[size=x-large]Gorączka złota[/size]

[i]Relacja Maćka Olesińskiego z zawodów Fulda Challenge rozegranych w północnej Kanadzie w dniach. 29.01.2006 – 04.02.2006[/i]



Minęły już prawie dwa tygodnie od naszego powrotu z Kanady, a ja ciągle mam przed oczami niesamowite, bezkresne przestrzenie Yukonu, który jest prawie dwa razy większy niż Polska a zamieszkały przez niecałe 30 tysięcy osób. Jest to jedno z niewielu miejsc na świecie gdzie można popłynąć sobie na przykład w górę rzeki, znaleźć jakąś fajną polankę, ściąć kilka drzew, zbudować z nich chatę i zgodnie z prawem zasiedlić dany teren. Po przetrwaniu tam jednej zimy zostajemy pełnoprawnymi właścicielami nieruchomości.

No, ale my nie pojechaliśmy tam zasiedlać tylko na Fulda Challenge – Extreme Arctic Adventure, zwaną przez lokalesów po prostu „Fulda”. Po 36 godzinach podróży z przerwami we Frankfurcie i Vancouver, lądujemy wreszcie w Whitehorse, 20 tysiecznej stolicy Yukonu. To jedyne miejsce, w którym działają podobno jakieś telefony komórkowe, nasze na szczęście nie, można, więc z czystym sumieniem nie wyciągać telefonu z torby przez następne 10 dni. Zaczyna mi się tu podobać. Pierwsza noc w hotelu, temperatura w pokoju około plus 20 stopni. (Jeżeli ktoś w Jukonie mówi, że jest 20 stopni to znaczy, że jest minus, jak jest powyżej zera to trzeba to podkreślić np. plus 20) Na miejscu są już Anglicy mówią, że jest „fucking freezing” i dobra gorąca czekolada na Main street. Ludzi bezpośrednio zaangażowanych w Fuldę jest około stu, z czego 20 osób to zawodnicy – cała reszta to organizatorzy i dziennikarze.

Pierwszy dzień to oficjalne powitanie, po którym odbieramy zimowe ciuchy i sprzęt oraz nowe Toyoty Rav 4. Ponadto mamy szansę przetestować większość sprzętu, którego będziemy używać do poszczególnych konkurencji, jest szansa, aby postrzelać z łuku, pojeździć Quadami, skuterami, poduszkowcem i zobaczyć jak to wszystko działa w temperaturze poniżej 20 stopni. Wieczorem rozbijamy namioty nad rzeką Yukon i kładziemy się spać w śpiworach, które nie zmieściłyby się do żadnego z moich plecaków. Pobudka i śniadanie po ciemku, jasno robi się dopiero koło 9.00. Na pierwszy ogień idzie półmaraton po Alaska Highway. Teren jest pagórkowaty, temperatura poniżej 20 stopni, droga pokryta śniegiem i lodem, biegnie się dosyć lekko do czasu, gdy wychłodzenie jest na tyle duże, że strasznie sztywnieją nogi. Ja ze względu na kontuzję Achillesa, która ciągnie się za mną już od początku grudnia i skutecznie uniemożliwiała mi bieganie, podchodzę do biegu spokojnie. Znam moc rywali jeszcze z eliminacji wiem, że z Austriakiem, Niemcem i Belgiem nie mam szans, bo byli lepsi podczas eliminacji, gdy ja byłem w dużo lepszej formie. Jestem na tyle słaby, że tym razem lepsi są też Holender i Anglik. Prawie cały czas biegnę 6 i na tej też pozycji dobiegam do mety. Liczę na Anię, z kalkulacji po eliminacjach powinna być trzecia. Na półmetku jest blisko czołówki, gdy się mijamy jest 4 – niestety na metę wpada jako 6.

Po krótkiej przerwie i lunchu, na który serwują nam chili z Caribou – lokalny przysmak z takiego łosiowatego zwierza, udajemy się na stok, po którym jeździć będziemy kajakiem. Jest szansa, aby skopać tyłek ośmiokrotnej medalistce olimpijskiej w kajakarstwie Birgit Fischer. Aby móc zjechać kajakiem w dół między słupkami trzeba najpierw wyrypać jakieś 400 metrów pod górę po śniegu, jak już jestem na szczycie to mam tak czarno przed oczami, że myślę tylko o tym, aby posadzić tyłek w kajaku i niech się dzieje, co chce. Skok, dwa łuki i meta – tylko za bardzo nie przeszkadzać kajakowi a sam nas zawiezie tam gdzie trzeba. Na wynik największy wpływ miał czas podbiegu. Wracamy do namiotów w średnich nastrojach, co najgorsze to już za nami, nie będzie więcej biegania po asfalcie. A w regeneracji pomaga nam wizyta w saunie i whirlpoolu basenu w Whitehorse – nie ma to jak ekstremalna impreza. Atmosfera wśród ekip jest trochę napięta, pojawiają się pretensje o to, że Niemiec nie spał w namiocie i dostał kroplówki, bo słabo się po biegu poczuł.

Tak wypoczęty i świeży Niemiec wygrywa z dużą przewagą biatlon rozgrywany następnego dnia. Choć nogi jeszcze strasznie sztywne i kijki za krótkie, to jedzie mi się dosyć dobrze, przegrywam niestety z drugim na mecie Austrjakiem Danielemi jestem trzeci. Podczas tego biatlonu strzelamy z łuków, ciężko mi się mierzy z tego łuku nie mówiąc już o trzęsących się rękach i nerwowym oddechu, Ani idzie znacznie lepiej w tarczy zostawia chyba 6 strzał. Najlepszym strzelcem okazuje się Anglik – tradycja Robin Hood’a zobowiązuje. Na szczęście w lasach Sherwood śniegu nie było, więc Angol często potyka się o własne kijki. Nie ukrywam, że liczyłem na zwycięstwo w biatlonie, pośród wszystkich konkurencji to właśnie tu upatrywałem swojej szansy, liczyłem też na Anię w końcu trenowaliśmy razem w Jakuszycach. Niestety inni byli szybsi, choć nie bez znaczenia jest to, że Niemiec miał karbonowe kijki dobrane do wzrostu, a ja dostałem nie dość, że ponad 10 cm krótkie to jeszcze ciężkie metalowe kikuty. Choć Bjørndalen pewnie i bez kijków by nam skopał tyłki.

Ale na szczęście na sukces nie trzeba było długo czekać, już po południu psie zaprzęgi – poszliśmy w ślady Wilczopolskiego i Surówki, w szczególności Ania. To była naprawdę miła konkurencja, za bardzo nie trzeba się namęczyć, a emocji wylepistych krajobrazów nie brakowało. Nieźli jesteśmy w poganianiu alaskan huskies. Dziwi mnie słabe miejsce Niemców myślałem, że okrzyki „Schneller” lepiej motywują psy do pracy. Pomimo tego, że biegliśmy tylko z 4 psami a trasa miała kilka kilometrów, to mało komu udało się przebyć trasę bez gleby. Psie zaprzęgi to niezłe doświadczenie, zauroczyła mnie ta dyscyplina, a w Ani to chyba tylko podpaliła i tak już istniejącą miłość do tego sportu. Szczególnie że pomimo debiutu od razu zwycięstwo.

Cieszyliśmy się, bo drużynowo wygraliśmy tę konkurencję i w generalce awansowaliśmy na 3 miejsce. Niestety zespoły zgłosiły protest dotyczący błędów w pomiarze czasu. Podczas gdy organizatorzy debatują, my odwiedzamy gorące źródła nieopodal Whitehorse, na zewnątrz -25 stopni a woda plus 40 – jest dobrze, co chwila tarzamy się w śniegu i wskakujemy do gorącej wody – ciało nakłuwane jest tysiącem igieł. Na szczęście gorące źródła są za małe, aby pomieścić także dziennikarzy. Jesteśmy wreszcie sami, atmosfera wyraźnie się poprawia, jest przyjemnie rywalizacja spada na drugi plan, panuje luz i dobra zabawa. Charakterystyczny jest brak Niemców, którzy pewnie leżą pod kroplówką u masażysty i szykują się na jutrzejsze rowery.

Przed startem do 55 km rowerów po Alaska Highway organizatorzy informują nas, że ze względu na brak możliwości odtworzenia prawdziwych wyników psich zaprzęgów, jej wyniki nie będą liczone do klasyfikacji. Trochę to nóż w plecy przed tymi rowerami, jest jeszcze ciemno i cholernie zimno za względu na wiatr, nie za bardzo chce się pedałować.
No ale zbieramy się w sobie i ruszamy, na początek podjazd i od razu urywają się Niemiec i Belg. Nawet nie próbuje ich gonić, jakoś brak we mnie woli walki. Daniel próbuje gonić, ale już po kilku kilometrach wraca do większej grupy, w której ja tez jadę. Obijam się jak tylko można, jadę cały czas z tyłu jedziemy pod wiatr, więc nie pcham się na prowadzenie. Najmocniej pracują Anglik i Daniel – chcą dogonić uciekających, ja ograniczam się do kibicowania Belgowi, który zamiast wczoraj jak Niemiec szprycować się kolejna kroplówką i odpoczywać a hotelu, kręcił dla nas jointy w gorących źródłach. Belg wygrywa z dużą przewagą, gdy nasza grupa dojeżdża wszyscy z radością mu gratulujemy.

Po rozmrożeniu palców u rąk i nóg czeka nas jeszcze ciąganie samochodu w scenerii lasu znaków drogowych w Watson Lake. Konkurencja rodem z strongmanów, wydaje mi się że decydująca była masa zawodnika, Ani jeszcze trochę (masy) do Pudziana brakuje więc wypadamy słabo, na dodatek Ania naciąga sobie coś w okolicy achillesa więc teraz oboje jesteśmy sprawni inaczej. Spotykamy bardzo sympatyczną Polkę, która w Watson mieszka już prawie 30 lat, ale po polsku mówiła lepiej niż Lepper. Wieczorem jeszcze oglądanie zorzy polarnej i nauka curlingu. Pogromcy Szarika oczywiście już dawno chrapią. Curling to kolejna fascynacja przywieziona z Kanady, sport jest prosty szczególnie po kilku piwach, no i można się nauczyć nieźle zamiatać.

Kolejnego dnia pokonujemy ponad 500 km naszą Toyotą Rav 4, jest ładnie, ale z czasem robi się nudno. Wszyscy jedziemy w konwoju, wyprzedzać raczej nie można, bo droga to taki leśny dukt szerokości 4 metrów. Angielskie dziennikarki z „The Sun” parkuja swojego Land Criusera w rowie – chyba zasnęły. Po drodze krótki postój, podczas którego jak to mówią organizatorzy rozgrywamy „sprint na 800m” w rakietach śnieżnych w śniegu po pas. Krew w tchawicy pojawia się już po pierwszych 200m, dalej tylko gorzej, postanawiam bronić miejsca z półmaratonu i nie napinam się. Bieganie w rakietach nie służy naszym achillesom, mój puchnie nieznacznie i nieźle trzeszczy. W Faro (taka klimatyczna, opuszczona dziura górnicza) czeka nas jeszcze zmiana koła w Rav 4. Ćwiczyliśmy w Polsce z Anią wymianę, ale razem, a tu każdy robi to sam. Dałem ciała, przekombinowałem z rękawiczkami i wkręciły mi się w podnośnik. Humor poprawia mi długa sesja curlingu często przerywana degustacją Australijskiego wina. Gra kończy się nad ranem w szpitalu dokąd odwozimy Holendra, który nie opanował miotły i trzeba mu było założyć kilka szwów na potylicy. Nie wiedziałem, że Holendrzy mają aż tak słaba głowę.

Szósty dzień rywalizacji zapowiada się motoryzacyjnie, najpierw quady a potem poduszkowiec. Na quadach jest zimno, przy 30 stopniach paluchy zamarzają nawet w grubych rękawiczkach. Jadąc z ułańska fantazją wykręcam najlepszy czas, łapy zamarznięte, ale jestem mile zaskoczony, bo na quadach pierwszy raz jeździłem we Włoszech podczas eliminacji. Po południu, już po tym jak Ania dowiozła nas do Dawson City, wybieram się z Danielem na rzekę Jukon. Po wymontowaniu bezpieczników odpowiedzialnych za wszystkie systemy kontroli trakcji i hamowania z naszych Rav 4, kręcimy i ślizgamy się po lodzie i śniegu jak dzieci. Okazuje się, że „trening” przydał się już następnego dnia, udaje nam się z Anią drużynowo wygrać slalom na lotnisku w Dawson. Slalom Rav 4 został wprowadzony zamiast jazdy poduszkowcem, który niestety odmówił posłuszeństwa, gdy temperatura spadła poniżej 35 stopni.

Trasa biegu górskiego wytyczona została w magicznej scenerii gór Tombstone, jest przepięknie, widoki podświetlonych wschodzącym słońcem gór i zimno zapierają dech w piersiach. Ania czuje się na tyle słabo, że odpuszcza bieg. Ja napieram, bo ciekaw jestem widoku, jaki będzie ze szczytu i nie żałuje. Jest niesamowity na szczycie staje jak wryty, z otwartą gębą wpatruje się w bezkresną przestrzeń dookoła. Na mecie robimy sobie zdjęcia, tarzamy się w śniegu jak dzieci i upijamy się ta niecodzienną scenerią.

Przez dłuższy czas męczymy gościa z ekipy Sled Porn www.sledporn.com (chłopaki krecą backloop’y), która zapewnia obsługę skuterów śnieżnych, aby nas przewiózł. Jazda 180 konnym potworem w głębokim śniegu przypomina trochę surfing, gość chce na nas zrobić wrażenie, więc skacze, pływa, jeździ na „tylnym kole” i robi inne głupoty. Połowy nie rejestruje, bo zamykam oczy ze strachu. Namawiam Anie na przejażdżkę, tak mocno ściska kierowcę w pasie, że Greg jest Anią wyraźnie zainteresowany podczas kolejnych dwóch wieczorów a na dodatek Ania dostaje koszulkę, za która ja muszę słono zapłacić – ach te kobiece wdzięki!!!


Zawody się skończyły, ale Adventure trwa – Party Time !
Oficjalne zakończenie w Dawson, miasteczku gdzie czas stanął jakieś 100 lat temu podczas gorączki złota. W zabawie nie przeszkadza nam nawet zespół Country. Po części oficjalnej odwiedzamy Saloon, w którym lokalesi chcą potwierdzić zasłyszane legendy o dalekim kraju nad Wisłą, w którym pije się więcej niż na Syberii. Mieszkańcy Dawson są niesamowicie gościnni i bardzo interesują się ludźmi z zewnątrz, no cóż w zimie to rzadko, kto tu dociera.

Czeka nas jeszcze długi powrót na południe do Whitehorse, pożegnanie się z samochodami i zakupy pamiątek z Yukonu. Następnego dnia rano wylatujemy postanawiamy, więc nie kłaść się spać. Tym razem przyłączają się do nas Niemcy, którzy wygrali, a co ważniejsze pozbyli się ciężaru presji, że muszą zwyciężyć. W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze Vancouver, jest +10 stopni, Starbucks, zielona trawa i ośnieżone szczyty na wyciągnięcie ręki. Niestety lecimy dalej żeby wylądować wkrótce na Okęciu – w kraju mokrej ścierki (0 stopni i mży).
Na lotnisku oprócz Pani z Fuldy witają nas Maja Zeler i Michał Kiełbasiński – dzięki to było miłe !

Długa mi ta opowieść wyszła, ale to dlatego, że mi się tam podobało. Zauroczyła mnie niewyobrażalna wprost przestrzeń, w większości nietknięta przez człowieka. Jest w Yukonie jakaś wyczuwalna wolność i niezależność, ciągłe mierzenie się z żywiołami, poszukiwanie ostatniego pogranicza. Do tej pory Yukon znałem tylko z książek London’a, niewiele się tam zmieniło podążanie za marzeniami nadal wisi tam w powietrzu. To kraina dla ludzi, którzy nie mogą sobie znaleźć miejsca w tłoku i pośpiechu, w którym przyszło nam żyć. Dlatego też akcja promocyjna, w jakiej uczestniczyliśmy, stoi w tak rażącym kontraście do wartości i stylu życia, jaki prowadzą ludzie w Yukonie.
Organizatorzy niestety nie ustrzegli się pewnych błędów, jeżeli chodzi o stronę sportową Fuldy. Potknięcia organizacyjne i nierówne traktowanie poszczególnych ekip tłumaczy jednak fakt, że Fulda Challenge to nie zawody sportowe a akcja marketingowa. Takie błędy trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Organizatorzy robili co mogli, nie było w nich złej woli, celem było wspólne przeżycie przygody – to się udało. Pojechaliśmy z Anią do Kanady, żeby zobaczyć Yukon, dobrze się bawić i poznać nowych ludzi. Fajnie by było wrócić do Polski jako zwycięzcy, ale na tej wycieczce naprawdę nie wynik był najważniejszy. Dlatego też namawiam Was wszystkich gorąco do zgłaszania się do kolejnej edycji Fuldy a gwarantuje Wam, że nie pozostaniecie obojętni wobec Yukonu. Zachęcam też wszystkich to odwiedzenia Yukonu, nie koniecznie przy okazji Fuldy. Odbywa się tam wiele imprez typu Adventure, teren jest stworzony do tego typu działalności. Ponadto palenie marihuany jest tam tak samo nielegalne jak picie piwa no i można robić salta skuterami śnieżnymi!

Dziękuje Ani za to, że ze mną wytrzymała i Tomkowi Dwojakowi, że nas wysłał na tą daleka północ.


tabela wyników
[size=x-small](przygotowana przez Michała Kiełbasińskiego)[/size]
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/fulda.gif[/img]

[b]Zobacz również


[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=119]Relacja z eliminacji do Fulda Challenge[/url]

[url=http://www.kubazwolinski.com/category/przygoda/rajdy-przygodowe/fulda-challenge/]Relacja dzień po dniu na stronie Kuby Zwolińskiego[/url][/b]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany