[b][size=x-large]10 w skali Beauforta[/b][/size]

Świta, na przepaku przy Przełęczy Kocierskiej szykujemy się do ostatniego już, rowerowego etapu. Korzystając z formuły rajdu, rezygnujemy z PK 19, więc przed nami tylko parę asfaltowych podjazdów i zjazdów do mety w Bielsku. Ale po nocnym trekkingu w ulewie, wiemy, że na zjazdach porządnie nas przemrozi. Dlatego ubieramy się starannie, zakładając wszystko co jeszcze znajdzie się w przepaku: największy luksus to czapka, suche rękawiczki. Pod przemoczoną kurtką owijamy się nrc-tką. Jest tu kilka różnych zespołów, ale panuje całkowita komuna: wymieniamy się tym, co jeszcze zostało. „Olek, masz suchy T-shirt?”, „potrzebujesz tego buffa?”, „mam jeszcze jedne spodnie, nie wiem czy się zmieścisz…” Wreszcie wystrojeni jak bałwanki, w prawie bojowych nastrojach, razem z chłopakami z Navigatorii ruszamy na ostatnią prostą. Długi i szybki zjazd, potem redukcja i znów pod górę. Rozpinam kurtkę, uff, jednak trochę za ciepło…


[i]fot. Jerzy Pawleta[/i]

[i]No i… znów bijatyka – no
Znów bijatyka – no
Bijatyka cały dzień
I porąbany dzień i porąbany łeb
Razem bracia aż po zmierzch. [/i]

A zaczęło się jakieś 20 godzin wcześniej od porządnego, górskiego BnO. Było sporo chaszczenia, podejścia i zbiegi, więc stawka nieco się rozciągnęła. Rozsądnie było wziąć ze sobą picie i jakiś żel, bo większość kończyła po ponad dwóch godzinach. Zaraz potem wskakujemy na rowery. Chwila zawahania nad mapą i już doganiają nas (i ostatecznie przeganiają) Magda z Krzyśkiem. Pocieszamy się, że to nic, daleka droga przed nami.
Kończymy długaśny asfaltowy podjazd i wreszcie zaczynają się beskidzkie, kamieniste zjazdy. Jadę za Maćkiem, skoncentrowana. Jest fajnie, szybko. „Tylko nie hamuj na mokrych kamieniach” – powtarzam sobie w myślach. Nagle bach! – pierwsza gleba. Co się stało? Nic takiego, hamowałam.


[i]fot. Jerzy Pawleta[/i]

[i]Z zasłony ołowianych chmur
Ulewa spadła nagle.
Rzucało nami w górę, w dół
I fala zmyła żagle.[/i]

Wpadamy na przepak i okazuje się, że jesteśmy pierwszym zespołem, który jedzie na rolkach. Ale to tylko dlatego, że czołówka zaczęła od kajaków. Navigatorzy i dwie ekipy 360 mają taką przewagę, że pod koniec naszego krótkiego etapu już do nas dołączyli. Rolki to sama przyjemność, za to na kajaku robi się nieciekawie, ochładza się i zaczyna padać. Jak zwykle włącza mi się szantowy repertuar, więc śpiewam na całe gardło, żeby walczyć ze znużeniem: „kiedy szliśmy przez Pacyfik, way-hey roluj go!”. Zaraz potem: „ahoj, ahoj!” – pozdrawiamy się z innymi ekipami. Patrzę za siebie – dobrze, że Maciek jest cierpliwy i jeszcze mnie znosi.


[i]fot. Jerzy Pawleta[/i]

Drugi rower miał być krótki, za to ze sporymi przewyższeniami. Podjeżdżamy, od czasu do czasu mijając owiniętych w peleryny zawodników trasy Classic. „Wreszcie jest błoto!” – cieszę się, bo przecież nie po to zakładałam cięższe opony, żeby jeździć tylko po asfalcie i kamieniach. Niedługo potem rzednie mi dziarska mina. Pada coraz więcej, a do tego zaczyna się ściemniać. Gdybyśmy wcześniej mieli lepsze tempo, przejechalibyśmy ten odcinek, a tak prowadzimy rowery, co chwila wpadając po kostki i kolana w błotniste kałuże. Widoczność zerowa, w świetle czołówki tylko gęsta mgła. Ale nie jesteśmy sami.


[i]fot. Jerzy Pawleta[/i]

[i]O pokład znów uderzył deszcz
I padał już od rana.
Diabelnie ciężki to był rejs,
Szczególnie dla bosmana.[/i]

Razem z TV Bielsko i Hadesami wpadamy na przepak. Jesteśmy przed limitem, ale zadanie specjalne i tak już odwołano ze względu na warunki. Stwierdzamy, że przebieranie się w suche rzeczy przy takiej pogodzie jest bezcelowe. Dobrze pamiętamy trekking na Adventure Trophy, więc na wszelki wypadek bierzemy więcej jedzenia i szykujemy się na długą walkę z mapą. Pierwszy odcinek jest jeszcze szybki – biegniemy asfaltem w dół, potem jedna chwila nieuwagi i leżę na ziemi zwijając się z bólu. Maciek patrzy bezradnie, potem pomaga mi wstać i daje ibupromy. W poniedziałek rano okaże się, że mam skręconą kostkę, ale póki co lecimy dalej.


[i]fot. Jerzy Pawleta[/i]

Od kajaków deszcz pada prawie nieprzerwanie. Przypomina mi się, że według super-dokładnej prognozy Tomka Pryjmy ulewa miała przyjść o 2 w nocy. „No, tym razem trochę się pomylili” – myślę. Dokładnie o 2 deszcz nasila się tak, że to co było wcześniej można nazwać mżawką. I zaczyna się najgorsze – tempo spada, nawigacja szwankuje. Ale walczymy – staramy się biegać, a ja śpiewam wszystkie nieprzyzwoite piosenki jakie znam. Wreszcie robimy Maćkowi piękny płaszcz z kapturem z nrc-tki, a ja drepczę obok i nie mogę się zdecydować, czy bardziej przypomina w nim hobbita czy rycerza jedi. Decyduję się na hobbita, bo prawda jest taka, że Rycerze Jedi byli już w tym czasie na mecie. Nam zajęło to trochę więcej czasu, wynik gorszy niż planowaliśmy, ale pozostaje satysfakcja ukończenia niełatwych zawodów i – choć nie sądziłam, że to powiem – wspomnienie nawet niezłej zabawy.

[i] Jejku, jejku, no mówię wam,
Jaki rejs za sobą mam. [/i]

Ela Molenda – [url=http://www.funexsports.pl/]Funexsports[/url]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany