[b][size=x-large]Śniła mi się Sokolica[/size][/b]

Relacja Palmolive napieraj.pl z VII Ekstremalnego Rajdu Orła – Krzeszowice, 13-14.IX.2008


Po 25 godzinach rywalizacji dotarliśmy na metę VII Ekstremalnego Rajdu Orła na I miejscu w kategorii MIKS. Gdyby ktoś powiedział mi o tym na podejściu pod Sokolicę, kiedy siedziałam uczepiona korzenia drzewa i zalewałam się łzami chyba zdzieliłabym go w łeb, że ze mnie kpi.

Wszystko rozpoczęło się w samo południe w Krzeszowickim parku, po którym odbył się bardzo krótki, bo zaledwie dwukilometrowy bieg na orientację, za to gęsto usiany punktami. Gdzie człowiek nie pobiegł tam punkt – aż nie wiadomo było, którego byka łapać za rogi. Dalej ruszyliśmy na etap rowerowy – długi, stukilometrowy i bardzo ładny, chociaż głównie po asfaltach. Czułam w sobie moc nawet na podjazdach, co mnie bardzo zaskakiwało bo zwykle przy wzniesieniach na asfalcie zaczynam cienko piszczeć i wzywać mojego bohatera z holem, żeby mnie wciągnął na górę. Okazało się jednak, że Bozia przewidziała dla nas trochę więcej atrakcji.

[b]Raz na wozie raz pod wozem[/b]

Najpierw wyprzedziliśmy Kasię Polak z Hubertem Puką i zgubiliśmy się na chwilę i znowu byliśmy z tyłu. Dogoniliśmy ich, ale kiedy próbowałam trzymać się blisko Krzyśka w przednie koło wkręcił mi się hol. Szybko go wyrwaliśmy. Krzysiek wysłał mnie, żebym goniła Zgórmysynów – Tomka i Martę, on został naprawić hol. Mieliśmy się spotkać na punkcie. Pognałam zatem ile sił w nogach i płucach, żeby się nie zgubić, bo nie miałam ani mapy, ani telefonu, więc jakbym się pogubiła byłaby kaplica. Za Zgórmysynami trafiłam do chyba najładniejszego fragmentu etapu rowerowego – Ojcowskiego Parku Narodowego. Od razu pojawiło się więcej rowerzystów, spacerowiczów, zupełnie inny świat. Piękne widoki, aż chciało się pojechać chwilę wolniej i nacieszyć oczy. Na punkcie przy Bramie Krakowskiej nie czekałam długo na Krzyśka. Pojawił się po dwóch minutach i jeszcze przed Zamkiem w Pieskowej Skale dogoniliśmy Zgórmysynów i wraz z nimi podprowadzaliśmy rowery na górę. Dalej rozpoczęły się głównie przeloty drogami polnymi i szlakami rowerowymi. Zaczęłam już trochę słabnąć. Wcześniej dawałam z siebie bardzo wiele, bo cały czas tuż obok nas były pozostałe dwa zespoły MIKSowe, teraz, kiedy zostawiliśmy ich trochę z tyłu poczułam, że teraz chętnie bym już pobiegała zamiast grzać siodełko.

[b]W połowie drogi do połowy[/b]

Nieśmiało zapytałam Krzyśka czy jesteśmy chociaż w połowie etapu (mając oczywiście nadzieję, że powie – oj już daleko za!) i zamilkłam jak usłyszałam, że dopiero będziemy się zbliżać do połowy. Od tej pory jechałam już ze spuszczonym nosem. Ósmego punktu, który rozpoczynał kajaki wyczekiwałam z utęsknieniem. Wiedziałam, że tam się dla mnie trochę rozstrzygnie – jeśli Zgórmysyny są tuż za nami nie ma sensu tak drzeć, bo nie dotrwam do końca, jeśli są dalej za nami to jeszcze trochę z siebie dam. Okazało się, że są blisko a ja dostałam takiego przypływu mocy, że pierwszy raz przewiosłowałam dzielnie calusieńki etap na Zalewie Sosina. (Nie ma co padać na kolana przed tym osiągnięciem – odcinek miał 4km) Humor mi się poprawił, bo wiedziałam, że już niedaleko. Zaczęło się robić ciemniej i co jakiś czas Krzysiek musiał się zatrzymać i upewnić czy dobrze jedziemy. Okazało się, że jego koło płata figle i trzeba je co jakiś czas podpompować. Oczami wyobraźni cały czas widziałam Zgórmysynów tuż za nami. Myślałam o zadaniu linowym – most nad jeziorem – będzie mokry czy suchy? Oby był suchy.

[b]Gwiazdy nad Tobą, gwiazdy pod Tobą i dwa obaczysz księżyce…[/b]

Szczęśliwie był. Lina była zawieszona stosunkowo blisko nad wodą, ale jeśli się wisiało na „kiełbaskę” jak niegdyś na trzepaku z kolegami z zerówki, nogi też pozostawały suche. Dziesięć ruchów i chwila odpoczynku. Patrzę w dół i z radością witam światełko swojej czołówki odbijające się w tafli jeziora. Ślicznie. Zapamiętam to mimo trudu pokonywania mostu. Teraz już gnamy na przepak. Zacznie się pieszy, czyli część, na której na ogół radzę sobie lepiej. Szybko się przebieramy i wybiegamy razem z weteranami – Grześkiem Wamberskim i Jarkiem Stawiarzem z Compass Interform 3. Na początku truchtamy, oni nam uciekają, my ich gonimy. Wolimy początek przenawigować z nimi. Co cztery głowy to nie jedna. Punkt pierwszy był chyba źle rozstawiony i znaleźliśmy go zupełnie przez przypadek. Chłopaki z Compassu jednak ewidentnie nie chcieli iść z nami dalej i uciekli. Zemściło się to na nich, bo na punkcie drugim byliśmy przed nimi. Zielony szlak wyprowadził nas wprost na namiot sędziów. Popędziliśmy dalej na odcinek specjalny.

[b]Błędnym wzorkiem za faworkami[/b]

Mieliśmy problem ze znalezieniem początku, trochę pobłądziliśmy po krzakach i chwilę po tym jak go podbiliśmy doszli nas weterani. Tu zaczęło się wyszukiwanie wzrokiem faworków, tempo drastycznie spadło. Przypominało to trochę błądzenie po omacku we mgle. Bardzo osłabłam. Poczułam jak pożera mnie senność, wyciąga po mnie swoje czarne łapska. Krok za krokiem, oby iść. I nagle – zadanie specjalne. Sprężenie sięgnęło zenitu – za nami są przecież weterani, musimy być szybsi, żeby nie czekać. Wejście kątowe po linie na przyrządach zaciskowych. Radzę sobie całkiem nieźle. Ale przed wejściem opiłam się soku i teraz z każdym machnięciem do góry sok znajduje się coraz bliżej wyjścia. Już jestem na górze a sok ciągle na swoim miejscu. Teraz zjazd. Wszystko strasznie długo trwa, przepinanie, wypinanie, rozmowa z sędziami – za wolno. Zjeżdżam i szukając drogi powrotnej przypadkiem odnajduję faworki, ale nie wiem czy nie są po to, żeby doprowadzić nas z powrotem. Wracam na drugą stronę. Krzysiek wisi na linie i czeka aż go wypną. Przychodzą Zgórmysyny. Teraz zaczynam się wściekać. Od sędziów próbuję się dowiedzieć gdzie jest kontynuacja faworków od odcinka specjalnego, ale oni niczego nie wiedzą – niczego. Tracę trochę czasu na ochrzanianie ich, że tutaj trwają zawody a oni grzebią się jak muchy w smole, że stoją jak kołki i nic nie wiedzą o miejscu, w którym stoją. Trochę pokrzykuję, jestem niemiła i zła. Idea tego punktu była taka, żeby pokonać go z plecakiem i nie wracać już na tą stronę, ale sędziowie tego nie wiedzieli więc trzeba wracać i jeszcze raz na drugą stronę – obejść skałkę. Idziemy dalej i znowu się złoszczę. Może za dnia byłoby tu ładnie i miło. Ale widzę tylko liście, ledwie idę, góra dół, po tym samym zboczu. Kończymy odcinek i niemal płaczę z radości. Dał mi w kość.

[b]Chcę zrezygnować, ale pójdę dalej[/b]

Czuję się coraz gorzej. Nie mogę jeść ani pić. Jest mi koszmarnie niedobrze, czuję cofkę z żołądka i potworną niemoc. Tak bym chciała na chwilkę położyć się na drodze, skulić i żeby ktoś pogłaskał mnie po głowie. Boli mnie ścięgno przy kolanie a za dwa tygodnie mam maraton w Warszawie. Martwię się i mówię Krzyśkowi, że chciałabym zrezygnować. Chciałabym, ale tego nie zrobię. Z resztą i tak musielibyśmy sami dojść do przepaku. Nikt po nas nie przyjedzie. Więc lecimy dalej. Punkt szósty – Sokolica, najwyższa ściana na Jurze, znajduje się najdalej od bazy. Stąd już będziemy wracać. Cały czas czuję na karku oddech Zgórmysynów. Gdybym wiedziała, że są daleko stąd… Szukamy wejścia na Sokolicę. Znajdujemy bardzo stromą ścieżkę z elementami wspinaczki, która mnie przeraża i w moim stanie urasta przynajmniej do trudności V+.

[b]Proszę mnie stąd natychmiast zabrać[/b]

Stromo, liście, ślisko, chwytam korzenie, które zostają mi w rękach, kawałek skały, idę na czworaka. Wreszcie uczepiam się wiszącego drzewa i płaczę. Nigdzie dalej nie idę, proszę mnie stąd zabrać (widzę oczami wyobraźni, jak Zgórmysyny wchodzą tam elegancką, szeroką i wygodną ścieżką) a ja wiszę jak ozdoba choinkowa. Niech mnie ktoś przytuli! Zbieram się w sobie. Wiem, że w dół tędy nie zejdę – muszę wejść na górę i zjechać. Wchodzę, siadam przy ognisku. Marudzę. Ale w końcu zjeżdżam. Powoli, bo lina strasznie ciężka i reverso utrzymałoby mnie jak przyrząd zaciskowy gdybym jej nie wyciągała. Trochę zaczyna mi pracować wyobraźnia – dobrze, że jest noc i nic nie widzę. Jest jak w jaskini – nie widać lufy pod nogami, tylko zjazd dziwnie długi. Trochę boję się, że lina się przedrze, że spadnę, zastanawiam się jak to jest spadać z 50, 40, 30, 20 metrów, z 10 się już nie boję. Teraz już zaczyna się powrót.

[b]Świat nabiera kolorów[/b]

Zbliża się poranek, jest zimno. Trudno mi się ogrzać. Próbuję coś zjeść i biorę dwa łyki picia. Po etapie okaże się, że przez całą noc wypiłam może pół litra. Jest lepiej. Mimo, że jest zimno, wstaje nowy dzień. Z radością witam kolejne pojawiające się kolory. Niebieski, fioletowy, różowy, jest już czerwony i żółty. Na trochę gubimy się w wysokich trawach. Szukamy jeszcze chwilę kamieniołomu – punktu ósmego. Dalej jest baza. Przebieramy się. Nie wierzę, że pójdę jeszcze na rower. Przez połowę etapu pieszego sądziłam, że jak dojdę do bazy to dam sobie spokój. Udaje mi się przekonać Krzyśka, żebym się mogła 10 minut przespać. Leżę przez 12 minut i dygoczę pod śpiworem. Ręce mam jak sople lodu. Teraz uchodzi z nich zimno i ochładza śpiwór. Dobra, trzeba kończyć te zawody, żeby można było spokojnie iść spać. Teraz nie można się poddać. Z pierwszego miejsca się nie schodzi tak łatwo.

[b]Wsiadam na hol i niech się dzieje co chce[/b]

Wychodząc na rower spotykamy zwycięski zespół Zgórmysyny 2 – Dominika Nowaka i Mateusza Dzieżoka. Oni rower mieli już za sobą i spacerowym krokiem wybierali się na ostatni bieg na orientację. Przez pewien czas cierpię. Moje ciało mówi nie. Jest mi zimno, poobcierałam się w kroku, boli mnie ścięgno. Wiozę się na holu. Dojeżdżamy weteranów, którzy łyknęli nas na Sokolicy. Z nimi wchodzimy na Zamek Tęczyn. Oni zjeżdżają, ja sprowadzam, bo jak sobie wyobrażę wywrotkę z tak zbiedniałym ciałem, to nawet zęby zaczynają mnie boleć. Powoli, punkt po punkcie jesteśmy coraz bliżej mety. Mogę już sama pedałować i co i raz wpinam się w hol jak jest pod górkę i wypinam się w dół. Przy punkcie w Kapliczce w Radwanowicach obserwujemy jak jakaś ciemna kobieta wrzeszczy na dziewczynę na punkcie, że nie ma Boga w sercu skoro rozbiła namiot tuż obok Kaplicy. Nie włączamy się do dyskusji, dziewczyna świetnie sobie radzi. Dalej gaz do bazy. Jeszcze tylko bieg na orientację – 5km i koniec. Spodziewam się 5km po mieście, w łatwym terenie, sądzę, że dam radę potruchtać.

[b]Ciepły oddech na karku[/b]

Jurek Kryjomski zapytany o Zgórmysynów mówi nam, że są daleko, bo w Radwanowicach jeszcze ich nie było. Daleko?! To znaczy, że depczą nam po piętach! No to gaz! Lecimy biegiem początek. Później okazuje się, że bieg jest jak najbardziej terenowy. Dobrze, że jest dzień. Nawiguje się przyjemnie i dużo leci na azymut. Tym razem cały czas patrzę na mapę. Chcę wiedzieć gdzie jestem a nie być tylko mięsem armatnim. Pomagam Krzyśkowi w kilku miejscach. Punkty są najczęściej w lejkach, w muldach. Ciekawie usytuowany jest punkt na nosku w wąwozie. Na szczycie grzbietu rozdzielającego dwa wąwozy znajduje się mały dołeczek. Chyba dzieło rąk ludzkich. Uciekając przed Zgórmysynami dochodzimy weteranów, którzy dołożyli nam na rowerze. Dalej nawigujemy razem. Na koniec spotykamy chłopaków z Ostatniego Taboru – Marcina Chrobaka i Pawła Urbaczyka. Szukali perforatora przez ostatnie pół godziny, bo nie było go przy lampionie. Nie szukamy go już. Jest wystarczająco wielu świadków, że perforatora nie było.

[b]Krzysiu, miałam bardzo dziwny sen…[/b]

W szóstkę wracamy do bazy. Nie spieszymy się. Idziemy powoli, tak, jak dają nam siły. Ja tylko czasem się oglądam się za siebie czując oddech na karku. Na metę wchodzimy w szóstkę trzymając się za ręce jako 3, 4 i 5 zespół. Zgórmysyny pojawiają się na mecie prawie 2 godziny później, kiedy ja śpię już smacznie, zasłużonym snem. Ciężko mi uwierzyć, że w ogóle była jakaś Sokolica, jakiś odcinek specjalny, że przez całą noc łaziłam po krzakach i że płakałam. Nie wierzyłam, że skończę. To chyba tylko dzięki Zgórmysynom i mojemu wyczulonemu karkowi.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany