[size=x-large]Relacja z Mini Bergson Winter Challenge[/size]


Leje. Leje tak mocno, że nie widzę dokładnie drogi. Minęliśmy właściwą przecznicę i kombinujemy wariant okrężny. „Teraz w lewo” mówi mój pilot, więc kręcę. Przede mną jacyś ludzie, przystanek… O cholera, wjechałem na torowisko. Wybrukowane tak samo jak jezdnia, żadnych linii. Odbijam lekko w prawo, ukosem przez trawnik. Nasze Adventure Racing zaczęło się już w centrum Wrocławia. Docieramy w końcu na miejsce zbiórki. Przepak i ruszamy do Karpacza. Samochód pali 200% normy, a rowery na dachu świszczą jak dziurawe organy. Może nas nie zdmuchnie… Zwalone pnie na poboczach pokazują wyraźnie, co się działo jeszcze kilkanaście godzin wcześniej. Jak później skomentował ktoś na czerwonym szlaku zasypanym leżącymi świerkami – „Ten Wyrwidąb musiał być mocno wkurzony!” Poprawiłem, że Wyrwiświerk raczej, choć po kilkunastu „przenoskach” było nam coraz mniej do śmiechu. Ale do bazy dojechaliśmy szczęśliwie z jednym tylko zmartwieniem- w jakich składach wystartować? Jako ZHP NONSTOP ADVENTURE było nas dwie kobity i trzech chłopa, co dawało sporą ilość kombinacji: 5x solo mini, a może 1x mix open, solo maxi i mix maxi? Jakie mini, nie przyjechaliśmy się tu obijać. Ma być porządny, długi trening. Już wiemy, że bez nart, za to dłużej z buta. Ustalamy po dwa mixy maxi i jedne solo maxi. Ale kto pójdzie solo? A kto z Olą? A kto z Agą? A kto tylko ze swoją nadwagą? Bo przecież nie z odwagą. Tej brakuje każdemu. Gdybyśmy tak długo debatowali nad każdym wariantem, nie skończylibyśmy żadnego rajdu…

W końcu Staś zabiera nadwagę, Rudy Agę a Marek będzie miał w zespole Olę. Zadania dla teamów określiliśmy następująco: Staś trzyma czołówkę ile się da (czasami ciężko się biegnie z ręką na czole, ale można też podtrzymywać za bateryjki z tyłu), a potem puszcza i stara się nie zgubić w lesie, mixy natomiast walczą w mixach, możliwie o pudło. Ruszamy do pokoju.

Hotel Admirał powinien nazywać się raczej Minotaur- znalezienie swojego lokum w labiryncie korytarzy zasługiwało co najmniej na miano „zadania specjalnego”. Atmosfera w nim jednak, w przeciwieństwie do labiryntu panowała sympatyczna. Zresztą, czy atmosfera przed rajdem może być niesympatyczna? Smarujemy łańcuchy, przypinamy numery startowe, napełniamy bukłaki (osobiście wolę słowo „cewnik”, które w pełni oddaje kształt oraz kolor napoju, którym wypełniony jest bukłak, czyli kamelbak.) Planujemy co ubrać i co przygotować w strefie zmian, która, jak się okazało na odprawie, może być zlokalizowana w pokoju, więc każdy szykuje swoją prywatną strefę przy własnym łóżku. Wszystko jeszcze świeże, wyprane, pachnące…

Przed 6.00 pobudka. Śniadanie, badanie pogody, krótki rozjazd. Jest ciepło. Dłuższa chwila zastanowienia – a jeśli na zjazdach zawieje? Na nazwę Bergson jakoś odruchowo zawsze chucham w ręce, mając w pamięci zjazdy, od których zamarzały wszystkie komórki mojego ciała. Ale dziś nie będzie temperatur odczuwalnych poniżej -35. Nawet poniżej zera nie będzie. A co będzie? Niewiadomo.

Pistolet startowy się popsuł i ruszamy na komendę ustną START! Asfaltem w dół, na hamulcach. Taki start honorowy. Po kilkuset metrach start ostry. Poszli. Utknąłem w środku stawki. Kurczę, miałem trzymać czołówkę… Przepycham się do przodu. Pierwsze błoto i pierwsza selekcja. Szukam miejsca w szeregu. Na pierwszym większym kamieniu gubię banana – będzie lżej, jedzenia mam dosyć. Podjeżdżamy pod Okraj. Długi ten podjazd. Bardzo. Kurtka rozpięta, pod kaskiem czacha dymi. Upał. Sauna. Jadę z Irkiem Walugą i trochę gadamy. Cieszę się, że jestem w czubie, choć wiem, że „czub” jedzie wolno. Myślę o naszych mixach gdzieś z tyłu i jak jedzie się dziewczynom. Ścieżka dobra, tylko czasami jakieś drzewo. Opanowuję technikę przedzierania się przez gałęzie, choć czasem lepiej obejść świerka, jak się trafi gęściejszy. Pod koniec podjazdu Irek przyspiesza, ja zostaję lekko z tyłu. Wyścig dopiero się zaczął, a ja znam swój poziom wytrenowania. Nie chcę się zakwasić. I tak już się odwadniam przez ten gorąc. Prawie dwa litry z kamela znikają coraz szybciej.

Na Okraju śnieg. Ale fajnie. Przez kilkaset metrów mamy zimę. Potem znów wiosna, albo i lato. Tworzy się mała grupka i tak sobie zjeżdżamy. Filip Springer zaskoczony, że mnie widzi ledwo trzaska mi jedną fotkę. (I tak jest za każdym razem na trasie) Mapy nawet nie wyciągam z kieszeni (mapnika zapomniałem), bo teren znany. Suniemy do sztolni. Stuki spd-eków, okrzyki, że taki a taki numer i już nas nie ma. Kilkadziesiąt sekund i gnamy dalej. Grupa jedzie równo, pewnie nawiguje, ale i wariant jest oczywisty, małe straty do pierwszych. Jest dobrze. Czuję się jak przełajowiec, kiedy trzeba zeskakiwać z roweru i pokonać przeszkodę. Skały przy PK 4 nazywają się Konie Apokalipsy. Przydałby się taki koń. Przefrunęłoby się nad tymi wiatrołomami. Miejscami jest tragicznie. Odbijamy ze szlaku, krążymy po lesie. Szukamy luk między leżącymi drzewami. Jeszcze kilka świerków i trzeba będzie użyć kompasów. W końcu udaje się przedrzeć we właściwym kierunku. Ale ścieżka i tak robi się stroma. Trzeba pchać.

Kiedy na mecie omawialiśmy ten fragment trasy dziewczyny były wdzięczne, że miały pomocną męską dłoń do walki z wiatrołomami. Uznanie dla chłopaków, bo ja nosząc tylko jeden rower już czułem „bułę”. Zjeżdżając z PK4 znów spotykam Filipa. Napiera by pstrykać w uroczych skałkach. Na większość fotek załapują się Marek z Olą. Do PK5 jadę z Czechami. Trzymają idealne dla mnie tempo i znowu nie muszę wyciągać mapy. Może to mało przygodowe, ale bardzo wygodne. Z PK5 zjazd już na własną rękę, po prostu w dół, przez las. Miejscami trochę stromo, ale siedzę na tylnym kole i jakoś się jedzie. Na asfalcie wreszcie pora coś przekąsić. Widzę Czechów, ale trochę wieje i nie mam sił do nich dojechać. Powoli dojeżdżam do przepaku. Bardzo powoli. Dlaczego zawsze byłem przeciwny zębatce 32? O ja głupiec!! Widzę hotel i mobilizuję siły. 32 to jednak przesada. Szczególnie na asfalcie. Takie podjazdy nie istnieją. Kończę wprawdzie na najmniejszej z przodu, ale w tyle do największej koronki 28 zostały jeszcze trzy przełożenia.

Biegiem do pokoju. Wyrzucam z plecaka dętkę i narzędzia, uzupełniam bukłak. Zmieniam kurtkę i buty. Suche skarpetki. Bosko. W niecałe pięć minut jestem na trasie. Znowu z Czechami. Biegniemy.

Próbujemy przypomnieć sobie, jaka jest kolejność punktów. Oni myślą, że A, ja optuję za PK7. Na szczęście obieramy mój wariant. Lekko zwalniamy, zaczynamy jeść. Po kilku minutach znowu przyspieszamy. Wreszcie zbieg. Okazuje się, że nie dam rady utrzymać tempa w dół. Prawe kolano nie wytrzymuje. Dochodzą mnie kolejni Czesi. Podchodzimy razem, ale zejście znów jest dla mnie za szybkie. Do tego przewracam się kilka razy. Zwalniam jeszcze bardziej. Przy podejściu na Okraj dochodzą do mnie Mapy i Adam Sitkiewicz. Wykorzystuję ich tempo i podciągam się na górę. Niestety – zbieg, choć łagodny, znów muszę wyhamować. Strata do prowadzących jest coraz większa. Na PK8 spotykam Rudego i Agę. Wyglądają świeżo i są na 3 miejscu. Dobrze, że powalczą o pudło. Powolutku truchtam w kierunku PK9. Dopada mnie mini-kryzys. Batony nie wchodzą, tempo spada. Jem banana i bułkę. Działa na Małysza, podziała i na mnie. Kilka łyków isostara i podziałało. Lekko przyspieszam, weselej patrzę na świat. Niestety wiem już, że nie skończę przed zmrokiem. Z moim wzrokiem to niezbyt pocieszająca wiadomość. Nie mam soczewek, ani okularów. Może zejście ze schroniska przy PK9 nie będzie takie złe, pocieszam sam siebie. Okazało się być najgorsze z możliwych.

Kiedy wchodziłem na żółty szlak, zaczynała się szarówka. Widziałem wcześniej Pawła Dybka, jak gna do mety, oglądając się za siebie i zazdrościłem mu. Nie wygranej, ale tego, że nie musi się tarabanić po lesie w ciemnościach, że suchym asfaltem biegnie sobie do bazy. A ja miałem przed sobą ścieżkę zmontowaną z mokrych i śliskich głazów, po której o ile dało się dosyć łatwo wejść, to zejście w momencie zapadającego zmroku, kiedy już nic nie widać, a światło czołówki jeszcze nic nie daje, było dla mnie koszmarem. Licząc na to, że nie wybiję sobie zębów przy jakimś spektakularnym upadku, którego i tak nikt nie będzie widział, truchtałem w dół na szeroko rozstawionych nogach, łapiąc równowagę. Dwa razy nie udało się jej złapać…

Znad przeciwka wyłaniało się coraz więcej światełek. „Cześć, hej”, „Hej cześć, daleko jeszcze?” standardowy zestaw przy każdym mijanym. Cieszyłem się, że ja już mam tylko z górki. I że zaraz będzie asfalt. I meta.

tria

PS: Fajnie było, tylko ten Okraj… Jak na Bergsonie znowu dostaniemy w promocji tą przecudną przełęcz, to się chyba oplakatuję na znak protestu!!!

PPS: Zagadka: Jak pachnie strefa zmian zlokalizowana w pokoju, w której to strefie przebierało się i pozostawiło swe ubrania i buty pięć osób w trakcie zawodów oraz po ich zakończeniu? Na odpowiedź nie czekam, bo lepiej, żeby nikt jej nie znał. A kto zna, niech głośno nie mówi.

PPPS: Dlaczego nie było chętnych do biegania w niedzielę rano? Ponieważ stawiliśmy się tylko we dwóch, postanowiliśmy przyznać sobie dwa pierwsze miejsca bez biegania – Darek Bonarski przedostatnie, bo jest zdecydowanie lepszy w tym sezonie biegowo na dystansach od 3km do maratonu, a ja zaszczytne drugie, bo i tak za parę tygodni będę go wyprzedzał, to niech się jeszcze chłopak nacieszy. Niestety Paweł Fąferek naszych miejsc nie uznał i nagród nie wręczył.

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany