[size=x-large]Ale ktoś graty rzuca w lesie[/size]

Andrzej Brandt opowiada o starcie w Adventure Trophy Classic – Arłamów 2010


Nie lubię początków. Jest w nich mnóstwo stresu, niepewności, wątpliwości, ale zaczynamy. Nowa formuła – zawodnicy mogą się rozdzielić, mają dwie karty i dwie mapy – powoduje, że Rudy po zaliczeniu swoich PKów jeszcze długo czeka na moje przebycie. Ja tymczasem wariuję – oj, nawigacyjna ze mnie pała jest i basta. Pierwej biegnę nie w tą stronę co trzeba, orientuję się po kilku minutach i …wracam pod górę. Dyszę, sapię, paruję i zaciskam mocno mapę pałając zemstą. Pierwsze 20 minut rajdu a ja już cisnę na pograniczu maksymalnych możliwości rozkołatanego serca. Słońce skwierczy ponad głowami i jest bosko. Solenny to etap – ścieżek się tu raczej nie uświadczy, mapa prowadzi rzeźbą, strumieniami i jarami. Ten etap mówi nam dużo jeżeli chodzi o to jak przebieżne są lasy pogórza przemyskiego – poskręcane, wyłamane i poprzewracane drzewa obrośnięte gęstą otuliną liściastych i kujących krzewów a wszystko na miękkim i osuwistym podłożu. Mija połowa punktów a ja wciąż nie mogę wstrzelić się w mapę i popełniam raz po raz gigantyczne wtopy. A to pałując się na śmierć sąsiednim do pożądanego strumieniem, a to obiegając osuwisty pagór, miast podążać jedynym w okolicy wąwozem, w końcu łojąc przewyższenie i dystans daleko ponad planowane 7 km. Kończymy – bo ja wiem – gdzieś pod koniec drugiej dziesiątki. Rudy na starcie wypoczęty pokłada się ze śmiechu, ja tymczasem ulany, uwalony i obdarty syczę pod nosem litanię pod adresem mapy, terenu, pogody, złego ubrania, niedostatecznie spiłowanych paznokci i tych wszystkich zewnętrznych okoliczności, które złożyły się na tak spektakularny blamaż pierwszych kilometrów Adventure Trophy. Może być gorzej? Nie. Nie może.
[i]
***
Ładnie sobie to zaplanowałem – przyjedziemy gdzieś w nocy, max 2-3 nad ranem. Sen do 9-10, czyli tyle ile być powinno. Figa z makiem – na przecudnej urody pagórze Arłamowskiego ośrodka witamy świt. Jest 5 nad ranem. Budziki na 10. Wystarczy? Pewnie – konstatuje Rudy zawijając się w śpiwór. Jestem cały w nerwach i przewalam się z boku na boku. Czekają nas dwie doby ciężkiego napierania, mamy za sobą ciężką podróż i mamy się wyspać w 5 godzin!?
***[/i]

Trzymaj się mnie Czarny! – krzyczy Rudy na długim asfaltowym przelocie w kierunku etapu rolkowego, śmiechem rozpamiętując to „czego to ja nie robiłem na tym BnO”. Już ja wiem, co ja robiłem – nędznie ripostuję kąśliwe uwagi, ufnie wierząc, że to „po prostu zawiniła taktyka”. Kiedy teraz patrzę na tą mapę wciąż nie mogę uwierzyć, gdzie to wynosiły mnie moje umiejętności.

Krótka, 15 km dojazdówka do rolek uciera w nas hasło „gorzej być nie może”. Przejazd płytą nieczynnego lotniska i już sznurujemy rolki. Jeździmy po 3 kilometrowych pętlach. W sumie około 12-13 km po idealnym, szybkim asfalcie. Stosunkowo średnie umiejętności pozwalają nam, tylko na tym krótkim etapie, przejść 8 zespołów. Dla zdeptanego po orientacji morale, to jak puszka Coli po uciążliwym treku.

Ciśniemy dalej, obierając warianty najkrótsze – szlakami i ściechami przez dwa górskie masywy. Można też było inaczej – dokładając sporo kilometrów objeżdżać asfaltami. Który był szybszy? Na tym etapie – ok. 50 km MTB objeżdżamy kolejne trzy ekipy, więc myślę, że coś na tym ugraliśmy. Ale okoliczne szlaki to zapomniane latami, zarośnięte ściechy, perfekcyjnie wręcz uniemożliwiające podróż pieszo, nie mówiąc o rowerze. Na jednym z długich podejść mijamy Chorwatów – psioczą ostro przerzucając wyżyłowane, karbonowe rumaki przez setną z kolei powaloną buczynę. Ale to potężne chłopaki. Kilkadziesiąt kilometrów później, na trekkingu miną nas niczym TGV opędza nasze Pociągi Regionalne. Etap, choć ciężki – jest niezwykle piękny. Kręcimy spokojnie nie po raz pierwszy rozpływając się w przecudnym podbieszczadzkim krajobrazie.
[i]
***
Logistyka, głupcze! Klnę w duszy spoglądając ukradkiem na zegarek. Godzina do startu a cały nasz sprzęt, jedzenie, ciuchy, przepaki i rowery w kompletnej rozsypce. Rudy dopiero co wrócił z odprawy. Czekają nas wybitnie trudne warianty nawigacyjne a my nie mamy nawet chwili by nad nimi usiąść i dobrze je zaplanować. Najpierw rower – z nerwów nieomal urywam sprężynę w hamulcu. Dobra, stoi. Ciuchy – rzucam w torebeczki i na przepaki. Żarcie – ponad 30 batoników, 9 bułek, pół kilograma kabanosów, 11 litrów isotonika, 2 l coli, soki, powerade’y, żelki, mleczka w tubce, bułeczki, ciastka, rogale – wrzucam bez głębszego namysłu do przepakowych toreb. A! – jeszcze buty na trek. O! I rolki do plecaka. I jeszcze kompas, gdzie kur** jest mój kompas! 10 minut do startu i wreszcie siadamy nad mapami, kreślimy bez namysłu, byle by postawić bazę na trudniejsze fragmenty. Roman rozdaję już mapy do BnO, a my główny arkusz dopiero składamy do mapników…
***[/i]

Na przepaku wybija nam 70 kilometr. Humory, forma, perspektywa – fantastyczne. To zadziwiające jak bardzo chcemy dalej napierać. Zdążyliśmy – po wcześniejszych AT i innych rajdach – przyjąć punkt widzenia w którym przepak był tą oazą spokoju, odpoczynku, gdzie marudząc spędzało się zawsze zbyt dużo czasu. A to posiłkując się w nadmiarze tym co wpadło pod rękę, a to ogarniając ciuchy, sprzęt, gaduląc coś z obsługą. Jeszcze trzy lata temu na ostatnim AT w Tatrach potrafiliśmy zamarudzić na przepaku po 2-2,5h, śpiąc i wykonując setki innych, kompletnie zbędnych czynności. Teraz jest inaczej – wciągamy gacie, wiążemy buty uzupełniamy bukłaki, po łyku coli, bułka na drogę i ogień w… no właśnie. Jeszcze na przepaku bałem się spoglądać w mapę. Nieco ponad 30 km trekkingu w najbardziej przygodowym, rzeźnickim charakterze. Rzeźba, rzeźba, rzeźba – zapomnij Pan o ścieżkach i zaufaj graniom, jarom, strumykom i bordowym kreskom wizualizującym poziomice. Do tego nie spuszczaj z pola widzenia kompasu i być może przetrwasz. Pałam gigantycznymi wątpliwościami – czkawką odbija mi się prologowa orientacja i nie chce brać na siebie ciężaru nawigacji. Przynajmniej nie na początku. Więc tak drgam w wątpliwościach wspominając o jakiejś 8-9 nad ranem jako finiszu. Za to Rudy pełen optymizmu – Co ty gadasz? Spokojnie damy radę – chce mu wierzyć i choć startowaliśmy już nie raz, kiedy to Rudy nawigował perfekcyjnie, teraz mocno się boję. Walczymy. Jeszcze kolejne Ah! nad cudownym zachodem słońca i pochłaniamy się w objęciach nocy podchodząc pod pierwszy punkt. Rudy się nie mylił – ciężki, postawiony teren plus trudna nawigacja to dla niego perfekcyjne warunki. Odrywamy się nawet na jakiś czas od małego peletoniku i gonimy do kolejnych punktów. Te z kolei – czeszemy z pomocą map do Biegu na Orientację. Nieco zdezaktualizowane arkusze wydatnie pomagają nam odnaleźć się w gąszczu trudnej i zróżnicowanej rzeźby pełnej niewyraźnych grani, jarów, górek, cypelków i przeoranej nieregularną siecią ścieżek. Do pierwszego na trasie Zadania Specjalnego trafiamy bez wtop, pewnie obierając zaplanowane warianty. Spadamy z dolin i pagórów wprost do Sanu. Od rzeki bije chłód. Unosząca się w powietrzu mgiełka potęguje odczuwanie zimna. My tymczasem poruszamy się – mimo, że wybija północ – w krótkich rękawkach. Swoista monotonia dotychczasowych przelotów odbywająca się w rytm góra – dół – góra – dół – góra – jar – punkt powoduje, że odczuwalnie zamulamy tempo. Tymczasem pokonywanie Sanu na kilku samochodowych dętkach niezdarnie skleconych skromnymi dechami to zastrzyk adrenaliny perfekcyjnie wstrzelonej w potrzeby. Jeszcze trochę strachu, gdy wpadamy w wartki nurt i woda zaczyna się przelewać przez tratwę i już uderzamy w dalszą część trasy. To przecież dopiero połowa trekkingu. Wybija północ, gdy pokonujemy kolejne, stromo postawione podejście. Ale jest dobrze – wstrzelamy się w punkty bezbłędnie, uważnie i ostrożnie przyglądając się naszemu jedynemu sprzymierzeńcowi – rzeźbie. Na jednym z ostatnich podejść mijają nas wcześniej wspominani Chorwaci – tym razem to my bezdusznie klniemy na zawalone ścieżynki i niezdarnie marudzimy utrzymując jałowe tempo. Na przedostatni punkt wpadamy bez wtopy, ale … spoglądam w tył. Majaczące kilkanaście metrów za mną światło czołówki Rudego a to wstaje, kładzie się, odbija od drzew, skręca, w końcu idzie prosto. Mija kilkanaście sekund gdy Maciek do mnie dochodzi. Doskonale znam ten widok – podciągane przez brwi ciężarne powieki zachodzą na oczy. O nie! Złapał Go. Już tu jest – Rudego opętał sleepmonster. To już nie jest Rudy – prosi mnie o kilka minut gleby na poboczu. Krótkie spojrzenie na mapę [i]- NIE! – lecimy. Teraz tylko w dół. Na dole trzeźwiący ZS i przepak, tam odpoczniemy – [/i]mocno i zdecydowanie oponuje kreśląc nieco podkręconą wizję najbliższych kilometrów. Bo wcale tak blisko nie jest.

Spadamy w dół, obserwuje Rudego i staram się podtrzymać z nim kontakt, choć ten co rusz odbija się od poboczy. – Jeszcze kilometr i tyrola. Ciśniemy! – nie jestem w stanie pokusić się o zgrabniejsze teksty. Na sznurkach Rudy wstaje. Czeka nas prawie 150 metrowa tyrolka prze San. Uf – sporo emocji, San majestatycznie wije się szeroką doliną połyskując odbitym światłem księżyca. To po kryzysie – myślę sobie patrząc na Rudego. Krótki przelot i przepak. Jest 4 nad ranem.
[i]
***
„Skręciłem dziś nogę. Dosyć mocno, bo jest w gipsie. Nie startuję w AT! Szukajcie kogoś do czwórki” – mail od Marka był jak celny strzał obuchem po głowie. Jeszcze kilka dni, kilkanaście telefonów i kilkadziesiąt maili, by być pewnym – tegoroczny MASTERS na Adventure Trophy odchodzi w zapomnienie. Tak to się kończy – ponuro spoglądałem w przyszłość. A to miał być ten „start perfekcyjny”, ten o którym myśli się 3 miesiące w przód, ten najważniejszy, przełomowy, zwizualizowany, wymarzony! Zostaje CLASSIC w sprawdzonej ekipie z Rudym. Jedziemy bez ciśnienia. Zeszło jak z rozdartej dętki, gdy MASTERS uciekł nam na tydzień przed startem.[/i]
***

Ciepła szama, suche ciuchy i nowy dzień powodują, że Rudy odstępuje od drzemki. Ekstra! – myślę sobie. Długi, ale trudny rower przed nami daje mi gwarancje, że najgorsze za nami.

Nic z tych rzeczy – nie mija kilka kilometrów na rowerze, gdy robi się niebezpiecznie. Rudy kręci niezdarnie niemalże stojąc w miejscu i ocierając się o pobocza. Jeszcze próbuje popychać, ustawiać pociąg, konstruując hol z półmetrowej gumki, ale szybko daje za wygraną. Dwadzieścia minut na przystanku – tyle powinno wystarczyć. Nie mija kilka sekund, gdy Rudy zasypia. Ja nie mogę, kręcę się nerwowo a to spoglądając wstecz, a to czesząc mapę, wreszcie – delektując się fenomenalnym krajobrazowo świtem. Jedziemy dalej robiąc swoje – po kryzysie nie ma śladu, choć już ciężej o dobre tempo. Rower jest bajeczny, choć niezwykle ciężki. Sporo wpychania żelastwa na szczyty, przełęcze, skrzyżowania – każdy w trudno dostępnym miejscu.
[i]
***
Czy mówiłem już, że jest bajecznie? Powiem jeszcze raz. To może kwestia względnie średniego tempa, ślimaczenia na podjazdach, może luźnego marszu na trekach, że wchłaniam jak nigdy dotąd – otaczający mnie landszaft. Obrazki z pokonywania zapór na jeziorze Myczkowskim i Solinie, mgielny i świetlisty świt w jednej z rozsianych wiosek, wreszcie krajobraz w okół Arłamowskiego ośrodka zapadły mi głęboko w pamięć. Takie tandetne klisze z pogórza przemyskiego. Ślę gorące pozdrowienia – Andrzej. [/i]
***

Kajaki na Solinie w myśl – jakoś to będzie. Każda kolejna konkurencja techniczna to dla nas pole do blamażu. Najpierw rolki, na których – bądźmy szczerzy – jeździć nie umiemy. Teraz kajak – obijamy pagajem niezdarnie, robiąc obrzydliwie nudną pętle w nieco ponad 1,5h. Niech to się już skończy!

I kręcimy dalej. Wykreślony wariant wygląda jak głęboki półksiężyc. Objeżdżamy ten masyw – mówię do Rudego wskazując na ściśle skupione poziomice w wariancie „na rympał”. Maciek szybko przytakuje. Pierwszy podjazd i płyniemy. Słońce w zenicie. Na niebie żadnej chmurki. Zero ruchów powietrza. Uf… gotujemy się mieląc na niskich przełożeniach. Byle do przodu. Dłuży się to pedałowanie niemiłosiernie. Dochodzi 16, gdy dobijamy z powrotem do Arłamowa. Został nam ostatni trek, jesteśmy 26 godzin w trasie, musi się udać.

Ociekając potem i brudem, z przepalonymi, czerwonymi mordami kierujemy się do hotelowej restauracji. – [i]Makaron z sosem i schabowy, i dwie kawy jeszcze[/i] – skonsternowany kelner przyjmuje zamówienie łypiąc na nas wzrokiem. Ot, rajdowa egzotyka. Na przepaku strasznie marudzimy i wychodzimy w sumie po dobrej godzinie.

Znowu będzie ciężko. Niby mniej, bo ledwo 25 km. Niby mniej punktów, mniej przewyższeń, czasem nawet po ścieżce ze szlakiem. Ale za to już bez pomocniczych arkuszy mapy do Biegu na Orientację. Trzymajmy się ewidentnych śladów rzeźby – rzek, jarów i grani. Zadziała? Nie działa już przy pierwszym punkcie. Kołujemy w jego poszukiwaniu dobre półtorej godziny, odzierając się w typowej dla tych terenów orce kujących krzaków i przewalonych buczyn. Trochę schodzi z nas powietrze – to będzie nocny, długi trek.
Ale dalej jest już tylko lepiej. Rudy niucha punkty bez pudła, perfekcyjnie odnajdując się w szalenie trudnym terenie. Bo tu rzeźbę trzeba nieomal „wymacać”, chwycić delikatną i niemalże niewidoczną grań w odpowiednim miejscu i zejść z niej niknącym strumieniem. Każdy kolejny punkt witamy ekstatyczną radością. Napiera z nami mix Entre.pl – Szymon i Asia. Utrzymujemy podobne tempo, wspólnie przyglądamy się mapie więc nie ma sensu dymać oddzielnie. Tymczasem na nieskończonym podejściu nieistniejącym „żółtym szlakiem” mijają nas… Chorwaci. Nie wierzymy własnym oczom – wyszli z przepaku dobre półtorej godziny przed nami, wtedy – jak mówiła obsługa – wyglądali na niezwykle świeżych i poruszali się bardzo szybko. Nie odpowiadają na zdawkowe pozdrowienie „hi!”. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że kompletnie zawalili nawigację i nie znaleźli jednego z punktów. My utrzymujemy swoje tempo i powoli zbliżamy się do kulminacyjnego punktu tego trekkingu – Odcinka Specjalnego. Sporo obaw – niby krótkie 2 – 2,5 km. Do odnalezienia 5 punktów. Ale to co zastajemy na miejscu pozbawia nas złudzeń – spędzimy tu sporo czasu. Punkty ulokowane są w okolicach jaru ze strumieniem wpadającym do wijącej się leniwie rzeczułki. Sztywno postawiony teren, pełen zdradliwego błota, osuwisk i przede wszystkim – zarośnięty rozdzierającymi skórę ostryżynami. Syczę z bólu, gdy nie mogąc utrzymać równowagi, osuwam się na dno jaru dobre 10 metrów i ląduje na przewieszonej buczynie. Z piszczeli, łokcia i przedramienia sączą się stróżki krwi, mam obity bark, ale już o tym nie myślę – skończmy wreszcie ten cholerny etap. Z tego przeraźliwego kotła wychodzimy po prawie dwóch godzinach. Boli wszystko – opuchnięte, mokre i pełne odcisków stopy uwierają w butach przy każdym kroku, trzaśnięte wcześniej udo nie pozwala na pełen ruch nogi. I sen – przelot do ostatniego punktu to w większości ubita, szeroka droga do zwózki drewna. Idealne miejsce do „odlotu”. Rudy ucieka natychmiast – Zatrzymajmy się na kilka minut, choćby na 5! – prosi z już zamkniętymi oczyma, potykając się o własne nogi. Nie wiem co mu odpowiedzieć, sam najchętniej zwiesił bym głowę leżąc w przydrożnym rowie, który tak namiętnie kusi… – Ciśniemy, już nie daleko! – wyręcza mnie Szymon. Asia też odlatuje, ale podchwytuje ich pomysł. Droga jest prosta, więc biorę Rudego pod ramię i kontroluje kierunek jego marszu, by nie wpadł do rowu, ani się nie przewrócił. On tymczasem zwiesza głowę, zamyka oczy i odhacza tzw. minutówki. Ciężko taki kawał cielska utrzymać, ale to zdaje egzamin. Udaję nam się dojść do końca drogi bez przerwy. Przed nami ostatni trudny wariant – niewyraźną przełęczą wstrzelić się na punkt. Budzimy Rudego – ten wyciągnięty z nirwany najpierw oponuje, ale szybko przechwytuje mapę i po niecałej godzinie… wprowadza nas perfekcyjnie na punkt! Bijemy mu brawo. Rewelacja. Ukończymy ten pieprzony rajd! – cieszę się w myślach, choć to i tak nie pomaga. Teraz ja odpadam. Wykorzystuję byle okazję by usiąść lub oprzeć się o drzewo. Wreszcie do gry wchodzą haluny – zamykającymi się oczyma dostrzegam … wlepiającą się we mnie sarnę. Stoi taka – duża i patrzy tak z lekko przekrzywioną głową. Dziwi się? Chce jej coś powiedzieć, ale mamroczę bez sensu nie składając do kupy jednego słowa. Mijam ją i idę dalej, ale potykam się o silnik z ciągnika. Taki duży z tłokami na zewnątrz, srebrny i lśniący. Ale ktoś graty rzuca w lesie – myślę sobie. I tak bez końca – lwy, domy, ludzie, jeże, króliki, meble, motorówki. W końcu mocno ściągamy w dół. O – jechaliśmy już tym asfaltem. Końcówa – ostatnie podejście wijącym się asfaltem i meta!? Meta. Tak, to jest meta. Jest 5 nad ranem. Arłamów otulony jest mglistym, zimnym powietrzem. Kilka słów radości i spać – tylko tyle pamiętam. Bite 40 godzin konkretnej do bólu przygody. Iskierka szczęścia – takie ukłucie przyjemności, że to już koniec – przychodzi znacznie później, kiedy po zdawkowym śnie dowiadujemy się, że zajęliśmy 2 miejsce ex aequo z mixem Entre.pl!!! A więc jednak – ostatni trek przetrzebił stawkę i przesunęliśmy się z 5 miejsca na pudło. Przegrani Chorwaci, mimo zdecydowanie mocniejszej buły przychodzą kilkanaście minut po nas, ale bez dwóch punktów, co oznacza 5 godzin kary.

[i]
***
Adventure Trophy w Tatrach, Ekstremalny Rajd Orła, Bergson Winter Challenge – wymieniam starty w których napierałem z Rudym. Sporo potu żeśmy razem przelali. Tworzymy kompatybilny duet, choć sporo czasu minęło zanim dotarliśmy się na tyle, by wypracować elementy zgrania „bez słów”. Pamiętam jak beznadziejnie irytowaliśmy się na siebie na podejściu pod Kasprowy Wierch na moim pierwszym Adventure Trophy. Ja wtedy opadłem z sił, Rudy odskoczył na 5 minut co skończyło się wymienieniem sowitych wiązanek. Kilkadziesiąt godzin później to ja napierałem z wigorem, podczas gdy Rudego ściskał kryzys. Znowu się ścieliśmy. Wiemy doskonale, w czym jesteśmy mocni, kiedy dopadają nas kryzysy, jak na nie reagować i jak nawzajem się mobilizować. To w Arłamowie zaprocentowało.
***

Zdjęcia: strona organizatorów, Monika Strojny, silne-studio.pl, Basia Muzyka
[/i]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany