz sprzęt obowiązkowy: plecak, śpiwór, kompas, nóż, pompka do wyciągania jadu, lusterko, gwizdek, zapalniczka, 10 agrafek, latarka (czołówka) plus 4 baterie zapasowe. Po krótkiej rozmowie każdy otrzymał opaskę elektroniczną do pomiaru czasu, numer startowy, pastylki soli, road book z opisem wszystkich etapów, kartę kontrolną i racę, którą należało wystrzelić w razie zagrożenia życia.

Potem był dzień wolny poświęcony odpoczynkowi, wymianie doświadczeń z kolegami z namiotu albo sąsiadami, nawiązywaniu nowych znajomości i studiowaniu road booka, żeby dowiedzieć się, co nas czeka przez te 7dni.

[b]Pierwszy etap.[/b]

Niedziela, pierwszy etap biegu, 29 km. Rozpoczyna się samowystarczalność. Śniadanie jest bardzo urozmaicone i sycące, jedyne jakiego nie będziemy musieli nieść w plecaku. Po kilkuminutowym przemówieniu Patrick’a Bauer’a, o godzinie 9 rano wyruszyliśmy. Tak często oglądałam tę scenę na filmikach umieszczonych na stronie internetowej MDS, że nie mogłam uwierzyć, że tu jestem i biorę udział w tym wydarzeniu. Bałam się, że to jest sen i że się nagle obudzę. Jednak po kilku kilometrach poczułam, że jestem tu naprawdę.

W tym roku 250 km maratonu podzielone zostało na sześć etapów o długości kolejno: 29 km, 35,5 km, 40 km, 82,2 km, 42,2 km i 21,1 km. Każdy etap był podzielony na odcinki o średniej długości 11 km. Na końcu każdego odcinka były CP (Check Point), gdzie należało przedstawić kartę kontrolną, odebrać obowiązkowo 1,5 albo 3 litry wody, połknąć dwie pastylki soli. Przy każdym CP była możliwość odpoczynku – były w tym celu rozstawione namioty – albo skorzystania z konsultacji medycznej. Przejście przez CP jest obowiązkowe, w przeciwnym razie nakładane są kary z dyskwalifikacją włącznie.

Pierwszy etap przebiegł sprawnie i bez bólu. Miałam na szczęście zero obtarć, zero pęcherzy, ale niektórzy już zebrali pierwsze plony. Moja radość trwała do 4 dnia, do najdłuższego etapu (82,2 km).

[b]Długi etap.[/b]

82,2 km non-stop. Etap, który przeraża wszystkich, nawet tych najlepszych. Był naprawdę trudny, bardzo urozmaicony – skaliste ścieżki, wzniesienia i przede wszystkim piasek. Pamiętam jak dobiegając do czwartego CP zapadała noc, a mnie czekały jeszcze 32 km przez wydmy. Widziałam niektórych konkurentów odpoczywających lub układających się do spania. Ja chciałam biec dalej i ukończyć ten etap bez przerw. Nie będę ukrywała, że trochę mnie to przerażało – znaleźć się w środku nocy sama otoczona piaskiem. Nie to żebym się bała, ale byłam już zmęczona i stwierdziłam, że w towarzystwie będzie raźniej i bezpiecznej. Tak naprawdę jak biegniesz w środku peletonu nigdy nie jesteś sam. Zawsze masz kogoś przed albo za sobą, a w punktach trudnych są rozstawieni lekarze, samochody terenowe organizacji i helikopter, który krąży i czuwa nad nami. Od piątego CP widać już zieloną smugę światła. To gigantyczny laser ustawiony na mecie, który nie pozwala ci się zgubić. Skończyłam ten etap w towarzystwie Alain i Cedric, dwóch bardzo sympatycznych zawodników. Brnęliśmy razem przez wydmy, wycieńczeni fizycznie, ale też i psychicznie. Wspieraliśmy się nawzajem opowiadając sobie różne historie, kawały z których nie mieliśmy sił się nawet śmiać, ale to nie było ważne. Uważaliśmy jeden na drugiego, aby moment chwilowego załamania nie zniweczył całego wysiłku. Aż przyszedł czas, gdy stanęliśmy na mecie i wtedy popłynęły łzy, podziękowania, uściski. Chwila, która zostanie mi w pamięci bardzo długo.

Druga chwila, której nie zapomnę, to moment gdy dobrnęłam do namiotu, ściągnęłam buty, skarpetki i zobaczyłam moje stopy, tzn. coś co kiedyś było moimi stopami – jeden wielki pęcherz. Ale to zalicza się do tradycji maratonu piasków. Nieliczni wracają ze zdrowymi stopami. Zresztą kilka dni później, jak już byliśmy w hotelu, każdy pęcherz albo stracony paznokieć był traktowany jak trofeum.

[b]Typowy dzień na biwaku [/b]

Oprócz soboty – dzień kontroli i czwartku – dzień odpoczynku, typowy dzień na biwaku rozpoczyna się o 6 rano. Z okrzykiem “Yalah! Yalah!” gromada Marokańczyków rzuca się na biwak zdzierając nam znad głowy namioty. Mają oni godzinę, aby zwinąć biwak, który będzie przewieziony na nowe miejsce. Owinięci w śpiwory budzimy się powoli, starając się nie przeciągać, gdyż obolałe mięśnie dają o sobie znać. Na szczęście słońce wstaje szybko, trzeba obowiązkowo iść po wodę i zjeść śniadanie, przygotować się do biegu. Czas mija szybko, o 9 godzinie start.
Po zakończonym biegu, powrót do namiotu, gdzie ustala się pewien rytuał. Napój uzupełniający węglowodany, soda na zakwasy i dużo, dużo wody, aby uzupełnić płyny. Trzeba się zmusić, aby zjeść coś bogatego w białko, żeby zreperować mięśnie, czasami mała drzemka. Potem trzeba się trochę ogarnąć, o kąpieli można sobie pomarzyć, nie ma ani cienia łazienki. Każdy sobie radzi jak może : mokre chusteczki, specjalne rękawice do mycia bez wody, co niektórzy robią sobie mini prysznice, nakłuwając korek butelki i polewając się wodą. Ale to nieliczni, bo woda jest na wagę złota i nie wolno nią szastać (każda dodatkowa butelka to sankcje). Przychodzi moment, że trzeba się zająć stopami, najważniejsze, bo niezastąpione. Pęcherze przekłuwa się i zalewa eosiną (środek dezynfekujący i wysuszający). Jeżeli sytuacja jest bardziej skomplikowana należy się udać do kliniki polowej, gdzie można liczyć na pomoc jednego z wielu lekarzy.
Po tych wszystkich zabiegach można pójść do namiotu telekomunikacji i wysłać maila do znajomych (jednego na dzień). Po powrocie czekają już na nas maile wysłane przez rodzinę, przyjaciół, znajomych…snif, snif, czasami łezka się zakręci czytając.
Dzień się chyli ku końcowi, trzeba pomyśleć o kolacji. Zazwyczaj rozpala się małe ognisko, nawet na pustyni można znaleźć małe gałązki, każdy w garnuszku gotuje wodę, aby zalać dania w proszku. Nie są one takie złe, niektóre dania są nawet smaczne, ale wierzcie mi po kilku dniach każdy marzy o ogromnym steku z frytkami i dobrze schłodzonym browcu …
Czołówki, jedna po drugiej, gasną, biwak układa się do snu, o godzinie 21 wszyscy już śpią.

[b]Ostatni dzień.[/b]

Ostatni etap w sobotę – 21,1km, « szybki » , naprawdę jest szybki. Mimo że mamy już 230 km za sobą, jesteśmy zmęczeni, każdy chce jak najszybciej dotrzeć do mety. Przed nami wydmy Merzouga, jedne z najpiękniejszych, widok jak z plakatu w biurze podróży, ale w dali błyszczy się już meta i automatycznie przyspieszamy. Potem już oklaski, wiwaty i Patrick Bauer, który osobiście winszuje każdemu i daje medal. Oczywiście popłynęły mi łzy (nie mnie jednej). Wypełniła mnie radość i duma, chciałam krzyczeć i oznajmić wszystkim, że przebiegłam najtrudniejszy maraton na świecie. Po pierwszej fali emocji zapakowano nas do autokaru i przewieziono do hotelu, gdzie spędziliśmy dwa dni.

Byłam ogromnie szczęśliwa, że skończyłam Marathon des Sables, że byłam w stanie przezwyciężyć samą siebie i udowodnić sobie, że jak się czegoś mocno pragnie, to można zrealizować marzenie. Jednak będąc w autokarze, który wiózł nas do hotelu poczułam pustkę i lekki posmak nostalgii. Mimo że tak bardzo pragnęłam odnaleźć trochę cywilizacji, wannę wypełnioną gorącą wodą, wygodne łóżko czy dobre jedzenie nagle zatęskniłam za pustynnym krajobrazem, za tą przestrzenią którą przemierzałam, wiatrem unoszącym chmury piasku, za atmosferą biwaku, za serdecznością i dobrym humorem ludzi. Oglądając uciekające pejzaże z okna autokaru, postanowiłam, że tu wrócę i na nowo zmierzę się
z piaskami. Może i na drugi rok, kto wie? Zapisy zaczynają się pod koniec maja…

Elżbieta Szmigielska – Morieux

[b]Zobacz również:[/b]


[url=/xoops/modules/news/index.php?storytopic=19]Newsy z Maraton des Sables[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=103]Relacja z XX Maratonu Piasków – Gaweł Boguta[/url]
[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=27]Galeria zdjęć z XX Maratonu Piasków[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=94]Marathon des Sables – Moja Pustynia. Opis przygotowań do XX maratonu piasków[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/html/stuff.htm]Lista sprzętu używanego na trasie maratonu piasków[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=49] Joanna Wis „Maraton Piasków – wspomnienie z pustyni” [/url]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany