[size=x-large]Sherpas Raidteam na AT[/size]
Ula Wojciechowska


Wszystko zaczyna się dużo wcześniej. Na tyle wcześnie, że nie zdaję sobie jeszcze sprawy z tego, na co się porywam. 350 km? Pogórze Przemyskie? Potem widzę swoje imię na liście startowej AT, i to na trasie masters, a zegar odlicza dni do startu. Klamka zapadła!

Potem nadchodzą wątpliwości, dużo wątpliwości i lekka panika. Za późno na sensowne treningi. Przebiegnięte zimowe kilometry, kilka krótkich startów z Grześkiem, rowerowy wyjazd na Podlasie z sakwami, kilka wypadów na rolki – w sumie niewiele tego, ale musi wystarczyć. Dzień próby zbliża się wielkimi krokami, na liście coraz więcej teamów, uzupełniamy ostatnie braki sprzętowe.

W przeddzień podróży do Arłamowa przyjeżdża Grzesiek i tuż przed zamknięciem supermarketu udajemy się na wielkie zakupy. Z wyładowanym po brzegi koszykiem wyglądamy prawie jak normalni ludzie. Batony, czekolady, ciastka, mleko w tubkach i tym podobna „zdrowa” żywność na trzy dni w górach.

Czuję się zupełnie nieopierzonym pisklakiem, kiedy widzę profesjonalnie przygotowane, solidne skrzynie na przepak, stojące niedaleko naszego rozgardiaszu. Próbujemy to jakoś ogarnąć. Gdzie wrzucić skarpetki, gdzie jaką wodę, a może izotonik? Ile jedzenia na przepak B, ile na C? Komuś potrzebny sznurek, ktoś woła o srebrną taśmę. Czy mamy zapinki do łańcuchów, smar? Które buty na który treking?

Mapa. Wielka płachta, którą trudno ogarnąć wzrokiem. Tu jesteśmy, hm. Troszkę sobie pozwiedzamy. A, jest jeszcze druga strona! Jeśli pójdzie zgodnie z planem, to zobaczymy nie tylko Pogórze, ale i kawał Bieszczad! Chłopaki siedzą nad mapami późno w noc. Marker w robocie, i nożyczki. Rysowanie wariantów, cięcie map na mniejsze, bardziej użytkowe fragmenty. Nie ogarniam tego.

Zaczyna się niewinnie. Oszczędzone mi zostaje najgorsze latanie po krzakach, to chłopcy biorą na siebie. Lecą we wszystkie kąty mapy, ja zaliczam tylko 2 najbliższe punkty BnO. Gorąco, żar leje się z nieba. Dziewczyny wszystkich teamów siedzą i czekają na resztę. Sielanka na zielonej trawie.

Moje rolki jadą gdzie chcą i jadą za szybko. Zdecydowanie za szybko! Wyjeżdżam zza zakrętu z nadzieją, że może tam dalej jest znowu pod górę. Ale nie! Próbuję jeszcze hamować, tracę panowanie nad przestrzenią, lecę z impetem na asfalt i szutrowe pobocze, turlam się kilka razy zanim uda mi się zatrzymać. Boli! Siedzę na tym poboczu i szacuję straty. Wielka dziura w spodniach, krew się leje, łokcie nie lepsze. Koło mnie co chwilę przemyka jakaś postać, ale z powodu łez niewiele widzę. Zbieram się i powoli zaczynam schodzić w skarpetkach na dół. Gdzieś daleko widzę Hiubiego, Maciek i Grzesiek muszą być z nim. Jest mi głupio, że musieli czekać. Jeszcze gorsze jest jednak to, że teraz boję się każdego zjazdu, pomimo że żaden więcej nie jest już taki, jak ten pierwszy straszak. Jestem zła na to wszystko. Nie umiem się przełamać. Tracimy mnóstwo czasu, bo kilka razy zamiast jechać – idę bez rolek. Rezygnujemy z jednego punktu. Wszystko mnie boli, ale z ulgą zakładam normalne buty i ruszamy na treking.

Towarzyszy nam żniwiarz punktów. To my, szary koniec stawki, za nami nie ma już nikogo. Nad Kopyśną z wolna zapada zmrok, krzyże na tle nieba to memento. Dalekie grzbiety stają się fioletowe. Na biało kwitną czeremchy, tworząc z bukami i świerkami mozaikę jak z dziecinnego obrazka. Niebo jest nam przychylne, pozbawione chmur. Hubert dzwoni do Ewy, żeby powiedzieć „dobranoc”. Minął cały dzień, a my jesteśmy dopiero w połowie tego pierwszego długiego etapu! Przed nami nocny odcinek specjalny…

Nikt sam z własnej woli nie wybrałby takiego wariantu, chyba że poszukiwacz ran ciętych, kłutych i szarpanych ze strony tarniny i dzikiej róży, miłośnik przemoczonych błotem butów, pionowych skarp i dzikich wąwozów. Te 2,5 km niszczy nas, dłuży się w nieskończoność, pomimo to później słyszę w głosie Grześka dziwną tęsknotę, gdy wspomina o tym, że w życiu tak trudnego odcinka nie zrobił.

Asfalt do Arłamowa. Węglarze zaczepiają o papierosy. Nastąpiło zlitowanie się nad moimi bąblami. Odpuszczamy aż cztery punkty trekingu. Będzie gigantyczna kara. Ale dla nas może to być jedyny sposób na ukończenie. Maciek mnie holuje, w końcu pojawia się drogowskaz i baza. Nie widzę Marcina (powinien gdzieś tu spać), jest druga w nocy i nie będę go szukać. Przypominam sobie różne rady, o spaniu krótkim ale regularnym. Przygotowujemy się na rower, wskakujemy na 20 minut do śpiworów. Chłopcy nie chcą, ale po chwili śpią jak zabici.

Chłód nocy, długie asfaltowe zjazdy. Zjeżdżamy na szutry i po chwili robi się gorąco. Grzesiek nie ma butów rowerowych. Mimo to dzielnie daje radę – pierwszy rower to tylko kilkadziesiąt kilometrów, nie jest to straszna perspektywa. Wręcz przeciwnie, można by tak jechać i jechać. Wstaje ranek, mijamy uśpione wioski, jest naprawdę pięknie. Rower daje nam odżyć po tym nocnym przedzieraniu się przez chaszcze. Tempo nie jest szalone, mimo to etap mija nam szybko – przed nami już dolina Sanu, prom i przepak, na którym już czekają kajaki!

Miarowe uderzenia wioseł o wodę, plusk, to niemożliwe słońce, sen. Odpływam co jakiś czas. Maciek wiosłuje. Hubert i Grzesiek są za nami. Staramy się być w zasięgu wzroku, ale czasem nikną za zakrętem. Potem Maciek śpi, ja wiosłuję, krótka przerwa na zadanie specjalne. Mijają wioski, mostki, jakieś pagórki. San niesie nas mocno do przodu i te 50 km mija bardzo szybko. W każdym razie ciągle jest dzień, a to dla nas dobra wiadomość, bo przed nami znów treking i dobrze wbić się w krzaki, póki świeci słońce.

Znów asfalt. Słońce pali, Grzesiek jest cały czerwony. Nie mamy żadnego kremu, pękają usta, pijemy i pijemy. Las – znowu te cholerne zwalone drzewa, krzaki leżące na ścieżkach, gęstwina jakby specjalnie ułożona nam na złość. Nie myślimy o mecie. Myślimy o końcu tego etapu, o kolejnym punkcie. Perspektywa mety jest ciągle zbyt odległa, dołująca. Ile jeszcze tych bąbli, ile batonów, od których robi się niedobrze? Błądzimy, zdarzyło się „złe pójście”. Lądujemy już po ciemku w wiosce, ale co to za wioska? Asfalt. I czesanie gór, pozbawionych znaków charakterystycznych, poprzecinanych drogami i dróżkami, zarośniętych. Niby niewysokie to, ale daje popalić. Koniec etapu, tu jak ćmy do światła zbiegają się czołówki w okolicach ostatniego punktu. Próbuję policzyć, podzielić na cztery, nic mi nie wychodzi. Ile nas tu krąży po lesie? Idę za kimś, ale kto to? Czy to od nas? W końcu jest punkt i ostatnie zejście do promu, na którym nogi już nie chcą nieść, i tu idziemy z Maćkiem tak, jak to się widzi na filmach z Eco Challenge.

Przepak. Walka z bólem, żeby stopy pokryte bąblami umieścić w butach rowerowych, sztywnych i dość dopasowanych, choć o numer za dużych. Krótki przelot z jakimś idiotycznym spaniem. Patrzę w gwiazdy i zasypiam, budzę się dokładnie 3 minuty przed budzikiem, w lekkiej panice, bo się rozjaśniło. Ile spaliśmy? Potrząsam Grześkiem, budzimy resztę, ruszamy, punkt i już przepak. Za nami druga noc, przespana godzina. Czujemy się dość rześko, po zsumowaniu całego spania z tymi kajakowymi drzemkami wychodzi kawał czasu.

Przedostatni, tak! – przedostatni odcinek przed nami. Czy zaraz poczujemy tradycyjne przyciąganie mety? Kolejny ranek, nasi bliscy i znajomi gdzieś daleko w domach znów wstają po przespanej nocy, a my nadal idziemy, jedziemy, płyniemy, połykamy te kilometry. Łapie mnie kryzys. Kolejne buty już nie przynoszą ulgi stopom. A przed nami treking, jakieś cholerne górki. Pierwszy raz w życiu łamię się, łykam jakieś tabletki przeciwbólowe. Ze strachem, bo jeśli przymulą mnie jeszcze bardziej, to koniec, po prostu zalegnę gdzieś w krzakach i nic mnie stąd nie ruszy. Ale nie! Powoli ból tępieje, mogę podkręcić tempo. Przed nami fragment na mapach BnO. Lubię takie mapy, to zwykle prosta nawigacja, przejmuję na jakiś czas stery, biegnie mi się lekko i budzę się z tego porannego otępienia.

Nad rzeką czekają nowiny. Odwołane zadania specjalne, odwołana druga część trekingu, ta za rzeką. Cieszyć się czy nie? Żal tyrolki, ale tych punktów mi nie żal! Mapa była tam tak porypana, że od samego patrzenia na nią kręciło się w głowie, jakieś dziesiątki dróżek, boczne grzbieciki. Wędrujemy z powrotem wzdłuż Sanu, na ostatni przepak. Znajdujemy salamandrę. Taki drobiazg, drobny znak, ale cieszy. Koniec, widać już most, nasza ścieżka prawie znika, wchodzę do wody i idę wodą, stopom to przyjemnie służy. San to świetna rzeka.

Popołudnie, słońce, przepak. Puree, pierwsze ciepłe jedzenie od dwóch dni. Idzie trzecia noc. Przed nami najdłuższy etap, etap, który sam w sobie mógłby być osobnymi zawodami – 100 km rowerem. Mały problem z zostawioną kartą, po którą wraca się Maciek. Przyjeżdża Max, fotograf z Sanoka. Gadamy. Holowanie, asafalty, wioski. Podejście pod szybowcowe lotnisko, Hiubi pomaga mi wtargać rower przez te wszystkie patyki, piękny widok, którym nie cieszymy się zbyt długo ani zbyt wnikliwie – gonimy team przed nami. Najszybszy zjazd, adrenalina, świetne tempo, które trzymamy dalej, aż do Leskiego Kamienia.

Zadanie okazuje się łatwe i nie wymaga wcale wiele siły, jak się tego obawiałam. I piękny zjazd, nie wzięłam czołówki, więc jadę po ciemku, w stronę światła, które jest na dole. To wszystko to tylko taki przyjemny akcent, kupujemy Colę i ruszamy dalej – nad Solinę!

„Grzesiek! Grześ!” – drę się wniebogłosy, w ciemność, ale on mnie nie słyszy, pędzi przed siebie. Przed chwilą Maciek złapał gumę, Hiubi został mu pomóc. Jak ja mam dogonić tego szalonego chłopaka przede mną? Nagle słyszę łomot i widzę, jak światło czołówki i rowerowej lampki Grześka kreślą jakiś dziwny zakrętas, aż wszystko ustaje, a on zbiera się spod tej kupy żelastwa (czy raczej aluminium). Podjeżdżam, na szczęście nic poza nadgarstkiem Grzesia nie ucierpiało. W dodatku to ten sam nadgarstek, który ucierpiał na rolkach. „Przejechaliśmy zjazd na zaporę, a Maciek złapał gumę” – mówię. „Nie, zjazdu jeszcze nie było!” – upiera się Grzesiek. Dobrze więc, powoli jedziemy dalej, w miejsce, którego nie widzieliśmy nigdy wcześniej.

Siedzimy na ławce na zaporze, jest tak spokojnie, to Myczkowce, gdzie nie ma tłumów, ani budek z piwem, dalekie światła odbijają się w wodzie, a my sobie spokojnie rozmawiamy. Zeszłej nocy Grzesiek zgubił jedną z soczewek kontaktowych i źle mu się jedzie po ciemku, zwłaszcza przez las. Przyjeżdżają Maciek i Hiubi, znów tniemy asfalty pocąc się na podjazdach i marznąc na zjazdach. Solina. Nie pasujemy tu. Tłumy imprezują, disco unosi się nad wodami, które gdzieś tam są pod nami, w ciemności. A punktu nie ma, zgarnęli go piraci z Soliny albo potwór.

Łobozew, kościół. Spontaniczna drzemka, ma być 15 minut. Jest lodowato. Maciek nie zasypia, i kiedy wyruszamy znów na asafalt, nie może dalej jechać. Robimy tylko mały podjazd na rozgrzewkę i po chwili lądujemy w krzakach jeżyn, a rowery w rowie. Pomiędzy dwiema NRC-tami leżymy sobie jak sardynki w puszce, jest nam cieplutko i zaczynam się zastanawiać, po co ja kiedyś zabierałam w góry namiot i śpiwór? Po tym śnie, który rozrzutnie planujemy na godzinę, ruszamy dalej, w stronę punktu, który okaże się naszą największą nawigacyjną porażką.

Ale najpierw, zanim nasza czujność zostanie uśpiona, spotykamy Słoweńców. Tę ekipę mijaliśmy już na trasie kilka razy, więc i tutaj wesoło się pozdrawiamy. Ich makser ze skupieniem wpatruje się w licznik, wzrok ma lekko błędny, ale daje radę. Czyli namierzają się jak należy, z linijeczką itd. Ale przecież mamy jechać szlakiem rowerowym – nic trudnego. Jedziemy w ciemną noc, kończy się asfalt, zaczynają błota i brody na strumykach. Szlaku nie ma. Są jakieś drogi, wbijamy się w górę. Może nie jesteśmy tam, gdzie powinniśmy być. W takim razie gdzie? Przed nami łąka, zasnuta zimną mgłą. Byle się tylko nie stracić z oczu! Szukamy drogi, Hubert wskakuje w leśne ostępy. My na chwilę siadamy na ściółce i natychmiast odpływamy w sen. Nie, to bez sensu. Tracimy czas. Musimy wrócić. Robi się widno, ale mgła nie odpuszcza. Którędy tu przyszliśmy? Dobrą chwilę szukamy powrotnej drogi. Jest w nas ciągle jakiś upór, żeby znaleźć ten punkt, do mety już tak niewiele! Teraz to przyciąganie mety już czuć. Zaczyna się czwarty dzień, to jest dzień, w którym będziemy na mecie i jesteśmy tego pewni.

Zjazdy po niekończących się łąkach, grzbiecikach. Grzesiek ma problem z hamulcami. Prawie taranuje mnie na zjeździe, przemyka obok jak szatan. Na dole próbuję skrócić mu linkę, ale nie starcza to na długo. Czarna. Sklep, w którym w zeszłym roku kupowaliśmy z Marcinem drożdżówki, jadąc z sakwami w Bieszczady. Przełęcz między Żebrakiem i Rabe, gdzie nocowaliśmy. Podjazd pamiętałam jako piekielny. Teraz po prostu z holem wjeżdżamy tam, a Grzesiek na górze pyta z rozbawieniem: „To miała być ta straszna góra?”

Krościenko, poranek, sklep. Wspomnienia z Krościenka – kiedyś czekaliśmy tu kilka godzin na przemytniczy pociąg do Zagórza, którym potem jechało się 5 km/h.Tymczasem przed nami ostatni punkt kontrolny! Siedzimy na ławce, jemy normalne jedzenie. Jogurty, parówki, bułki. Przy stole, jak normalni ludzie. Nie na rowerze, nie idąc i potykając się o gałęzie. Meta jest na wyciagnięcie ręki. Żartujemy, schodzi z nas trochę tego napięcia, zapominamy o nocnym szukaniu we mgle.

Łatwa szutrówka, banalna nawigacja, cholera! Znów Maciek łapie gumę. Schodzimy z rowerów i zasypiamy gdziekolwiek, słońce świeci, śpiewają sobie ptaszki. Przed nami góra. Klnę na te gałęzie. Bąble na nogach przecież nie poszły sobie. Są cały czas. Wolałabym jechać niż iść, no ale przez górę robimy skrót. Nie wiem, czy jest szybszy, bo wlokę się strasznie, na szczęście Hiubi holuje mój rower za swoim. Zjazd w dół – Grzesiek prowadzi rower, hamulce odmówiły współpracy. Potem Maciek odkrywa, że po prostu linka wypadła przy manetce, a my gapy, nie sprawdziliśmy tego…

Ostatni asfalt. Na drodze nie ma już nikogo. Tylko my i słońce. Inne teamy dawno już śpią sobie albo jedzą przysmaki w bazie. Nie musimy się spieszyć, a jednak jest w nas ciągle wola walki o te parę minut. Maciek holuje mnie do góry, ostatni zjazd do Arłamowa, podjazd, brama. Okrążamy hotel, przejeżdżamy przez dmuchaną bramkę. I to jest koniec, taki zwyczajny. Może nie całkiem, bo choć jesteśmy na końcu, to mamy szampana, którego Hubert kupił w Krościenku. Zaczyna padać deszcz, taki przelotny, i krople deszczu razem z kroplami szampana mieszają się i spadają na nasze głowy, rowery i plecaki, na te wszystkie kilometry i godziny.

Bo po prawie 74 godzinach jesteśmy tam, skąd wyruszyliśmy

[i]Ula Wojciechowska

Zdjęcia: Piotr Silniewicz, http://silne-studio.pl/

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany