[size=x-large]MPAR Speed 2006
Odpowiedni ubiór letni*[/size]

Zerknąłem na prognozę pogody – Wykres siły wiatru pogody ułożył się w czytelny wzorek „Będzie wiało. W ryja, z boku, w plecy. Że Wam się odechce”. Pięknie. Będziemy ten rajd długo pamiętać!
Zespoły w półmroku zbierały się w bazie i układały swój ekwipunek w kajakach. Organizator zapewnił dla wszystkich takie śliczne żółciutkie kajaczki. Lekkie, zwrotne. Niestety bez podnóżków. Wszyscy mieli takie same. Stop. Prawie wszyscy. Chłopaki z Dum Spiro Spero pojawili się na starcie z jakąś kosmiczną rakietą wyposażoną w fartuchy i ster. Długie to to było i nie wyglądało na zbyt wolne. Pozostawało mieć nadzieję, że właśnie wczoraj pożyczyli ten sprzęt z klubu i nie wiedzą jak go używać. Że może wywiną orła na zejściu z pomostu i gapie zgromadzeni na starcie będą mieli porcję rozrywki.
Wielu uczestników przyniosło własne wiosła, niektórzy założyli pianki.

[b]Żółta łódź podwodna
(kajak 42km)[/b]

Równo o ósmej nastąpił start. Peleton kajakowy, ruszył ochoczo do przodu. Z początku w środku stawki, stopniowo posuwaliśmy się w kierunku czuba. Fala bujała i waliła od czasu do czasu po twarzy, ale nie miało to większego znaczenia. Po kilkuset metrach zobaczyłem kątem oka obiekt poruszający się znacznie szybciej od pozostałych. To Dum Spiro Spero nabierało rozpędu. Ich pewne szybie ruchy rozwiały wątpliwości. Profesjonaliści przyszli spuścić nam łupnia. Machaliśmy z Piotrkiem całkiem sprawnie, ale cały peleton na ich tle wyglądał jak stado pierdzących Roburów. Po jakimś czasie, zginęli nam z oczu, a my skupiliśmy się na bieżących problemach. Fala raz po raz przelewała się przez burty i wkrótce sięgnęła naszych tyłków. Ponieważ do mokrych tyłków przywykliśmy już w dzieciństwie, postanowiliśmy kontynuować zabawę. Jednak kiedy połowa kajaka poszła pod wodę stało się jasne: Albo natychmiast dobijemy do brzegu, albo zmienimy się w łódź podwodną. Zarządziliśmy szybki odwrót w kierunku najbliższej wysepki. Już byliśmy „w ogródku, już witaliśmy się z gąską” kiedy nasza krypa zeszła na głębokość peryskopową. Na szczęście mogliśmy sięgnąć nogami dna i po krótkim marszu dotarliśmy na brzeg. wylaliśmy wodę i po dwóch minutach niczym świeżo przewinięty niemowlak ruszyliśmy ponownie na jezioro. Jedno spojrzenie na akwen wystarczyło by stwierdzić pogrom. Zespoły jeden po drugim dobijały do brzegu i wylewały wodę. 100 metrów od nas dryfował wywrócony kajak zespołu Adventura. Chcieliśmy im jakoś pomóc, ale woleli sami dotargać swoją submarinę do brzegu.
Wiosłowaliśmy ciągle pod wiatr. Z całych sił, a mimo wszystko nie potrafiliśmy rozwinąć dobrej prędkości. Fala waliła orzeźwiająco po twarzy. Wreszcie świeciło słońce. Czułem się jak na regatach. Wokół wszyscy mieli podobne problemy, więc nie przejmowałem się specjalnie naszym miejscem w peletonie. Średnio po każdym kilometrze trzeba było „przewijać” kajak i wracać do wody. Wreszcie dotarliśmy do pierwszej – kilometrowej przenoski na „Pętli Raduńskiej”. Wyciągnęliśmy specjalnie na tą okazję przygotowane długie taśmy i zaczęliśmy ciągnąć po trawie kajak. Jakie to szczęście, że sprzęt ważył ledwie 30kg. Można było poruszać się z prędkością dobrze objuczonego piechura.

Po pierwszym punkcie jeziora nieco się zwęziły, a wiatr zaczął dmuchać w plecy. Peleton nieco się przerzedził, zostawiając nas na nieznanej bliżej, ale niezbyt prestiżowej pozycji. Postanowiliśmy więc wyciągnąć naszą „Wunderwaffe” – pożyczony na tą okazję żagiel. Był to jedynie prototyp przygotowany przez Dum Spiro Spero, jednak kiedy nabrał wiatru, nasza prędkość zmieniła się nie do poznania. Pruliśmy wodę jak nigdy wcześniej. Schowałem wiosło i tylko pilnowałem odciągów, Piotrek skupił się na sterowaniu. Na jakiś czas zmieniliśmy się z napieraczy w mazurskich urlopowiczów pomykających omegą przez Śniardwy. Gdybyśmy mieli jakieś piwko, na pewno poszłoby w ruch. Ci co byli za nami, oglądali nasze znikające plecy, Ci z przodu zerkali nerwowo co się dzieje, a my podziwialiśmy żółte jesienne liście unoszone wiatrem, układające się w malownicze wstęgi na wodzie. Cumulusy kłębiły się na niebie i w ogóle byliśmy w innej bajce.
Jednak wszystko co dobre ma swój koniec i wkrótce wiatr zaczął wywijać figle, kłaść mi żagiel na twarzy, kręcić po jeziorze w różnych kierunkach. Próbowaliśmy jeszcze co jakiś czas stawiać żagiel, ale więcej czasu traciliśmy na operacjach przy nim niż zyskiwaliśmy na jego sile nośnej. Trzeba było wrócić do naszej galerniczej roboty. Wiosłowaliśmy więc w kierunku punktu trzeciego, a bozia z troską patrzyła na naszą mizerną łupinę wystawianą na coraz większa fale. Z mapy wynikało wprost, że trzeba przebić się na drugą stronę jeziora mając wiatr dokładnie z boku. Nie znam się na skali Beauforta, ale na fali pojawiały się zwiewane grzywki, a kajak w tych warunkach wcale nie chciał płynąć tam gdzie go prosiliśmy. Na środku przeprawy zrobiło się ciekawie. Nad nami błękitne niebo i bozia nerwowo przeszukująca niebiańskie magazyny w poszukiwaniu ratunkowego koła, pod nami ileśtam metrów do dna, kilkaset metrów do najbliższego brzegu, a bezpośrednio pod tyłkiem rosnące z każdą chwilą jezioro. Piotrek cały czas musiał trzymać kontrę żeby nas nie obracało. a ja wiosłowałem jak dziki w kierunku brzegu. Nie wiem ile to trwało, ale w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie można było spokojnie wylać wodę. Tam niestety popełniliśmy błąd nawigacyjny i objuczeni kajakiem poszliśmy w jakimś… niezbyt mądrym kierunku.

Kosztowało nas to około 30 minut. Po podbiciu punktu wkrótce byliśmy znów na wodzie. Spotkaliśmy tam zespół, który kupił od gospodarza stary wózek, żeby już nie męczyć się z wiosłowaniem i przetoczyć na nim kajak do końca etapu. My popłynęliśmy i wkrótce znów dopadła nas fala jakiej wcześniej w życiu nie widzieliśmy. Znów walczyliśmy o bezpieczne dotarcie do brzegu. Znów „przewijaliśmy” kajak po tym jak zmienił się w żółtą wanienkę pełną zimnej wody. Do punktu czwartego dotarliśmy targając naszą wanienkę wzdłuż drogi. Tam powiedziano nam, że etap został przerwany. Nad małym ogniskiem grzało się już kilka zespołów.
Zapakowaliśmy się w samochód i odjechaliśmy do bazy zawodów.

Dum Spiro Spero swoją rakietą już dawno było na mecie etapu (chociaż też przeżyli go mocno i mimo fartuchów musieli wylewać wodę z wnętrza).

[b]Wichrowe wzgórza
(rower – 51km)[/b]

Na przepaku nie spieszyliśmy się specjalnie. Rzuciliśmy w kąt wszystkie przemoczone ciuchy i spokojnie zjedliśmy trochę kanapek. Nie można było jednak zbyt długo się rozleniwiać. Każda chwila spędzona w bazie skracała nam dystans, który mogliśmy przejechać w świetle dnia. Ruszyliśmy razem z zespołem Salomon Nawigator (Paweł Moszkowicz, Justyna Frączek) i wspólnie zaliczyliśmy kilka punktów kontrolnych. Jazda po kaszubskich polnych drogach i asfaltach nie przynosiła większych niespodzianek. Jedynie silny wiatr na otwartej przestrzeni ograniczał naszą prędkość. Na jednym z punktów kontrolnych miałem wreszcie szansę zobaczyć legendarne kręgi kamienne w Węsiorach. Poza tym mój wzrok skupiał się głównie na tylnim kole partnera. Po drodze zaliczyliśmy dwa zadania specjalne – jedno dosyć emocjonujące – przeprawa canoe przez jezioro z rowerami na pokładzie. Nie przepadam za pływaniem z rowerem, zawsze przypomina mi się nocny wypadek na rajdzie w Czechach, kiedy canoe z rozmontowanymi rowerami poszło na dno w wartkiej rzece i sprawiło nam tym sporo kłopotów. Tym razem wszystko poszło sprawnie. Potem wystarczyło mocno cisnąć na pedały, nie gubić się zanadto (bo oczywiście momentami wylatywaliśmy z zaplanowanej trasy). Wkrótce znów zawitaliśmy na przepak. Była już noc.

[b]Poszukiwacze zaginionej Arki
(bieg na orientację – 17km)[/b]

Dziwny etap. Organizator od początku zastrzegł, że zespół ma prawo nie odnaleźć wszystkich punktów. Do tego mapa o nieznanej skali, zupełnie nie przypominająca ultradokładnych eleganckich mapek do biegów na orientację. Ale jeśli już kiedyś poradziliśmy sobie z planem rysowanym ręką dziecka, to i tym razem powinniśmy wyjść zwycięsko z zadania. Pobiegliśmy asfaltem w kierunku pierwszego punktu. Oszacowaliśmy skalę na około 25:000 co dało nam pojęcie o ogólnym dystansie biegu. Zakrzaczona przecinka doprowadziła nas sprawnie do lampionu punktu E. Potem zaczęły się „schody”. Próbowaliśmy z pomocą dróg na mapie dotrzeć do kolejnych punktów, ale w terenie niewiele chciało grać. Finalnie zawisnęliśmy w jakiejś nieokreśłonej pozycji i musieliśmy stracić jakieś 15 minut by wybiec z lasu i ponowni się namierzyć. W końcu dotarliśmy w miejsce, gdzie na pewno miał stać punkt D. Przy drodze go nie było. Po dokładnych oględzinach szczegółów mapy doszliśmy do wniosku, że należy przeszperać skarpę nad nami. Ruszyliśmy na górę i zaczęliśmy „czesać” okoliczne krzaki. Jednak bez rezultatu. Telefon do organizatora nie pomógł. Jego odpowiedź brzmiała: „Punkt na pewno stoi we właściwym miejscu”. Czesaliśmy więc do skutku. Lampion stał w krzakach jakieś 70 metrów od prawidłowego oznaczenia. Trudno. Ważne, że się znalazł. Polecieliśmy na punkt oznaczony jako „C”. Słyszeliśmy już pogłoski, że coś jest z nim nie tak i że organizator dopuszcza nie znalezienie go. Woleliśmy jednak sprawdzić osobiście jego położenie. Wskoczyliśmy we właściwą przecinkę, dotarliśmy do właściwego rowu, ale punktu ani śladu. Po krótkich poszukiwaniach poddaliśmy się i ruszyliśmy na azymut przez las w kierunku ostatnich dwóch punktów. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy 300 metrów dalej trafiliśmy na lampion. Potem już poszło gładko i bez błądzenia wróciliśmy na przepak. Nie wszystkim poszło tak dobrze. Mocny orientacyjnie zespół „Plan” potrzebował 6 godzin na ukończenie etapu.

[b]Horyzont zdarzeń
(rower 35km)[/b]

Koniec naszego udziału w rajdzie był już bliski, ale póki co zupełnie tego nie świadomi jechaliśmy na punkt 13 pełni. Bez większych problemów dostaliśmy się w okolicę i zaczęliśmy poszukiwania. Coś nam nie bardzo pasował układ przecinek i próbowaliśmy bez skutku namierzać się w nocnym lesie od kolejnych skrzyżowań, czesząc momentami gęsty las niczym grzebieniem. Nie martwiło nas to szczególnie póki nie weszliśmy na dosyć dziwną polanę. Nie. Nie było tam domku na kurzej łapce, ale zielony oślizgły kożuch kryjący pod spodem smrodliwą ciecz. Gdy jeszcze mogliśmy omijać szczególnie podejrzane placki, było o.k. Moczyliśmy buty po kostki. Chwilę później Piotrek tylko zaklął po czym znikł mrocznym w bajorze po pachy. Na szczęście rower niesiony na ramieniu oparł się o jakiś twardszy fragment. I po krótkiej szamotaninie Piotrek wygrzebał się w płytsze części bagna. Mówił, że dna nie dosięgnął.
Staliśmy więc w środku bagna . Dochodziła druga w nocy. Chłodnej nocy. Wokół waliło siarkowodorem. Piotrek wycisnął rękawy bluzy i postanowiliśmy jednak darować sobie ten obszar poszukiwań. Gdy wróciliśmy do skrzyżowań dróg, naszym oczom ukazał się niecodzienny widok: „Master Jedi” rajdowej nawigacji Paweł Moszkowicz stał i z głupią miną wpatrywał się w mapę. Zapytany czy ma pojęcie gdzie jest punkt pokręcił bezradnie głową. Chwilę deliberowaliśmy wraz z innymi zespołami na temat położenia, a tymczasem Piotrek trząsł się coraz mocniej i szczękał zębami. Wkrótce stało się jasne, że dalsze kręcenie się w miejscu doprowadzi Piotrka do hipotermii. Spróbowaliśmy jeszcze kilku wariantów i ostatecznie zdecydowaliśmy że wycofujemy się.
W drodze do bazy (około 30km) Piotrek przez dłuższy czas był zupełnie wymarznięty i nie mógł się rozgrzać. Gdy w końcu pokonał zimno, zaczął zasypiać za kierownicą. O świcie zameldowaliśmy naszą rezygnację 🙁
Paweł Moszkowicz w końcu wygrzebał punkt 13 w największych krzakach. Twierdzi, że jego położenie nie było zgodne z mapą. My się nie wypowiadamy bo tam nie dotarliśmy. Warto w tym miejscu wspomnieć zespół debiutantów z Dum Spiro Spero, którzy czesali las przez okrągłe SIEDEM GODZIN i ostatecznie znaleźli punkt, ale wykończył ich limit czasowy. Respekt dla ich psychiki!

[size=x-small]*- wg regulaminu „odpowiedni ubiór letni” był obowiązkowym wyposażeniem zawodnika na cały czas trwania rajdu – koniec października[/size]

Resztę opowie Maciek Tracz z zespołu Onet.pl

[color=000099]Zostałem poproszony o napisanie relacji z MPAR 2006. Co ciekawe nie z całej trasy lecz od PK 13. Jest mi to niezmiernie na rękę, gdyż po etapie kajakowym doznałem czegoś na kształt postępującej z minuty na minutę zwałki, której apogeum nastąpiło gdzieś między połową pierwszego etapu pieszego a sądnym dla niektórych zespołów PK 13 na etapie rowerowym. Z tego okresu niewiele zostało w mej pamięci. Wiem, że było mi ciężko i ogarniała mnie niesamowicie silna senność. Marzyłem tylko o wpadnięciu w ramiona Morfeusza. A On kusił mnie swoim natarczywym szeptem i odepchnął wszystkie inne myśli i pragnienia. W pewnym momencie byłem już tylko idącym za swym przewodnikiem (przewodniczką Kasią Polak) bezmyślnym i niewidzącym cieniem. Mój marsz a potem jazda na rowerze przypominały raczej upiorny sposób poruszania się bohaterów filmu „Noc żywych trupów” niż uczestnika „Mistrzostw Polski w AR”. Gdy w pewnym momencie na prostej drodze asfaltowej resztki mojej czujności zostały za miniętym przed chwilą zakrętem, a kierownicę roweru chwycił za mnie wysłannik Morfeusza SEN, doprowadzając do poznania przeze mnie struktury i twardości podłoża, wiedziałem, że koniec jest bliski. Postanowiłem po dojechaniu do PK 13 odpocząć w namiocie obsługi. Przecież tak niewiele kilometrów do niego zostało. Przecież nawigacyjnie punkt ten nie jest trudny. Przecież za jakieś dwadzieścia minut, a może pół godziny będę się mógł wreszcie położyć. Wariant dotarcia do punktu może nie jest optymalny, ale w miarę bezpieczny. Mamy dojechać do przecinki i nią się poruszać aż wyjedziemy prosto na punkt. Poszukiwania przecinki zajmują nam troszkę więcej czasu niż planowaliśmy. W pewnym momencie kręcimy się w kółko przez dobre 30 minut może nawet dłużej. Coś co kiedyś przecinką było teraz przypomina raczej młodniak z wielką ilością chaszczy. 2 km przedzierania się w takim terenie byłoby głupotą. Szukamy (dobrze powiedziane – Kasia szuka) innego wariantu. Trafiamy na porządną drogę. Z daleka majaczy jakieś pojedyncze światełko. Spotykamy samotnego jeźdźca z zespołu Gringo Team Adama Augustyniaka. Razem postanawiamy odnaleźć 13. W jaki sposób docieramy w pobliże tego PK pozostanie dla mnie „Wielką Tajemnicą”. Mimo, że stoimy podobno na poszukiwanym skrzyżowaniu punktu nie widać. Właściwie wszystko się zgadza. Widzimy jedną wyraźną wyrwę w koronie drzew i drugą prostopadłą do niej. Zaczynamy się kręcić po okolicznych krzaczorach, jednak nie przynosi to żadnego efektu. Pomału mój umysł zaczyna toczyć walkę podjazdową z bezlitosnym do tej pory Morfeuszem. W pewnej chwili dochodzę do wniosku, że jeżeli ma to być właściwe miejsce to musimy stanąć w samym centrum niewidocznych dróg. Przechodzę jakieś 10 czy też 15 metrów i znajduję słabo widoczny PK 13. Niestety nie ma na nim ani obsługi ani namiotu. Z trudem godzę się z myślą o pokonaniu kolejnych kilometrów na rowerze.

Nieśmiało zaczyna świtać. Wraz z leniwie budzącym się dniem niemrawo opuszcza mnie myśl o położeniu się w pierwszym napotkanym namiocie. Może jeszcze nie wszystko do mnie dociera. Wybór wariantów poruszania się między punktami na szczęście pozostaje w gestii Kasi i naszego nowego współtowarzysza doli i niedoli Adama. PK 14 ma być równocześnie ZS-em. Gdy podjeżdżamy do jeziorka z oddali widzimy tylko malutką przyczepkę samochodową. Z ciekawością zaglądamy pod plandekę. Widzimy co najmniej jedno skulone ciało szczelnie zapatulone w śpiwór. Ciało porusza się i informuje nas o odwołaniu, ze względu na panujące wcześniej warunki, Zadania Specjalnego. Nie skrywamy radości i po szybkim podbiciu kart startowych ruszamy w dalszą drogę. PK 15 nie powinien nastręczyć nam zbyt wielu kłopotów. Wystarczy znaleźć najwyższy punkt w okolicy czyli szczyt Góry Zielonej. W drodze do niej zauważamy ekipę z trasy Masters. Są to Czesi. Ich stan wizualny wskazuje na wielkie zmęczenie. Stan umysłów też nie pozostawia złudzeń. Szukają szczytu góry w zupełnie innym miejscu. Są od punktu jakieś 500 metrów w linii prostej i bezskutecznie od dwóch godzin go poszukują. Z uporem godnym pozazdroszczenia kierują się na północ od drogi a powinni na południe. Oprócz Czechów spotykamy jeszcze jeden zespół ze Speeda i wraz z nim udajemy się na poszukiwania. Nie są one długotrwałe. Pomału odzyskuję siły fizyczne i umysłowe. Zaczynam popadać w san lekkiej euforii, która wraz z przebytymi kilometrami zacznie się nasilać. Właściwie cała trasa aż do mety będzie dla mnie po prostu czystą przyjemnością. Nie, do końca nie odczuję już żadnego zmęczenia o bólu głowy zapomnę. Jest to wręcz niewiarygodne w jaki sposób organizm ludzki jest w stanie funkcjonować po niemałym kryzysie psychofizycznym i po 24 godzinach ciągłej aktywności.

Na razie jednak nie do końca sobie ufam i myślę, że Kasia i Adam też podchodzą do mego stanu z dużą rezerwą. To, że udało mi się szybko odnaleźć 15 o niczym jeszcze nie świadczy. Z tego punktu droga prowadzi w dół. Czysta przyjemność. Po dojechaniu do asfaltu zaczynamy poruszać się w szyku ja, Kasia i Adam. Tym razem zwracam baczną uwagę, aby nie odjechać za daleko od koła partnerki (w pierwszej fazie zawodów mieliśmy niemały problem ze zgraniem swoich prędkości). Trasa na PK 16 prowadzi malowniczą Drogą Kaszubską. Tuż pod punktem jesteśmy zmuszeni do wtargania rowerów na szczyt górki. W moim stanie sprawia mi to niemałą przyjemność. Wyrywam do przodu by po chwili poczekać na moją partnerkę i pomóc jej w nieco trudniejszym terenie. Z 16 roztacza się piękny widok na spokojne dzisiaj wody Jeziora Ostrzyckiego z przyjazną wyspą, która wczoraj uratowała nam skórę. Przez chwilę wspominam ten koszmar, lecz nie ma czasu na sentymenty. Dojazd z punktu do Strefy Zmian zajmuje nam niecałe 10 minut. Tam zostajemy przez dłuższą chwilę. Uzupełniamy płyny i zmieniamy ubiór. Wyruszamy na drugi etap pieszy który można by podzielić na trzy nierówne części. W pierwszej-najbliższej znajdują się tylko 2 PK, w drugiej-środkowej jest ich już 6, w ostatniej-najdalszej i chyba najbardziej wymagającej 5. Tym razem dysponujemy porządnymi mapami do biegów na orientację. Kasia na moje szczęście na tym etapie zrzuciła z siebie ciężar nawigowania. Co pewien czas będzie mnie kontrolować i upewniać w jakim się znajduję stanie. W późniejszej części z wyrzutem i nie bez racji stwierdzi, że mi w udziale przypadło nawigowanie w dzień na porządnej mapie a jej odcinki rowerowe pokonywane głównie w nocy i Etap I pieszy na mapie bez podanej skali i ze źle ustawionymi niektórymi punktami.

Jest w miarę ciepło i słonecznie, pogoda wręcz idealna. Krajobraz dookoła przybrał już wszystkie jesienne barwy. Co rusz zostajemy zasypani opadającymi z drzew liśćmi. Z początku nawet trochę podbiegamy jednak nie chcemy zbytnio oddalać się od samotnego Adama. Chyba na tym etapie dopadł go jakiś drobny kryzys. Nie ma ochoty na zaliczenie wszystkich punktów. W pewnym momencie nawet twierdzi, że wraca do bazy. Na razie jednak dzielnie napiera z nami. Zaczynamy od środkowej części tego etapu. I już na wstępie popełniamy błąd taktyczny, który kosztować nas będzie jakieś 15-20 min. Zamiast najpierw wejść na PK I poszliśmy na PK H. Punkty stoją we właściwych miejscach i nie nastręczają nam zbyt wielu kłopotów. Są rozsądnie i ciekawie umieszczone. Droga między nimi jest wielowariantowa, choć moim zdaniem, najbardziej optymalne pokonanie trasy narzuca się samo. Po zebraniu wszystkich PK z części środkowej udaje nam się przekonać Adama do dalszej walki. Tutaj oprócz fragmentów pokonywanych asfaltem, poruszaliśmy się urokliwym korytem strumienia oraz wielokrotnie szliśmy na azymut. Odcinek ten nie okazał się tak trudny jak przewidywaliśmy na początku. Nawet wejście na Wieżycę choć trochę upierdliwe nie wyssało z nas całej energii. Powrót do wcześniejszych części tego etapu przebiega po asfaltach. Bez najmniejszych problemów zaliczamy PK K a następnie L i M i z olbrzymim zapałem powracamy Strefy Zmian. Po drodze spotykamy jeszcze zespół rozpoczynający swoją przygodę z tym etapem. Według naszych pobieżnych obliczeń skończą go już po zmroku. W Strefie Zmian nie rozwodzimy się zbyt długo. Przed nami ostatnia już część MPAR 2006 krótki (22,5 km) odcinek rowerowy z najpoważniejszym na całych zawodach podjazdem i widowiskowym ZS-em. W okolice Wieżycy docieramy praktycznie po śladach zostawionych na poprzednim etapie. Tuż przed rozpoczęciem podjazdu spotykamy ekipę foto-video z Silnego Studia, która bardzo nas prosi o popozowanie do zdjęć i filmu. Po chwili dla mediów ruszamy na rowerową wspinaczkę. Moim maleńkim marzeniem jest podjechanie pod tą górę bez zsiadania z roweru. O dziwo udaje mi się to bez problemu. Na szczycie platformy widokowej spotykamy mnóstwo turystów zachowujących się tak jak – turyści. Jedni przyklejeni są do lornetek, drudzy do aparatów fotograficznych kamer, trzecia grupka skupia się przy barierkach kurczowo się ich trzymając, ktoś próbuje puścić latawca. Jest dość hałaśliwie. W oddali zauważamy ciemne chmury nabrzmiałe od deszczu. Zjazd rowerem z Wieżycy należy do jednych z największych przyjemności tego etapu. Właściwie można go wykonać bez używania hamulców. Gruby i mięsisty dywan z liści po którym się poruszamy stwarza niemały opór i znacząco spowalnia nasze rowery. Do mety pozostał już tylko jeden PK zlokalizowany przy głazie narzutowym. Bardzo chcemy po pierwsze uniknąć jazdy po zmroku a po drugie przemoczenia. Sprawnie przemieszczamy się w okolice PK 20. Tam mamy drobną wymianę poglądów na temat umiejscowienia punktu. Szybko jednak dochodzimy do konsensusu i bez najmniejszych problemów odnajdujemy namiot z obsługą. Meta jest już na wyciągnięcie ręki. Te kilka ostatnich kilometrów „łykamy” z rozpędu. Na mecie meldujemy się jako 7 ekipa jednak przez najbliższe kilka godzin nie będziemy mieli pewności które miejsce nam przypadło w klasyfikacji. Wynikało to z kilku przyczyn. Po pierwsze zostały wprowadzone przeliczniki za przerwany etap kajakowy, po drugie nie wiedzieliśmy jakie kary czasowe nam przypadną w udziale za brak potwierdzenia 3 PK na Etapie III, po trzecie nie mieliśmy wiedzy jakie kary dostały inne zespoły. W sumie po wszystkich odliczeniach, przeliczeniach, doliczeniach zajęliśmy 7 lokatę. Uważam to za duży sukces naszego małego zespołu. Po nieszczęsnych kajakach na trasę Etapu II wyruszaliśmy jako ostatnia drużyna jednak z godziny na godzinę przesuwaliśmy się do przodu. Kilka ekip z „czuba” odpadło kilka udało się wyprzedzić. Jednak w sumie łatwo nie było. W pewnym momencie zarówno Kasia jak i ja straciliśmy nadzieję, że uda się przełamać mój kryzys. Rola partnera w takich zawodach polega między innymi na umiejętnym motywowaniu i podtrzymywaniu na duchu zarówno partnera jak i własnej osoby. Kasia to opanowała do perfekcji. Wielkie dzięki za kolejny udany start. [/color]

[b]Zobacz również


[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=58]Galeria zdjęć z Mistrzostw Polski AR[/url]

[url=/xoops/modules/mylinks/visit.php?cid=1&lid=2]Strona organizatorów[/url]

[/b]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany