[size=x-large]Saab Salomon Mountain X-Race [/size]


Jako Speleo Salomon wystawiliśmy dwa zespoły: jeden męski w składzie Artur Kurek, Piotr Dymus, Darek Bonarski, i drugi mieszany Kasia Zając, Piotr Kosmala i ja, Remik Nowak.

Wyjazd na Saab Salomon Mountain X-Race, był dla mnie wyzwaniem pod względem fizycznym. Wprawdzie sporo trenowałem, jednak rajd zapowiadał się na szybki, a do tego dochodziły bardzo wysokie góry. Gdzie do Alp porównywać Wielkopolskę.

Francja przywitała nas deszczem, jednak już następnego dnia zaświeciło słońce, zrobiło się bardzo gorąco i tak pozostało aż do zakończenia zawodów przez 6 dni. Całe szczęście, że trafiła się taka pogoda, bo zabrałem namiot ze sporą liczbą dziur w tropiku i kiedy pada, w środku zbierają się kałuże… Rajd ten jest o tyle nietypowy, że nie ma w nim formuły non-stop. Każdego dnia jest meta, a na kolejne etapy rusza się następnego dnia rano. Pomiędzy etapami zmieniamy rejon rywalizacji, rozbijamy w wyznaczonym miejscu obozowisko (nocleg w namiocie) i szykujemy do kolejnych dyscyplin.

[b]Dzień 1[/b]

Po bardzo długiej weryfikacji sprzętu, w godzinach popołudniowych w miejscowości Bourg St. Maurice odbył się trail running. Organizator od razu zaserwował
8 km i 700m przewyższenia, z czego całość przewyższenia była na jednym podbiegu
3 kilometrowym. Następnie 2,5 km lekkiego zbiegu i kolejne 2,5 km w dół ale 600m w pionie. Pierwszy raz w życiu myślałem, że zapalą się mi stopy – takie było tarcie przy wyhamowywaniu na zakrętach. Po tak długim i stromym zbieganiu, po wypadnięciu na płaską drogę 300m przed metą, nie potrafiłem dalej biec, nogi były zaadaptowane do innego ruchu.

[b]Dzień 2[/b]

Zapowiadał się jako ten najcięższy. Do zaliczenia mieliśmy wysokość 3500 m n.p.m. i spacer po lodowcu. Pobudka już o 3 nad ranem, ale orgowie się nie wyrobili i start zamiast o 5 odbył się o 6. Na początku tempo ostre, ale w miejscu gdzie należało zapinać raki zrobił się zastój. Sędziowie wypuszczali po kolei w kilku minutowych odstępach kolejne zespoły, wcześniej wiążąc liną członków danego teamu. Trzy punkty należało zaliczyć po wyznaczonej chorągiewkami trasie. Podejścia w śniegu były tak strome, że musiały być poręczowane, również przejście granią w niebezpiecznych miejscach było zabezpieczane linami. Trasa była tak poprowadzona, aby ominąć najbardziej niebezpieczne szczeliny lodowcowe. Zajrzałem do jednej ale dna nie widziałem. To robi wrażenie, tym bardziej, że pierwszy raz chodziłem po lodowcu. Przy okazji strasznego wysiłku, udało się rzucić okiem na okolicę i muszę powiedzieć, że było przepięknie. Z wysokości powyżej
3000 m Alpy wyglądały cudownie, żadnych chmur i piękne słońce. W tle Mount Blanc – pycha! Wracając do rzeczywistości, podczas zbiegu jeszcze z rakami na nogach poodparzałem sobie stopy, w związku z czym prędkość przemieszczania naszego teamu spadła. Strasznie mnie to martwiło bo Kasię mocno nosiło, rozsadzała ją wprost energia i gdyby mogła to sprintem pognałaby dalej. Musieliśmy przełknąć gorzką pigułkę gdy dotarliśmy na punkt z limitem czasowym (spóźniliśmy się ok. 5min.) i sędziowie nie puścili nas na kolejny punkt, tylko kazali zbiegać do mety. Skoro start był przesunięty o godzinę to zakładaliśmy, że limity również – niestety nie. Straciliśmy przez to sporo w punktacji do zespołów, które wyrobiły się w limicie, a jedyna korzyść z krótszej trasy to dłuższy odpoczynek przed trail runningem, który okazał się być najlżejszym podczas całego rajdu. Raptem 5 km zbiegu po przyjemnych dróżkach.

[b]Dzień 3[/b]

Następnego dnia również morderczy etap, tym razem na rowerze. Przez pierwsze 2 godz. cały czas jechaliśmy pod górę, aż zdobyliśmy przełęcz na wysokości 2000m npm. Po wyjechaniu z lasu zrobiło się podwójnie ciężko, wszystko przez słońce które niemiłosiernie paliło. Etap rowerowy został podzielony na dwie części. Mimo, że jechaliśmy bezbłędnie i nie za wolno to jednak na końcu pierwszej części mieliśmy tylko 40 min. zapasu. Druga część poszła podobnie jak pierwsza, tylko częściej pchaliśmy rowery pod górę niż na nich jechaliśmy. Zjazdy były bardzo kamieniste i strome, ale na szczęście do mety dojechaliśmy cali i bez żadnej awarii rowerowej. Do startu trail runningu mieliśmy tylko 30 min., a tu niespodzianka, brak dostępu do ciuchów ponieważ Malutki (nasze wsparcie logistyczne) zatrzasnął kluczyki w aucie. W spd-ach ciężko biegać, więc zaryzykowałem pożyczenie butów od Kasi. Niestety to był błąd, buty były za ciasne i w rezultacie prawie nie mogłem biec. Dopóki trasa prowadziła pod górę jakoś szło ale na zbiegu nie dałem rady, musiałem schodzić. Moja wędrówka trwała tak długo, że pod koniec trasy spotkałem orgów którzy już zwijali trasę, nie spodziewali się jeszcze kogoś zastać. Miałem za to ich asystę aż do mety.

[b]Dzień 4[/b]

Nowe dyscypliny i relaks. Najpierw 2 godzinny spacer rzeczką w dół – nazywa się to canioningiem. Na odcinku 2,5 km zeszliśmy 250 m w pionie. Opatuleni w pianki, z kaskiem na głowie i w uprzęży przedzieraliśmy się z nurtem rzeki po głazach, pniach, czasem płynąc, a często skacząc z małych wodospadów. Bardziej niebezpieczne miejsca pokonywaliśmy zjeżdżając na linie. W piankach było bardzo gorąco ale lodowata woda przyjemnie orzeźwiała. Dla mnie był to najprzyjemniejszy etap podczas całego rajdu.
Po zakończeniu canioningu musieliśmy przejechać 40 km na miejsce kolejnego etapu czyli via ferraty. Kolejne nowe zadanie, wprawdzie nieraz chodziłem po Orlej Perci w Tatrach, ale niektóre odcinki via ferraty robiły wrażenie. Przede wszystkim doskonale przygotowane „żelazne” drogi, niesamowite kładki nad przepaściami i pionowe podejścia na klamrach. Warto było przyjechać by móc pochodzić takimi szlakami. Na końcu czekało nas jeszcze jedno zadanie: klasyczna wspinaczka po skale. Trzy drogi łatwa, średnia i trudna. Zostałem wytypowany do trudnej, skala 6, długość 30 m i 5 min. czasu na zaliczenie. Nie zaliczam się do wspinaczy, więc do zadania podszedłem z rezerwą. Wprawdzie od skały nie odpadłem ale na ¾ długości dopadł mnie czas. Piotr i Kasia swoje drogi zrobili, ja niestety nie ale i tak jestem zadowolony, bo jest to moja najtrudniejsza droga jaką robiłem w życiu i gdybym nie miał limitu czasu to pewnie bym dotarł do celu. Na zakończenie dnia jak zwykle czekał nas trail running. Tym razem najdłuższy 15 km, z najwyższym przewyższeniem 900m.

[b]Dzień 5[/b]

W piątek czekała na nas woda i canoe (dmuchane 3 osobowe). Etap został podzielony na trzy części, rozgrywany na dwóch rzekach. Pierwsza rzeka nie była taka zła, dość szeroka bez dużych rapidów. Trudność polegała na wyszukiwaniu gdzie jest najgłębiej, inaczej można było się zawiesić. Po tym odcinku trzeba było spuścić powietrze z łódki, zapakować do auta i pojechać kilkadziesiąt km na nową rzekę. Już z mapy wyczytałem że tak różowo nie będzie. Dużo warstwic, rzeka wciśnięta pomiędzy dwie góry i spadek 175 m, zapowiadało sporo adrenaliny. Rzeka okazała się bardzo bystra, sporo rapidów, ale najgorsze było przed nami. Po około2 km wyrósł przed nami skalisty wąwóz szeroki na 2m, a przed nim kipiel – wodospad, sam nie wiem. Wiem tylko, że jak już spadaliśmy w dół to wiedziałem, że zaliczymy wywrotkę. Było to w połowie wysokości, więc resztę drogi przebyliśmy pod wodą miotani po kamieniach. Pierwsze co poczułem to uderzenie w bark, potem na wysokości nerek i oczywiście w nogi i ręce. Już w wąwozie udało się nam wypłynąć na powierzchnię, żadnego pagaja nie zgubiliśmy i nikomu nic poważnego się nie stało. Prąd był za szybki i nie było miejsca by wskoczyć do canoe. Pod koniec kanionu znaleźliśmy miejsce gdzie udało się nam załadować do środka i całe szczęście bo za chwilę znowu były poważne rapidy. Do końca tego odcinka dopłynęliśmy już bez wywrotki. Jak się okazało tyle ekip zaliczyło wywrotki w tym miejscu co my i sporo zawodników nabawiło się kontuzji, że organizatorzy pozwolili kontynuować spływ od miejsca w którym skończyliśmy. W pierwotnej wersji mięliśmy cofnąć się i jeszcze raz spłynąć ten odcinek. Kontynuując spływ bardzo już uważaliśmy na rapidach i zdobywaliśmy doświadczenie jak sobie z nimi radzić, szło nam coraz lepiej.
Na zakończenie dnia, nie mogło się obejść bez trail runningu, ale tym razem w zmienionej formule. Dotychczas każdy walczył indywidualnie, a teraz zespół tworzył sztafetę. Każdy z członków ekipy miał do pokonania 1,7 km, sama przyjemność.

[b]Dzień 6[/b]

Ostatni dzień rajdu to trekking, miał on najwięcej wspólnego z klasycznym rajdem. Przede wszystkim wreszcie do czegoś przydała się mapa. Wprawdzie wariantów do wyboru nie było zbytnio, ale za to te co były łatwo było zgubić. Tak więc mapę należało cały czas kontrolować. Trasa ciężka fizycznie, dwa duże podejścia po 1000m każde i sporo „mniejszych”, do tego od południa zaczęło się zbierać na burzę i zrobiło się strasznie duszno. Zresztą ulewa dopadła nas na 2 km przed metą. Etap poszedł nam całkiem sprawnie, nawet udało się wygrać z męską odmianą Speleo .
Największe zasługi w tym dniu należą się Moni i Małemu ponieważ na mecie czekała mięsna pizza, i to nie jedna! Chyba czytali w myślach. Wielkie dzięki. Po całym tygodniu na makaronie ta pizza była jak największe delicje.

Podsumowując, impreza od strony sportowej zorganizowana perfekcyjnie. Okoliczności przyrody przepiękne, rywalizacja na najwyższym poziomie. Czego brak, ano więcej treningu. Żeby w przyszłości lepiej wypaść trzeba też lepiej się przygotować, zarówno fizycznie jak technicznie (via ferrata, wspinaczka). Są to zawody niesamowicie szybkie, gdzie sama wytrzymałość nie wystarczy.

[i]Remik Nowak[/i]
www.speleoteam.pl

[i]Zdjęcia: Tomasz Skarżyński[/i]

[b]Zobacz również


[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=84]Przejrzyj galerię zawodów, wraz z opisami przygotowaną przez Monikę Strojny.[/url][/b]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany