Panie Grzegorzu, skąd pan do nas przyjechał? Przyjechałem z Wolina. Interesują pana hmm.. rajdy przygodowe, tak? A co to w ogóle jest? Ano biega się, jeździ się, kajakuje, tzn. pływa na kajaku i w ogóle dużo rzeczy się robi, bo to taki dziwny sport. Rzeczywiście, dziwny… Ale nie przedłużajmy już dłużej, proszę zakręcić kołem! Tyr.. tyr.. tyr.. Dwie.. dwie.. dwieście złotych! Proszę podać spółgłoskę. G jak gniew…

„Piotrek Ty …”. W ostatniej chwili gryzę się w język. Mój partner, z którym startuję w Wertepach to kapitalny gość, bardzo fajnie nam się wspólnie startuje, ale w tym momencie najchętniej bym go rozszarpał! Po kilku kilometrach trekingu czuję się już „ugotowany”, oczywiście biegniemy. Tfu! Piotrek biegnie, ja niezdarnie wykonuje ruchy imitujące bieg lub coś co go tylko przypomina, zniechęcony oglądam jego plecy i najgorsze – ten jego lekki krok – jakby dosłownie płynął w powietrzu, a ja tu umieram do cholery, ledwie kilka metrów dalej! Jakkolwiek dla zdecydowanej większości mojego JA w tym momencie Piotrek jest katem, tak jest pewna mała cząstka, może nawet tylko cząsteczka, która mówi, dobrze chłopie, ciągnij do przodu, bo jak Ty ciągniesz to i ja napieram!

Wy.. wycie… wycieczka! Jeśli odganie pan spółgłoskę wygra pan pobyt dla dwóch osób w hotelu „Gołębiewski” w Skokach, w malowniczym miasteczku na skraju Puszczy Zielonka, wystarczy podać odpowiednią spółgłoskę! T jak.. T jak Trail Running! Brawo! Wygrał pan wycieczkę!

Ranne okolicy poznawanie zaczynamy od „rozruchu”, dla niepoznaki zwanego Trail Runningiem. Piotrek pognał do przodu, a ja lokuje się w okolicach środka stawki. Zwracam baczną uwagę na oddech, nie chciałbym skasować się już na prologu, dlatego też jakoś specjalnie nie dociskam „śruby”. Biegniemy po wyznaczonej trasie (zupełne novum w rajdach przygodowych! Przynajmniej dla mnie.) wokół malowniczych stawów, leśnymi dróżkami, przebiegamy kładkę na rzece i wpadamy w bajoro po kostki! Do tego momentu trochę podśmiewywałem się z całego tego Trail Runningu, jednak kilkusetmetrowy odcinek bagienny zmienił moje podejście o 180 stopni, to jest to! Jeszcze kilkaset metrów, ostatnia prosta i znowu wpadamy na rynek w Skokach! Mój czas to 32:33.

Dwa.. dwa.. Dwa tysiące złotych proszę państwa! Yh.. U jak umiem jeździć na rolkach. Buuu!! Niestety nie ma takiej litery.

„To tylko 6 kilometrów, wytrzymasz, musisz!”. Szepczę sobie w duchu. „Niech to już się skończy, żebym mógł zapomnieć o tym wstydzie! Obiecuję, że po powrocie do domu biorę się za naukę jazdy!”. Moja gehenna się nie kończy, o beznadziejnej jeździe wcale nie zapominam, a te moje obiecanki mogę sobie między bajki włożyć! Wiedziałem, że na rolkach jestem słaby, a każdy kolejny zespół, który mija nas po drodze utwierdza mnie w tym przekonaniu. Głupio się czuję, bo idzie mi naprawdę słabo. To dopiero początek rajdu, a my już tracimy cenne minuty… Po 30 minutach zajeżdzamy na koniec asfaltu, zrzucamy rolki i biegiem ruszamy do bazy – na rower.

Rower, który jest nic nie wartym wspomnieniem. Nie potrafię napisać o tym etapie nic interesującego. 26 zupełnie przeciętnych kilometrów kończymy nad brzegiem Warty – chwilę potem lądujemy w kajakach.

Ależ pan zakręcił, no, no! Uwaga! Mi.. mi.. minus 120 złotych! Jeśli poda pan spółgłoskę, która znajduje się w haśle straci pan 120 złotych! Eee.. C jak Chip? Niestety, odpisujemy z pana konta 120 złotych!

Zanim ten cholerny chip wpadł mi do wody (takie elektroniczne gówienko do potwierdzania naszej obecności na punktach kontrolnych) płynęło nam się całkiem przyjemnie. Zachmurzone niebo i jakaś taka leniwa pogoda nie zachęcała do zbytniego wysiłku, w dodatku w kajaku nie czujemy się zbyt pewnie. Pierwsze minuty spędzamy na próbach synchronizacji naszych ruchów, wychodzi nam to tak sobie, ze wskazaniem na słabo. Na dodatek tego znowu znaleźliśmy się w „martwej strefie”. O tym co to jest „martwa strefa” za chwilę, znowu dlatego, że mój ostatni start w BWC to właśnie takie trochę „martwe” napieranie. Do tych z przodu macie na tyle daleko, że trzeba by naprawdę mocno się sprężyć, żeby ich dogonić, a ci z tyłu nie są dla Was zagrożeniem. Owszem, mijaliśmy się z 2 może 3 zespołami, ale to wszystko były takie nieznaczne ruchy… No i ten chip! Z radością witam brzeg, na którym za chwilę zacznie się moja agonia…

„Piotrek Ty …”. W ostatniej chwili gryzę się w język. Mój partner, z którym startuję w Wertepach to kapitalny gość, uwielbiam z nim startować ale w tym momencie najchętniej bym go rozszarpał! Po kilku kilometrach trekingu czuję się już „ugotowany”, oczywiście biegniemy. Tfu! Piotrek biegnie, ja niezdarnie wykonuje ruchy imitujące bieg lub coś co go tylko przypomina, zniechęcony oglądam jego plecy i najgorsze – ten jego lekki krok – jakby dosłownie płynął w powietrzu, a ja tu umieram do cholery, ledwie kilka metrów dalej! Jakkolwiek dla zdecydowanej większości mojego JA w tym momencie Piotrek jest katem, tak jest pewna mała cząstka, może nawet tylko cząsteczka, która mówi, dobrze chłopie, ciągnij do przodu, bo jak Ty ciągniesz to i ja napieram!

Czuję się rozdarty. Z jednej strony chętnie przeszedłbym do marszu, ale z drugiej widzę plecy mojego partnera – ślepo wpatrzony w ten punkt – który w tym momencie staje się dla mnie alfą i omegą tego świata, jedynym sensem i racją mego bytu – jakoś podążam dalej. Ból, po pewnym czasie, staje się czymś naturalnym, jakby nieodłącznym elementem gry. Bolał mnie więc ten 18 kilometrowy treking. Początek nie ułożyl nam się zbyt dobrze, zaraz po wyjściu z kajaków kręcimy się trochę niemrawo i dopiero po chwili łapiemy kierunek, jednak już chwilę później skręcamy za wcześnie tracąc kilka minut, nieco dalej popełniamy identyczny błąd i mimo, że po drodze mijamy ze 2 ekipy to przez głupie straty zostajemy w tyle. Punkt w źlebie/jarze okazuje się naszym głównym czasowstrzymywaczem na tym etapie, czeszemy nie to wniesienie i tracimy kolejne minuty…

Do rowerów pozostawionych u brzegu Warty dobiegam z natarczywym bólem pleców, a Piotrek motywuje mnie jeszcze do ostatniego wysiłku przed zmianą dyscypliny – ten człowiek nie ma serca! 😉

3 runda proszę państwa! Panie Grzegorzu, ostatnia szansa na nawiązanie walki z konkurentami, proszę zakręcić kołem. Ty, ty, tysiąc złotych! Podaje literę, P jak PK4. 2 razy P! 2 tysiące złotych! Jeszcze ma pan szansę! Odgaduję hasło: „W końcówce sprężamy się jeszcze do ostatniego wysiłku”… Magdo, proszę odsłoń litery. Niestety, niestety, nie odgadł pan! Hasło brzmi „W końcówce nie jesteśmy w stanie zmobilizować się do ostatniego wysiłku”. Przegrał pan!

Przed nami 2 scorelaufy, 10 kilometrów rowerowej jazdy na orientację oraz 5 kilometrów biegu na… na orientację oczywiście (choć 5 kilometrowy trail running w środku rajdu to byłoby ciekawe doświadczenie). Obawiam się trochę tych etapów. Brakuje nam dzisiaj płynności, tracimy głupie minuty, a na scorelaufach potrzeba będzie szczególnej uwagi. Początek roweru jeszcze jakoś idzie, do momentu gdy po raz kolejny za wcześnie skręcamy, 15-20 minut w plecy. A później zaczyna zmierzchać i zachodzą 2 bardzo pozytywne bądź też negatywne zjawiska, zależy jak spojrzeć. Wreszcie zaczyna mi się napierać bardzo przyjemnie, co zwiastować mogło tylko jedno – tempo zaczynało nam dramatycznie spadać. Zabrakło kogoś (wielkiego wyboru nie było, albo ja albo Piotrek) kto pociągnąłby do przodu, tak jak mój kompan nadawał tempo na trekingu. Obaj na rowerze nie jesteśmy zbyt mocni (uważny czytelnik z pewnością w mig skojarzy fakty i wyjdzie mu, że ja to w niczym mocny nie jestem 😉 ), stąd też nie miał kto wyrwać do przodu.

Już w ciemnościach dojeżdzamy na BnO, chwila na przepaku i hop do lasu. Zgadnijcie co robimy? Skręcamy za wcześnie, kur..wa mać! Najlepsze teamy robią ten etap w 40-50 minut, a my 30 minut tracimy tylko na poszukiwanie pierwszego PK… Na szczęście później idzie już jak po sznureczku, nawet przebiegamy resztę etapu, bo o dziwo bieg przychodzi mi z łatwością. Jednak na ściganie jest już za późno, kończymy BnO i do mety pozostaje nam już tylko ostatni odcinek na rowerach.

Ostatni asfalt, ostatnia prosta, postanawiam przyśpieszyć, krzyczę do Piotrka „Jeszcze ostatni zryw, poprowadzę do Skoków!”, chwilę później nie wiem co ze sobą zrobić, w tym samym momencie łapią mnie skurcze w obu łydkach! Gdy podnoszę jedną nogę do góry, skurcz odzywa się w drugiej, i na odwrót. Sytuacja powoli staje się tragikomiczna, na szczęście po chwili odzyskuje sprawność, choć już do końca rajdu (i na drugi dzień po) musiałem uważać na łydki. Był to więc nasz ostatni zryw na Wertepach, i chyba doskonałe podsumowanie, bardzo chcieliśmy, staraliśmy się, ale nam nie wyszło…

Na metę wpadamy tuż przed północą.

Im więcej czasu upływa od naszego występu na Wertepach tym bardziej wydaje mi się on słabszy, żeby nie powiedzieć beznadziejny wręcz! Na mecie i dzień po byłem nawet całkiem zadowolony! Znów czuję się rozdarty, bo z jednej strony faktycznie było słabo, ale z drugiej znowu nauczyłem się czegoś nowego, pogłębiłem wiedzę o swoich słabych stronach (gdybym jeszcze tylko zabrał się za ich eliminację!) i wziąłem udział w rajdzie innym niż wszystkie w jakich do tej pory miałem okazję uczestniczyć. Jeśli miałbym na podstawie naszego startu wysnuć jedną złotą myśl, to z pewnością byłoby takie zdanie – „Najważniejsza na krótkich zawodach (i nie tylko!) jest płynność, z jaką pokonujesz trasę, liczy się każda minuta na przepaku, każda wpadka nawigacyjna. Lepiej wolniej, ale bez błędów i zbędnego tracenia czasu!”. Niby banał, ale warto głębiej nad tym się zastanowić.

Ostatecznie (na stronie Wertepów nie ma jeszcze oficjalnych wyników) trasę Wertepów pokonaliśmy w ok. 12 godzin zajmując 20-21 miejsce (12-13 w kategorii MEN, ale to chyba nie jest powód do dumy? 😉 ).

PS. Fotki niecnie wykradłem z zasobów arcup.com, mam nadzieje, że mnie nie zamkną za to, albo zakażą występu na kolejnej edycji 😉 . Autorami tych cudownych fotek są Monika Strojny oraz Tomasz „Mały” Skarżyński. Piękna robota!

Grzegorz Łuczko / [url=http://raidteam.pl]raidteam.pl[/url]
Tekst wcześniej ukazał się[url=http://pk4.pl] na PK4[/url]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany