[size=x-large][b]Żółwi element nadaje [/b][/size]

[b]Sielpia mBank Extreme 2007[/b]



[size=x-small]fot. HKS Hades[/size]

Sielpia mBank Extreme to był mój pierwszy rajd, w którym miałam okazję pościgać się na rowerach wodnych. Zaraz zaraz, to w ogóle był mój pierwszy rajd! Denerwowałam się przed startem mniej niż to sobie wyobrażałam, bo startowałam z doświadczonym zawodnikiem, który jednocześnie był dla mnie bardzo życzliwy, pobłażliwy, cierpliwy… słowem – jest moim chłopakiem. Mając w domu rajdowego zapaleńca, z którym czasami trudno porozmawiać o czymś nie związanym z napieraniem wielokrotnie miałam okazję oglądać rajdy od kuchni. Oglądałam pakowanie do samochodu 2 wielkich skrzyń, 4 rowerów, podręcznych toreb i torebeczek, rolek, wioseł, kartonów z jedzeniem, zgrzewek wody. Oglądałam także przygotowania do dużych kilkudniowych rajdów, przygotowywałam sterty kanapek, siedziałam gdzieś cicho przywalona zawartością skrzyń, chodziłam na odprawy techniczne, przekazywałam zasłyszane informacje na stronę, aż w końcu jeździłam między punktami i przepakami robiąc setki zdjęć. Przyglądałam się kalafiorom na stopach, obtarciom, kaczemu, tudzież pingwiniemu krokowi zawodników, szczękającym zębom i zawodnikom podsypiającym to tu, to tam. Słuchałam wrażeń porajdowych zwłoczek z wielkim uśmiechem na twarzy. Oglądać coś tyle razy i nie spróbować to grzech, dlatego (i z kilku innych powodów) zdecydowałam się wystartować.

Pogoda była dla mnie bardzo łaskawa. Zapowiadany deszczyk postraszył przed samym startem, ale w ciągu dnia było już tylko piękne słońce i przyjemny chłodek w powietrzu. Miało to o tyle większe znaczenie, że trasa była bardzo mokra. Aktywnie spędzony weekend i darmowa błotna kuracja w jednym. Mokro w butach a nawet pod pachami zrobiło się już na pierwszym etapie na rowerze wodnym. Na mieliznach co chwila ktoś wyskakiwał z roweru a ja oczami wyobraźni widziałam te wszystkie połamane nogi zgniecione między dwoma rowerami. Niechcący (przynajmniej z mojej strony) wyeliminowaliśmy na chwilę jeden team mający problemy ze sterowaniem. Banda rowerów wodnych wśród szuwarów wyglądała malowniczo. Największą furorę robiły te ze zjeżdżalnią.

[b]dywany[/b]

Następne etapy nie pozwoliły nam wyschnąć. Bieg na orientację w delcie wpadającej do jeziora rzeczki był fantastyczną zabawą, w szczególności dla tych, którzy się trochę pogubili. Kilkukrotne przekraczanie rzeki do pasa, bieg po szuwarach i zaroślach zapadając się czasem niespodziewanie po kolana. Już w pierwszych kilku minutach nabawiłam się czarnych błotnych kropek na twarzy. Później zgubiliśmy kompas i od tego momentu zaczęła się dla nas prawdziwa zabawa. Największe wrażenie zrobił na mnie spacer przez pło czyli pływający po wodzie dywan z gęsto splecionej roślinności. Każdy krok daje do myślenia – zarwie się teraz czy za chwilę? Iść za Krzyśkiem sprawdzoną drogą czy wybrać swój wariant nie osłabiony jego ciężarem? Finalnie szliśmy obok siebie a pło pod nami falowało jak szalone. Najmniejszy komfort odczuwałam jednak przeprawiając się przez niewielką rzeczkę, w której każdy krok wyzwalał bąbelki śmierdzące siarkowodorem, a nogi chwytały złośliwe wszędobylskie roślinki. Piałam z radości widząc zwalony nad rzeczką pień w drodze powrotnej, jednak chyba w tej euforii za bardzo się spieszyłam i dwa kroki od brzegu… chlup, bąbelki, siarkowodór i z miną w podkówkę stałam w wodzie. Najbardziej pomoczyliśmy się na koniec etapu, kiedy to trzeba było przepłynąć kilka metrów na dętkach. No wreszcie przydały się doświadczenia z wczasów w rodzicami

[b]piach na dnie, piach na drodze[/b]

Cali mokrzy wsiedliśmy na kajak. Tu rozwinęliśmy skrzydła. Mimo wiatru w oczy etap pokonaliśmy szybko. Najzabawniejsze dla mnie było to, że prawie do samego środka jeziora moglibyśmy iść obok kajaka, bo uderzając wiosłami tłukliśmy o dno. Trasa kajakowa, chociaż króciutka była poprowadzona bardzo ładną rzeczką. Dopiero wsiadając na rower zaczęłam szczękać zębami i stwierdziłam, że to nieprzyjemne. Zapakowałam się po czubek nosa w kurtkę. I kręciłam jak najszybciej, żeby trochę się zagrzać. Ten etap rowerowy nie był dla mnie przyjemny. Nie mogłam się doczekać odcinka pieszego. W jeździe rowerem najbardziej nie znoszę jazdy po piachu, w który rower się zapada. Trzeba jechać na niskich przełożeniach a mimo to, rower kołysze się jak stały klient monopolowego. No i trzeba przyznać, że bardzo dobra na rowerze z całą pewnością nie jestem. Ostatnio trochę pojeździłam do pracy (13km w jedną stronę), ale nie nazwałabym tego dobrym przygotowaniem. Kilka zespołów nas łyknęło patrząc na mnie z zatroskaną miną. Potem jeszcze było małe spięcie, bo bezkompasowy Krzyś wybrał „oryginalny” wariant. Trochę się pogubiliśmy, pojeździliśmy w wysokiej trawie po nieistniejących lub umownie istniejących ścieżkach. Jednak nie zdążyłam się bardzo porządnie wściec zanim etap się skończył. Z resztą musiałam być grzeczna, bo jakby to mój partner się porządnie wściekł to z łatwością by mi uciekł i mogłabym sobie ewentualnie grzybów w lesie pozbierać.

[b]Bawić się dalej[/b]

Początek etapu pieszego poświęciliśmy na jedzenie i wystawianie się do słonka. Liczyłam na to, że nie będzie już moczenia się… Dojście na jeden z punktów solidnie dało mi w kość. Mam w kolanie takie jedno ścięgno co lubi się odzywać. „Oryginalny” wariant na wcześniejszym rowerze obudził je i kiedy tylko unosiłam nogę nieznośnie bolało. Więc nie podnosiłam nogi, tylko wyprostowaną podnosiłam bokiem nad krzaczorami, trawami i jeżynami. Będzie wiedział o co chodzi ten, który oglądał odcinek Monty Phytona z Ministerstwem Głupich Kroków. Głupim krokiem powolutku przemierzałam kolejne chaszcze. Nie pomstowałam wiele, byłam raczej dzielna, ale bardzo powolna. Tak kuśtykając przeszliśmy odcinek specjalny przeskakując bardziej lub mniej rączo przez dziko wijącą się rzeczułkę szerokości około 1m. Nie ominęliśmy żadnego meandra w trosce o to, żeby nie musieć się wracać. Cisza, spokój, nikogo blisko za nami, nikogo przed nami. Kuśtyk, kuśtyk. Krzyś i jego Kaleka. Myślałam sobie wtedy, że z tak bolącą nogą ciężko mi będzie dotrzeć do mety. I zaczęło mi się robić smutno, miałam chociaż nadzieję na zrobienie połowy. Pod przydrożną kapliczką usiedliśmy na ławeczce. Z woreczka schowanego w głębi plecaka, który Krzyś skazał na zapomnienie na początku rajdu wyciągnęliśmy bandaż elastyczny i owinęliśmy moje kolano. Zrobiło mi się przez chwilę lepiej, dopóki Krzysiek nie pokazał mi krzaków, w które właśnie mieliśmy wejść. W szczególności, że właśnie wybiegła z nich para, która przegoniła nas na rowerze mówiąc: „tu trzeba się taplać, my nie będziemy się taplać, ale wy to chyba lubicie”. No niestety – lubimy. To, że lubiliśmy się taplać tym razem wyszło nam jednak wspaniale. To był sprawdzian dla cierpliwych. Już za krótkim odcinkiem nieznośnych krzaczorów naszym oczom ukazał się śliczny, przejrzysty, szeroki dukt leśny. Z nieba nam spadł. Dostaliśmy skrzydeł. Nawet dosłownie dostaliśmy skrzydeł, bo Hubert, który dogonił nas ze swą towarzyszką Anią, powiedział, że goni nas limit.

Limit? Jak to? Sądziłam, że będę musiała zrezygnować sama z siebie, przez nogę, przez to, że boli, żem mazgaj, ale nie przez limit! Krzysiek, biegniemy! Okazało się, że z moją nogą nie jest tak źle jak się biegnie, w miarę po płaskim, jak nie trzeba iść bocianim krokiem. Szybko zebraliśmy ostatnie punkty. Krzysiek dobrze nawigował, trafialiśmy do punktów bez problemów, niemal jak po sznurku (nawet na punkt w lesie rozstawiony obok krzyża, którego nie było). Cud – przetrwałam pieszy! Czekał mnie odpoczynek na quadach ekologicznych. Spełniałam ważną funkcję pasażera trzymającego plecaki. Spisałam się bardzo dobrze i tylko raz upuściłam plecak pod koła quada. Starałam się też zbyt dużo nie lamentować i zamykać oczy w gorszych momentach. Do przepaku włożyłam sobie ubranko. Zapobiegliwie – żeby będąc mokrą po wcześniejszych etapach przebrać się w coś suchego i przyjemnie napierać dalej. Jednak po etapie pieszym całe moje ubranie było już zupełnie suche.

[b]Pod pachą[/b]

Zmieniłam więc tylko buty i skarpetki naiwnie spodziewając się, że dalej na etapie rowerowym to już wody nie będzie. Myliłam się. Całkiem niechcący wybraliśmy ten mokrzejszy wariant dojścia do punktu na wieży widokowej. Za to zmoczyłam tylko buty. Punkty były rozmieszczone tak, żeby wykorzystać wszystkie wzniesienia w okolicy. Za każdym razem wjeżdżało się na górkę, odbijało się w leśną dróżkę i po pewnym czasie należało się wbić w gęsty las w poszukiwaniu punktu. Okazało się, że po Transcarpatii Krzysiek jest w niezwykłej formie (przynajmniej jak na mój rozumek). Był straszliwie mocny. Przez bardzo duży fragment etapu rowerowego Krzysiek jechał za nas dwoje. Jadę, męczę się, niedługo okaże się jak długi mam język i będę musiała uważać, żeby nie wkręcić go w szprychy. A tu nagle zza moich pleców wyrasta Krzysiek, łapie mnie za plecy i zaczynam jechać pod górkę trzy razy szybciej. Albo z pięć razy szybciej. Nadjeżdża samochód, Krzysiek się chowa za mną, a mój język znowu niebezpiecznie zaczyna się wydłużać. A zaraz potem długi zjazd. Oj jak się wywalić przy tej prędkości to droga zamienia się w papier ścierny. I niewiele z człowieka może zostać, tylko kask i rękawiczki. Chociaż na pewno przesadzam, bo nie jeżdżę dużo i trochę się boję zjeżdżać. Jak było widać forma Krzyśka nie zdziwiła tylko mnie. Oto na zbliżającym się szybko horyzoncie pojawiają się zespół. Pedałuję co sił, stuningowana przez Krzyśka trzymającego mnie pod pachą i wyprzedzamy! Już po ciemku dojechaliśmy na zadanie specjalne – tor rowerowy w jakimś kamieniołomie. Ciemno, widać tylko światełko czołówki chłopaka z zespołu przed nami. O matko! Gdzie on wlazł, pod nim jakaś pionowa kilkumetrowa ściana nosząca ślady zjazdów rowerami. A! Ratunku. Nie chcę umierać, nie teraz, nie tak blisko mety. Na szczęście okazuje się, że trzeba pokonać inne górki. Pokonałam. Chociaż strasznie koślawo, bo zanim zobaczyłam górkę, to już było za późno żeby solidnie przyspieszyć i jakoś tak, nieelegancko, jak łamaga… Dobrze, że mnie nikt nie widział, że było ciemno. Down Hillowcem nie zostanę. Krzysiek biegnie na górę podbić punkt a ja przy ognisku urządzam sobie pogawędkę z dziewczyną obsługującą punkt. To ognisko i to ciepełko jest takie nierzeczywiste. Już Krzysiek mnie popędza. No więc jadę, wiatr mało co mi uszu nie pourywa a Krzyśka nie ma. Wywalił się, bo nie zapalił jeszcze czołówki. Na szczęście nie groźnie. Pędzimy dalej (ja pod pachą u Krzyśka). I widzimy światełka. Światełko zwraca się ku nam. Przed nami jakiś zespół. Co chwila się na nas oglądają, a Krzysiek pędzi jak szalony. Nie zamykam oczu tylko po to, żeby się nie wywalić. Śmigamy obok nich. Aż mi głupio. Jak bym była sama objechali by mnie pięć razy. I z rozpędu na rolki. Ostatnim razem miałam rolki na nogach 13 lat temu. Przed zawodami też miałam je na nogach. W sklepie, jak kupowałam. Zakładamy rolki. Obsługująca punkt, szalenie miła dziewczyna proponuje nam czekoladę, ale my… odmawiamy. Okazało się, że zabraliśmy tyle jedzenia i słodyczy i picia, że niczego nam nie potrzeba a nawet mamy przesyt. Zakładamy kamizelki, w których nikt nie miałby problemu ustrzelić nas z kilometra.

[b]Tuż przed nami [/b]

Zespół rusza pieszo (można było nie używać rolek). Wstaję na nogi i okazuje się, że jest lekko z górki. Jadę mimo, że nie wykonałam żadnego ruchu. Krzysiek mówi: „kręć, kręć!” A ja depczę mu po piętach i nawet ani razu nie machnęłam nogami! Okazało się, że kupiłam strasznie szybkie rolki. Przyjęłam pozycję przerażonego kota nad wanną pełną wody. I jechałam. Pod górkę poczułam się swobodniej. Mogłam zacząć ruszać nogami. Zaniepokoił mnie tylko zakręt pod górkę, bo to oznacza tylko, że w powrotną stronę będzie to zakręt w dół! Dojechaliśmy ( nie umiejąc hamować zatrzymałam się na Krzyśku). Po podbiciu punktu obracamy się na piętach i jazda w dół. Oj, szybko, za szybko, a w mojej głowie kołacze się ten zakręt. Wszelkie próby spowolnienia jazdy spełzają na niczym i mogę się zdobyć tylko na jeden desperacki krok – kucnięcie i dups! Przewrót (prawie) kontrolowany. W pierwszej chwili nie wiem co potłukłam, co połamałam, co obtarłam. Ale bilans niezły. Prędkość zredukowana skutecznie. Przed samym zakrętem jeszcze raz. A potem już wiem, że droga prosta, więc już pewniej, staram się tylko ominąć te kilka dziur, które zauważyłam w poprzednią stronę. Na zjeździe Krzysiek zrobił mi złudną nadzieję, że teraz to już prosto na metę. Już tylko 13km! Ale zaraz potem okazało się, że jest jeszcze jeden punkt, o którym budowniczy trasy Maciek Tracz wspominał: „A, rzuciłem na koniec taką rodzyneczkę…”. Już ja w tym wypadku wiedziałam co to znaczy rodzyneczka. Już zmęczona, po prawie 15 godzinach napierania powolutku pięłam się rowerem na kolejną górkę. Znowu jakaś leśna dróżka, znowu zostawiamy rowery i tym razem Krzysiek rusza na poszukiwania sam. Ja boję się, że zacznę się bać siedzieć sama w lesie, więc piję soczek z bidonu i wpatruję się w szprychy roweru. To trwa. Nie pójdę spać, bo będzie zimno. Krzysiek wraca wściekły. Nie ma. Mówi, że można sobie tak tego szukać przez 4 godziny. Szczyt górki to cholerne plateau – jakiś płaskowyż, wszystko na tej samej wysokości. Mnóstwo krzaków, brak jakiegokolwiek charakterystycznego punktu. Siedzę i czekam. Zamknięte oczy, stoję, skaczę, założyłam kurtkę, trzęsę się, żeby troszkę się ogrzać. Myślę sobie – już blisko. Już naprawdę blisko. Przecież Krzysiek powiedział – teraz to jeszcze kawałek kiepską dróżką a potem asfalt do samego końca. Do mety. Już tak blisko. No i skończę. Kto by pomyślał jeszcze te parę godzin temu, kiedy to mogłam zostać Ministrem Głupich Kroków? Ale teraz mina mi zrzedła. Kilka godzin… Pewnie Krzysiek ma rację, faktycznie nie wygląda to dobrze. Zawsze jak jestem w domu i jest mi ciepło i przyjemnie myślę, że strasznie teraz bym się nie chciała znaleźć w ciemnym głuchym lesie sama. A jak tak siedziałam sama to okazało się, że wcale nie jest tak strasznie. Może dlatego, że nie patrzę nad głowę na gałęzie, na czarne niebo. I nagle słyszę głosy… Ktoś gada. Mam nadzieję, że naprawdę gada, a nie ja tak sobie wyobrażam.

[b]Widzę światełka.[/b]

Krzysiek cały rozpromieniony – jest punkt jest. I nagle wszystkie moje zmartwienia związane z tym, że to może potrwać pół nocy prysły. I teraz już wiem, że to blisko, że żaden problem. No to jedziemy. Teraz jadę już sama. Krzysiek spotkał tam jeszcze jednego chłopaka, który szukał punktu już od jakiegoś czasu. Znaleźli go wspólnymi siłami. Mijamy jego kolegę śpiącego między rowerami. Budzimy: „twój kolega znalazł punkt, wstawaj!”. No i jest już pięknie, nierealnie, jakiś księżyc się pojawił. Jedziemy równą drogą. Czasem Krzysiek weźmie mnie pod pachę, ale jadę o nic się już nie martwiąc. Już w Sielpii jedziemy szybko, ale zupełnie na luzie. Linię mety mijamy o 22.27 jako drugi MIX. Dajemy sobie buziaki, ktoś nam gratuluje. Gaszę czołówkę. Chwilę jeszcze rozmawiamy z ludźmi na mecie, która powoli zaczyna się zwijać. Dzwonimy do Kasi Marczyńskiej. Jej partner poszukuje teraz swojego roweru na ostatnim punkcie, bo zawieruszył go gdzieś w krzakach. Po nas wjeżdżają jeszcze 3 zespoły. Wiem, że będzie mi się dobrze spało. Jeszcze tylko w nocy raz się obudziłam, bo ścięgno przypomniało mi, że ono jest i że trochę się na mnie gniewa, że nie potraktowałam go poważnie.

[b]Garść faktów:[/b]


zawody składały się aż z 9 etapów następujących bezpośrednio po sobie:
Etap I – 5 km- Odcinek na rowerach wodnych
Etap II – 6 km – Odcinek pieszy – bagienny bieg na orientację
Etap III – 5 km Odcinek kajakowy
Etap IV –10 km – Odcinek rowerowy
Etap V – 16 km – Odcinek pieszy (z odcinkiem specjalnym wzdłuż rzeki)
Etap VI – 4 km – Odcinek na quadach ekologicznych
Etap VII – 39 km – Odcinek rowerowy
Etap VIII – 7,2 km Odcinek rolkowy
Etap IX –13 km – Odcinek rowerowy

[b]Zobacz również[/b]


[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=73]Galeria zdjęć z zawodów[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=777]Wyniki [/url]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany