[size=x-large][b]Pęcherze nie pękną same[/size][/b]


[i]Nie myśl o drodze, nie licz kilometrów tak byś musiał porównywać do przebytej drogi, nie licz, że 12 km to mało, to cholernie dużo i do szosy daleko, nie kombinuj, skup się na mapie i idź, do cholery idź. Nie zatrzymuj się – nogi odpoczną później, nie jest ważne czy dzwoni telefon, Monika wie, że żyjesz – idziesz – reszta dowie się później. Komórka i tak zaparowała, niewiele widać. Na południe i na zachód – nie w kierunku czerwonej strzałki każdy kierunek w stronę białej jest dobry, jeszcze jedna przecinka, jeszcze dwie, nie ważne miejsce, masz kupę czasu do limitu i kupę kilometrów więc idź. Pęcherze nie pękną same, nie będzie lepiej ale to nie jest ważne ile się zmasakrujesz, idź, wyleczysz się – w końcu goi się na Tobie jak na psie. Szosy nie słychać, czyli nieźle pobłądziłeś – ale idź![/i]

Jest godzina do startu, boli mnie łeb, wręcz pęka! przed chwilą mierzyłem ciśnienie
i kurde nie jest dobrze. Biorę tabletkę – jakimś fuksem ją spakowałem 😉 i modlę się by puścił ból. Idziemy na start, 70 wariatów porywa się na 125 km w deszczu, wichurze i jak się za chwilę okaże w gradobiciu! Vice burmistrz niewiele powiedział, ale rację miał – piękne tereny! Start, no to truchcikiem biegniemy na jedynkę, szybko się okazuje, że truchcik u niektórych to tempo km w 6 minut ;-)! Do pierwszego punktu nie patrzę na mapę, nie ma potrzebny i tak wszyscy trafią. Leje, wieje i grad bije po plecach i nogach, buty pełne błota i wody – trudno, sam chciałem. Po pierwszym punkcie grupy wybierają różne warianty, we wsi niektórzy skręcająca za szybko w prawo, niektórzy za późno w lewo – ot autorskie warianty sprawdzają się pewnie najlepiej. Łeb chyba puszcza – ok. nie myślę o nim, ważniejsze utrzymywać tempo, przecież ciągle biegniemy. Na drugi punkt wpadamy mijając kilkunastoosobowy tramwaj po zaliczeniu punktu Paweł proponuje z uśmiechem, coś w rodzaju: „teraz im pokażemy, co to jest orientalista” idziemy w przeciwnym kierunku niż wszyscy, za chwilę jak skończył się płot, w prawo pod górkę i na przełaj po lesie. Na podejściu jest ślisko i mam piękny zjazd na cztery litery ;-). Po wyjściu z lasu okazuje się, że nadrobiliśmy spokojnie 400 metrów. Powoli stabilizuje się tramwaj, w którym się posuwamy. Na trójkę – trafiamy w miarę spokojnie – tylko gdzie ten bunkier? Dalej szlakiem – ot ciekawostka można (prawie) odpuścić nawigowanie. W Starym Osiecznie widzimy po raz pierwszy Drawę – i już wiemy, że nie będziemy chcieli przechodzić jej wpław. Paweł na czwórkę nawiguje bez pudła i po odbiciu karty odbija na północ przez las, czym pewnie nadrabiamy kilkaset metrów. W lesie leży mnóstwo drzew powalonych i co chwila musimy je obejść, przeskoczyć albo wciskać się pomiędzy zwalone pnie.
Do tej pory nie było ciekawie w sensie nawigacji czy niespodzianek, ale teraz zaczął się hardcore ;-). Po pierwsze do piątki sporo kilometrów, po drugie nie ma jednoznacznie wyznaczonego wariantu, tzn. niby jest, ale nie jest łatwo w nocy poszukać odpowiednią drogę. Wydaje się nam, że trafiliśmy, ale to nie jest to, włazimy do połowy łydki w bagienko i znowu mokro – czuję, że mam pęcherze pod stopami. No i jest środek nocy – ciekawe jak wytrzymam. Baton, łyk wody i szukamy tej piątki, wiem, że wielu tu straciło po kilka godzin, my jakieś 45 minut, w pewnym momencie kompasy pokazywały odwrotny kierunek niż 200 metrów wcześniej, a nie czuliśmy zakrętu!! Postanowiliśmy zaatakować punkt od północy – i był to nasz najlepszy pomysł, na jaki mogliśmy wpaść, byliśmy już chyba 100 metrów od niego ze dwa razy szukając go wcześniej, ale w końcu jest!! Romek znalazł go 10 minut przed nami i teraz go gonimy. Tramwaj jest coraz krótszy zostało nas 5 osób, Czesi, Paweł, Grzegorz i ja.
Dogania nas, albo my go (przyznam, że już nie pamiętam) jakiś napieracz i odbija na Drawę – albo szalony idzie na przejście wpław, albo nie skumał mapy. Na 2 kilometry przed mostkiem doganiają nas Drewniacki z Anią Kowalewską, ale odbijają w prawo na pewniejszy mostek. My ciągniemy wzdłuż rzeki i na mostek, widzimy, że ktoś nas wyprzedza o paręset metrów, ale po drugim mostku go doganiamy – Romek Trzmielewski. No i teraz tramwaj właściwie już do przepaku jest 6-ścio osobowy. Przy samej Węgorni spotykamy tego szaleńca, który nie dosyć, że przeszedł Drawę wpław (sic!), to nie znalazł Węgorni;-) wyszedł chyba za bardzo na północ. Kiełbasa (bo on ci to) zabiera się z nami, ale po kilku kilometrach pójdzie swoją drogą.
Dalej droga bez niespodzianek, za to ja mam coraz bardziej dosyć i zaczynam myśleć o odpuszczeniu, nie pada co prawda od paru godzin i są piękne gwiazdy, ale pęcherze się powiększają. Walimy dalej na 7PK wtem sms jest 3:45! To Zawor śle:„Dajesz, dajesz!”, no kurde facet ma problemy ze snem czy jak? ;-). Po godzinie drugi sms, też Zawor: ”Nadal dajesz!”. No dobra jak on może nie spać to ja mogę się jeszcze trochę zmęczyć! Przestaję myśleć o odpuszczeniu na przepaku, może po prostu ruszę sam. Czasu powinno być dużo, najwyżej nie złamię 24 godzin i tyle. Dochodząc do 8PK mamy problem gdzie ten punkt, bo albo „P” na mapie to parking, a tu go nie ma gdzie jesteśmy, albo to punkt poboru wody, coś nie gra. Sprawdzamy kwartał obok – tam jest parking, zamieszanie jak cholera. Mapa swoje – my swoje. Grzegorz dzwoni do organizatora – on zalicza nam punkt (nie był rozstawiony– drzewo zablokowało drogę). Na 9PK w sumie prosto, ale na miejscu konsternacja bo opis trochę nie pasuje do reala. Chłopaki zaczynają szukać po szuwarach, a ja idę dalej na północ i w nikłym świetle czołówki go widzę! Spadamy szybko na przepak. Dnieje. Powoli widać przedsmak piękna przyrody Puszczy Drawskiej. Na przepaku zostaję chwilę dłużej, zmieniam skarpety, buty i w sumie nawet da się chodzić, zupa, kawa i czas ruszyć w drogę. Do 11 PK szybko i bez kłopotów, choć zaczyna znowu lać. Wybieram wariant przez las i klnę na mapę, bo real trochę inny w drodze na 12PK. Dochodzę w sumie nawet bez problemów tylko gdzie ten punkt? Po kwadransie szukania łapię się na tym, że można by policzyć metry i o dziwo trafiam od razu;-). Wrzucam w uszy mp3 i zasuwam na szlak. Po 40 minutach coś mi nie gra, gdzie ten szlak??? Sprawdzam mapę i już wiem, to czego później będę żałować: nawigowanie i muzyka z mp3 to zła kombinacja! Straciłem 3 kilometry, bo nie chciało mi się sprawdzić kompasu i mapy!
Naginam na wschód, trafiam na płot – stadnina w Zatomiu, konie biegają, więc obchodzę ją z boku. Trafia mi się jakaś postać na horyzoncie i mnie dogania – no trudno z przepaku wyszedłem 10 – ty więc pewnie stracę miejsce w pierwszej dziesiątce. Po chwili się wyjaśnia – Kiełbasa – stracił ponad godzinę na 12 PK. No cóż nie wszystko jeszcze stracone. Wskakujemy razem na czerwony szlak i w sumie to idziemy razem, tylko ja odstaję co chwila. Po drodze zastanawiam się czy to dobry pomysł by puścić łatwe punkty na koniec imprezy, czy nie. Ludziska niby [i]zmechaceni[/i] na maksa, to nawigować będzie trudniej, z drugiej strony to promuje maratończyków, w sumie to nie wiem co lepsze. Godzę się sam ze sobą, że mi to wisi – nawigować jako tako potrafię (po wpadce z 12PK na szlak – nie jestem już jednak taki pewien ;-)) a maratonów parę też przebiegłem. Po drodze doceniam piękno krajobrazu i mam ochotę spłynąć Drawą, jeśli na Rajdzie Bielika będzie okazja, to super, byle nie nocą – nic nie zobaczę! Po drodze przeliczam kilometry na czas i ciągle mam nadzieję na złamanie 24h. Smsy pocieszają, ale stopy bolą potwornie. Piękny wijący się wśród powalonych drzew nurt w dole zachęca by położyć się i popatrzeć, ale chyba bym nie wstał już z powrotem.
W głowie mam jeden cel, zgarnąć 14PK przed zmrokiem. Udaje mi się na kwadrans przed zapadnięciem ciemności. To, co nastąpiło potem to tragedia nawigatora! Patrząc dziś na mapę wychodzi mi, że skręciłem za wcześnie 200 metrów i pogubiłem drogę, nie umiem odtworzyć trasy, ale umiem odtworzyć myśli. Po godzinie wyjąłem słuchawki z uszu – nie mogę się skupić, a to skrzyżowanie wygląda jakbym tu już był!!!! Kurde jak policzyłem powinienem być jakieś 12,5 km od bazy – to jest całe 10% trasy!!!! Przekleństwo matematyka: łeb liczy sam i liczby ciągle są za duże!! Zacząłem się sam motywować w myślach. [i]Tempus fugit[/i] – i to jak cholera, więc zacznij myśleć pozytywnie. Nie myśl o drodze, nie licz kilometrów tak, byś musiał porównywać do przebytej drogi, nie licz, że 12 km to mało, to cholernie dużo i do szosy daleko, nie kombinuj, skup się na mapie i idź, do cholery idź. Nie zatrzymuj się – nogi odpoczną później, nie jest ważne czy dzwoni telefon, Monika wie, że żyjesz – idziesz – reszta dowie się później. Komórka i tak zaparowała, niewiele widać. Na południe i na zachód – nie w kierunku czerwonej strzałki każdy kierunek w stronę białej jest dobry, jeszcze jedna przecinka, jeszcze dwie, nie ważne miejsce, masz kupę czasu do limitu i kupę kilometrów, więc idź. Pęcherze nie pękną same, nie będzie lepiej, ale to nie jest ważne ile się zmasakrujesz, idź, wyleczysz się – w końcu goi się na Tobie jak na psie. Szosy nie słychać, czyli nieźle pobłądziłeś – ale idź! Ten hałas to wiatr – to nie szosa, zasuwaj dalej na południe. Ta szeroka droga jest ok., prowadzi w dobrym kierunku. Idź, te światłą to albo majaki albo wioska. Wioska!
Po chwili wychodzę na światła domów – super teraz zostało 8 km, z czego ponad 7 to asfalt – prosty, bez zakrętów i pobocza. No dobra zasuwam tym asfaltem, nogi pieką, ale postanowiłem nie stawać – idę jakieś 3 km/h. Odliczam słupki co 100 metrów, 6800, 6700, 6600…. Trzeba zmienić coś w tym liczeniu, bo powoli idzie, sprawdzam z nudów ile kroków zmieści się w 100 metrach. Jedyny plus – nie trzeba już nic sprawdzać na mapie. Przy tablicy Dobiegniew wyciągam ostatniego batona – marcepan – zostawiłem go specjalnie na tę chwilę! Wchodzę na bazę – odbijam kartę, graba z Wieśkiem, i sprawdzam miejsce: 10 – te!! Nie powiem, że nie było warto! Dzięki Wiesiek za imprezę.

[i]Zobacz również:


[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?page=1&articleid=197]Pieszo 100km i więcej. Poradnik na przykładzie Zimowego Maratonu Pieszego dookoła Wyspy Wolin[/url]

[url=http://www.adventura.com.pl/artykul.php?id=000105]Artykuł Michała Kiełbasińskiego z edycji 2007[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=661]Relacja na żywo z edycji 2007[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=136]Relacja Grzegorza Łuczko z 2006 roku[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=80]Wywiad z Pawłem Dybkiem – zwycięzcą Maratonu w 2005 roku[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=321]Relacja na żywo i wyniki z 2005 roku[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=137]Podsumowanie WiechoRa z edycji 2004.[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=136]Relacja na żywo z edycji 2004[/url]

[url=http://www.ks.uznam.pl/maraton/index.htm]Strona organizatorów zawodów[/url][/i]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany