[size=x-large]Wakacje AR – Kostaryka 2007[/size]
Pura Vida*
[i]Zdjęcia: Alejandro Contreras[/i]

[i]Kostaryka (Costa Rica, Republika Kostaryki – República de Costa Rica) – państwo w Ameryce Środkowej nad Morzem Karaibskim i Oceanem Spokojnym. Graniczy od północy z Nikaraguą na odcinku 309 km i od południa z Panamą – 330 km. Łączna długość wybrzeża karaibskiego i pacyficznego wynosi 1290 km.[/i] wikipedia.org


Stare rajdowe powiedzenie, że stanięcie na starcie zawodów to już połowa sukcesu znakomicie sprawdza się i tym razem. Spędzam ostatnią noc na próbie odciążenia walizki (28kg – pedały, jedzenie na start, napoje izotoniczne, tony ubrań, butów i innego rajdowego szpeju). Tymczasem dociera do mnie informacja od Stratosa (Grecja): „Odwołali mój lot, nie mam jak się dostać na miejsce…”. No to zaczęło się.

6.00 melduję się na lotnisku. Mam jeszcze sporo czasu, lot za ponad dwie godziny. Podchodzę odebrać bilety i nadać bagaż. Podaję swój paszport.
– Gdzie ma Pan Amerykańską wizę?
– Amerykańską wizę? Przecież tam mam tylko przesiadkę do Kostaryki?!
– Ale wizę musi Pan mieć. Następny!

Przecież mam wizę! Tyle tylko, że w domu. Chwila nerwów i moja żona łamiąc wszelkie przepisy przywozi mi mój stary paszport. Uff, udało się, przybyło mi od tego kilka siwych włosów. Oby był to ostatni błąd logistyczny tej wyprawy.

Zanim dotrę na miejsce spędzę jeszcze ponad dwadzieścia godzin w powietrzu i na lotniskach.

[b]Palmolive Adventure Team[/b]

Cała zabawa rozpoczęła się jakieś trzy miesiące wcześniej. Drewniak (dzięki!) podesłał wtedy link do strony Palmolive, gdzie ruszał właśnie konkurs w wyniku którego miał powstać czteroosobowy męski zespół złożony z zawodników z różnych stron świata. Akurat byłem mocno zaganiany, więc poświęciłem 10 minut na wypełnienie formularza zgłoszeniowego, po czym zapomniałem o sprawie. Dopiero list, który dostałem jakieś półtora miesiąca później pobudził mnie na nowo do działania. Zostałem wybrany do drugiego etapu i zaproszony na rozmowę. Odtąd już sprawy przebiegały niezwykle szybko. Okazało się, że zostałem wybrany do Palmolive Adventure Team i zaproszony na tygodniowy trening AR zakończony 24 godzinnymi zawodami. A wszystko w egzotycznej Kostaryce! Nie mogłem w to uwierzyć.

[b]Trening[/b]

Jeszcze na lotnisku spotykam moich towarzyszy. Trochę się niepokoję. Pamiętam ile czasu zespół napieraj.pl poświęcił na wspólne treningi i poznawanie się, zanim zaczęliśmy dogadywać się bez słów.
AR to nie niedzielny wypad za miasto. Trzeba mieć zaufanie do ludzi w zespole, móc na nich polegać, wiedzieć, że wesprą cię w trudnych chwilach.
Od początku uważałem, że największym wyzwaniem, które będzie przed nami stało, będzie zbudowanie zespołu z czterech obcych sobie osób, pochodzących z różnych krajów i kultur, mających za sobą różne doświadczenia sportowe i być może różne oczekiwania co do zawodów.
Matt (Australia) i Jason (UK), których poznaję już na lotnisku robią na mnie bardzo dobre wrażenie. Znam odrobinę ich CV sportowe i muszę przyznać, że jest imponujące:

Jason – maratończyk, triatlonista, dwukrotnie brał udział w Maratonie Piasków, przepłynął Atlantyk na łodzi wiosłowej, przepłynął wpław kanał La Manche.

Matt – zawodnik AR, bardzo dobry nawigator, ma na koncie sporo startów w Rogaining’u, narciarz. Praktycznie nie używa samochodu. Wstaje o 5 rano i biegiem lub rowerem wyrusza do pracy. Każdą wolną chwilę poświęca na AR.

Chłopaki są uśmiechnięci, niesamowicie zmotywowani i przede wszystkim pracują zespołowo. Już pierwszy dzień treningu pokazuje jak łatwo będzie nam się zgrać.

Trening rozpoczynamy od pakowania skrzyń. Naszym przewodnikiem i mentorem jest Mike, właściciel firmy Coast To Coast Adventure Racine. Mike organizuje zawody AR od 1999 roku, oprócz tego robi szkolenia AR i wycieczki sportowe po Kostaryce.

Po zgrubnym przygotowaniu skrzyń, do których przez tydzień będziemy mieli dostęp podobnie jak na zawodach, wzięliśmy się za przygotowanie naszych rowerów i w drogę.

Mike dał nam mapy i pokazał gdzie będzie na nas czekał z obiadem. To dobry punkt kontrolny i świetny czynnik motywujący. Mapy są sprzed 40 lat, więc większość dróg i obiektów (oprócz rzeźby terenu) pozmieniała się. Jak na typowych zawodach – szczególnie przy tak zdezaktualizowanych mapach- ważna jest również komunikacja z miejscową ludnością. Bez znajomości hiszpańskiego ani rusz. Uczymy się więc kilku podstawowych zwrotów i próbujemy sobie radzić. Jest to potrzebne szczególnie na początku drogi – nasze mapy zaczynają się kilka kilometrów dalej…

Dzień pierwszy upływa na rowerach. Ponad 80km ze sporymi przewyższeniami. Kończymy mocno po zmroku. Nastroje znakomite, świetna współpraca. Rozumiemy się bez problemów. Cały czas jedziemy na kole w jednej linii, pomagamy sobie na podjazdach, bawimy się z holem. Na lepszych kompanów trudno by trafić.
Dzień kończymy w pięknym hotelu na szczycie góry z widokiem na całą dolinę. Hotele w których mieszkamy przypominają bardziej schroniska. Bez zbędnego zadęcia, proste i funkcjonalne.
W nocy dociera do nas Stratos (Grecja). Największa niewiadoma naszego teamu. Jest po tamtejszym AWFie, ale głównie specjalizuje się w tenisie. Rowerem jeździł tylko po mieście, jego najdłuższa aktywność fizyczna nie przekroczyła kilku godzin… nie wiemy czego możemy się po nim spodziewać.

Drugi dzień to znowu rowery, przepak i rafty. Dużo technicznych zjazdów. Dobry trening dla nas i sprawdzenie umiejętności Stratosa. Chłopak okazuje się niezwykle mocny fizycznie. Pomimo zdecydowanych braków technicznych dotrzymuje nam tempa. Na zjazdach jest chyba najszybszy. Śmieję się, że jeszcze nigdy nie zaliczył gleby i stąd ten brak wyobraźni.

Wczesnym popołudniem schodzimy na spektakularny odcinek raftowy. Nie jest to specjalnie techniczna dyscyplina, tym bardziej że mamy na pokładzie przewodnika, który steruje nami jak w grze komputerowej: FORWARD, LEFT BACK, FASTER! FASTER!
Trochę adrenaliny, znakomity teambuildng. Im lepsza współpraca- tym precyzyjnej pokonujemy kolejne bystrza. Wbijanie się w ścianę odwoju robi wrażenie. Czasami ktoś znajdzie się za burtą i konieczna jest szybka akcja ratunkowa. To umacnia więzi zespołu.

Kończymy etap w środku dżungli, na niesamowitym biwaku. Noc spędzimy w namiotach.
Wieczorem spotykamy się, żeby jak co dzień omówić dzień, popełnione błędy i zaplanować kolejne działania. Stratos nie ma pojęcia o co chodzi w AR, więc staramy się mu przekazać podstawy. Nie będzie lekko. Jego angielski nie jest najlepszy, poza tym ciągle wydaje się że przyjechał tu bardziej na wakacje niż na porządne ściganie się.
Matt i Jason bez zmian – jesteśmy coraz bardziej zgrani, świetnie się dogadujemy. Po szkoleniu wieczór upływa na opowieściach z naszych przygód. Jason snuje niesamowite opowieści o przepłynięciu Atlantyku. Ponad 50 dni, w czasie których dwóch facetów zmienia się co 1,5 godziny przy wiosłach. Na ostatnie pięć dni mają po jednym cukierku i jednej tabletce leku przeciwbólowego na dzień…

[b]Dżungla[/b]

Wtorek upływa nam pod znakiem trekkingu. Wyruszamy do dżungli razem z miejscowym przewodnikiem Martinezem. Facet jest niesamowity. W kaloszach i z maczetą w dłoni porusza się tak szybko po śliskich i stromych ścieżkach, że ledwo jesteśmy w stanie go dogonić.
Dżungla jest piękna, cała tętni życiem. Niewiele widać większych zwierząt. Za to całe stada robactwa. Wyznaję zasadę „Nie dotykać niczego!”. Mam na sobie długie legginsy, na nogach stuptuty stoprun Raidlight’a. Przy tej ilości błota i świństw, które mogą znaleźć się w bucie, to naprawdę znakomite rozwiązanie. Poza tym sznurówki nigdzie się nie zaplątują i nie rozwiązują. Gnamy w zawrotnym tempie. Chętnie wspomógłbym się i podciągnął na jakimś drzewie, ale Martinez pokazuje nam co może nas spotkać jak źle trafimy. Większość drzew i krzaków naszpikowana jest kolcami. Niektóre są w stanie przebić nawet grubą skórzaną rękawicę, a zakażenie, którego można się nabawić, goi się długo i z komplikacjami.

Przechodzimy przez wioskę miejscowych Indian. Rzadko opuszczają oni swoje gospodarstwa w dżungli. Są praktycznie samowystarczalni. Nie mają lekkiego życia, ale wyglądają na bardzo spokojnych i szczęśliwych.

W pewnym momencie dostajemy instrukcję jak dotrzeć do obozu i zostajemy sami. Adrenalina podskakuje. Ciągle nie czujemy się tu pewnie. Na stromych zejściach, a właściwie zjazdach błotnych łatwo o kontuzję. Nie wiem jak Martinez z taką szybkością porusza się tu w kaloszach. Schodzimy najpierw ostrożnie, po dojściu do szerszych ścieżek zaczynamy zbiegać. I znowu nasza trójka robi to spokojnie, na luzie, ale ostrożnie stawiając stopy, natomiast Stratos spada z zawrotną prędkością, ale jakoś mało kontrolowanie. Zastanawiam się z czego są jego kolana, że wytrzymują takie obciążenia…
Do obozu docieramy znacznie szybciej niż nas się spodziewano. Słyszymy również miły komplement z ust Martineza „Oni są naprawdę mocni!”.

Napięty plan dnia nie pozwala nam nawet na chwilę wytchnienia. Szybko jemy pyszny lunch i w uprzężach idziemy przećwiczyć techniki linowe. 50m od obozu, rozmieszczone są platformy, na których można fajnie potrenować.

Tyrolka, trawers i zjazd na linie, zrzucamy uprzęże, bierzemy latarki i w drogę na nocny trekking po dżungli. Nocą jest inaczej. Wyobraźnia działa na pełnych obrotach. Mike przed naszym wyjściem ostrzegał nas w szczególności przed wężami. Teraz wydaje mi się, że widzę je pod każdym krzakiem…
Zaskakuje nas wielkość strumienia, przez który musimy się przeprawić. Normalnie woda jest tutaj do kolan, teraz po kilku dniach intensywnych deszczy nurt jest bardzo szybki, a woda sięga do pasa. Wyjmujemy linę, którą wzięliśmy ze sobą na wszelki wypadek i przechodzimy na drugą stronę z asekuracją. Kolejny etap zgrywania się zespołu za nami.

Środa to najpierw rafting po dość trudnych technicznie miejscach. Adrenaliny jest znacznie więcej niż dwa dni wcześniej. Widoki równie niesamowite. Głębokie doliny, potężny nurt rzeki, wodospady. Czujemy się jak w raju. W ramach oswajania się z wodą pokonujemy kilka łatwiejszych bystrz wpław. Świetna zabawa.

Reszta dnia upływa nam na potężnym podjeździe na rowerach – ponad 3 godziny samej jazdy pod górę. Potem spadamy szybko do raftów i powrót do naszego obozu już na pontonach.

Kolejny dzień jest już bardziej odpoczynkowy. Robimy sobie tylko krótki trekking po dżungli i jedziemy do miasteczka La Fortuna, które leży u podnóża aktywnego wulkanu. To tutaj zlokalizowana jest baza i start zawodów.

[b]Przed startem[/b]

Mamy jeszcze półtora dnia na zakupy i całe przygotowanie logistyczne.
O trasie rajdu niewiele wiadomo. Znamy tylko szacunkowy dystans 145km. Podział na etapy podany jest dopiero na odprawie technicznej wieczorem. Start o 9 rano następnego dnia. Lokalizacja punktów kontrolnych na poszczególne etapy podawana jest przed startem do danego etapu i trzeba ją nanieść samodzielnie na mapę. To wymaga dobrego zaplanowania pracy w zespole. Sporo czasu wymaga naniesienie kilkudziesięciu punktów na cztery płachty mapy. Łatwo tu o popełnienie błędu.

[b]Ostry start[/b]

Na starcie staje ostatecznie 14 drużyn. Obsada ciekawa. Są ekipy z USA, Kanady, Danii, nasz międzynarodowy team i liczni przedstawiciele Kostaryki, w tym ich ekipa eksportowa RedBull Team, startująca między innymi w Primal Quest.

Na minutę przed startem dostajemy karteczki z instrukcjami. Żeby otrzymać karty startowe, paszporty i instrukcję do pierwszego etapu, musimy odwiedzić różne punkty miasta: piekarnię, sklep spożywczy i punkt informacji turystycznej. Całkiem zabawnie to wygląda – kolorowy tłum zawodników biega w różnych kierunkach po mieście.

Etap pierwszy to 15km trekkingu – wspinaczka do krateru wygasłego wulkanu. Odcinek dość krótki, początek pokonujemy biegiem, potem czeka nas wspinaczka przez dżunglę na strome ściany wulkanu. W pewnym momencie słyszę z przodu: RUN, RUN!!! Tylko po co biec tu pod górę? Nie bardzo mi się chce, jest stromo i ślisko. Po chwili już wiadomo i ruszam na pełnym gazie. Zawodnicy zdenerwowali tamtejsze mrówki, które dostały szału i obłaziły człowieka, kąsając go dotkliwie. Pomimo tego, że przebiegłem ten odcinek najszybciej jak potrafię, strącam z siebie z 15 mrówek. Dwie dopadają mnie gryząc boleśnie.

W końcu docieramy do dna krateru, wrzucamy odpowiednią karteczkę z naszym numerem do specjalnej puszki-punktu kontrolnego i powrót. Niewiele zobaczyliśmy z jeziora przy dnie krateru, bo całość przysłonięta była chmurami.

Po 2,5h dostajemy się na przepak, usytuowany w centrum miasta. Jesteśmy pół godziny wcześniej niż przewidywał organizator. To uśpi jego czujność na następnych etapach.
Dostajemy nowe instrukcje, nanosimy punkty na mapy, równocześnie jedząc i pakując się na kolejny etap: rower 30km, krótki trekking 10km i zjazd po linie wzdłuż wodospadu. Po 15 minutach ruszamy w dalszą drogę.

[b]Rozgrzewka II[/b]

Etap prosty i przyjemny, tylko ze mną coś tak nie bardzo. Pomimo upału jest mi chłodno, robi mi się niedobrze i zaczyna mnie boleć głowa. Musieliśmy troszkę przesadzić z tempem i przegrzałem się troszkę. Na etapie pieszym zwalniamy, walczę troszkę ze sobą, aż do dojścia do zacienionego zjazdu. Niebiańskie miejsce! Zjazd w pobliżu wodospadu do malowniczego kanionu. Chłód orzeźwia mnie. Wkładam jeszcze głowę pod wodę i po kilku minutach czuję jak wracają mi siły.

Reszta etapu jest prosta. Znów wpadamy na przepak szybciej niż przewidywał to organizator. Teraz dopiero zaczyna się prawdziwy rajd. Ponad 100km na rowerach, 25km na kajakach, a większość z tego prawdopodobnie w nocy. Zmrok zapada tu dość szybko. Już o 17.30 robi się ciemno, a słońce wstaje dopiero około 5 rano.
Szybko pakujemy się, nanosimy kilka pierwszych punktów i w drogę, żeby jak największy odcinek pokonać jeszcze za dnia.

[b]Rajd właściwy[/b]

Pierwsze godziny upływają nam bardzo szybko. Sprawnie łykamy punkty i kilometry. Jesteśmy na fali dopóki spod Jason’a nie wypada siodełko. Urwała się śruba mocująca je do sztycy. Nie mamy zapasowej… jeżeli szybko czegoś nie wymyślimy, to możemy mieć problem z ukończeniem zawodów. Do pierwszej większej miejscowości mamy jakieś 15km. Po drodze próbujemy jeszcze zdobyć śrubę, niestety bez większych rezultatów.
Na szczęście po 15km znajdujemy mechanika samochodowego. Z jego pomocą udaje nam się naprawić siodełko, ale Jason ma nietęgą minę. Jechanie na stojąco zabrało mu sporo siły.
Ruszamy dalej. Po chwili napotykamy na kolejne schody – mapy, aktualizowane ostatnio 40 lat temu, nie bardzo zgadzają się z rzeczywistością.
Sporo teamów dogania nas i zaczynamy wspólne orientowanie się w terenie. Po kilku godzinach udaje nam się znaleźć właściwe drogi i zaliczamy kolejne punkty kontrolne. Tempo mocno spadło. Drogi są na tyle złe, że nie daje się jechać rowerem. Większość czasu pchamy nasze maszyny. Droga to dwa rowy z wodą z dużą ilością głębokiego błota po bokach. Tempo spada do około 4km/h i już nie widzę szybko uciekających kilometrów. Dzielnie posuwamy się do przodu. Po około 11 godzinach na rowerach dopadamy w końcu do asfaltu. Jeszcze tylko szybki zjazd do kajaków (po drodze łapiemy gumę) i rozdzielamy się.
Teraz zgodnie z instrukcją rajdu, połowa zespołu wsiada na kajak i zalicza dowolne punkty kontrolne, podczas gdy pozostali jadą na drugą stronę jeziora. Tam następuje zamiana.
Ja i Matt jedziemy dalej na rowerach, Jason i Stratos płyną kajakami zaliczając po drodze jeden punkt kontrolny. Musimy dać trochę odpocząć Stratos’owi, który jak do tej pory dzielnie sobie radził, ale zaczął właśnie opadać z sił.

Mniej więcej tyle samo czasu zajmuje nam przejechanie rowerami na drugą stronę, co chłopakom na kajaku dowiosłowanie do nas. Zamieniamy się i jeszcze po ciemku ruszamy zaliczyć 5 pozostałych punktów kontrolnych. Nawigacja w nocy na jeziorze okazuje się bardzo trudna. Mamy kłopoty ze zlokalizowaniem punktów. Dopiero jak zaczyna się rozjaśniać, zaczynamy zaliczać kolejne punkty.
Feralny okazuje się jeden z punktów w dużej zatoczce. Najpierw go minęliśmy w nocy, teraz szukamy go już od 2h bezskutecznie. Jesteśmy pewni, że miejsce naszych poszukiwań jest właściwe. Może punkt gdzieś zginął? Postanawiamy wrócić bez jednego punktu. Kończymy ten etap po 5h. Jesteśmy trzecią załogą, która kończy kajaki. Duńczycy też nie znaleźli jednego punktu. Ruszamy w dalszą drogę na rowerach.
Po drodze (już głównie zjazdy) doganiamy mocno wykończonych Kostarykańczyków. Chwilę trzymamy im się na ogonie po czym na maksymalnej prędkości znikamy im z oczu.
Wpadamy na przepak jako pierwsi. Najważniejsze to wyjść na ostatni etap zanim pojawią się tu Kostarykańczycy. Udaje się, chociaż przez pośpiech nie zabieramy ze sobą wystarczająco dużo wody i jedzenia.

[b]Finisz[/b]

Ostatni odcinek to krótki dojazd rowerem po asfaltach, kilkanaście kilometrów trekkingu i zapierająca dech w piersiach kilometrowa(!) tyrolka, pokonywana z prędkością 60km/h!!! Nawet jeżeli jesteśmy troszkę senni, to nas rozbudzi. Troszkę podbiegamy, troszkę snujemy się w upale. W końcu dochodzimy do tyrolki. Gruba stalówka długości jednego kilometra rozpięta ponad doliną. Poniżej dżungla i rzeka. Niezapomniany widok. Dostajemy specjalne grube skórzane rękawice do hamowania i w drogę. Prędkość piorunująca, ale moja niska masa nie pozwala mi dojechać do końca. Ostatnie 20 metrów muszę pokonać na rękach.
Teraz już tylko zbieg, wsiadamy na rowery i na metę! Tym razem siodełko pęka pod Stratos’em. Na szczęście to tylko kilka kilometrów asfaltami. Palmolive Adventure Team po 27 godzinach wyścigu wpada na metę jako pierwszy!
Niesamowite uczucie! Poznaliśmy się zaledwie tydzień wcześniej. Okazało się, że potrafimy zbudować skuteczną i silną drużynę. W czasie zawodów dobrze współpracowaliśmy, wszystko działało jak w zegarku. Potrafiliśmy znaleźć rozwiązania w trudnych sytuacjach i świetnie się dogadać. Duża w tym zasługa Mika, który przygotowywał nas do tych zawodów i pomógł nam zbudować prawdziwy team.
Nie jesteśmy pewni jak ostatecznie zostaniemy sklasyfikowani, ale szybko okazuje się, że każda z ekip ma coś na sumieniu i ostatecznie zajmujemy pierwsze miejsce!
Potem już tylko błogi sen, zasłużona wizyta w gorących źródłach (potrafi zdziałać cuda) i impreza na zakończenie zawodów. Bawimy się do 3 rano – to pewnie źródła przywróciły nam siły. Szczęśliwy i stęskniony wracam do domu… ale od razu zaczynam kombinować jak ponownie wyjechać do Kostaryki aby wziąć udział w kolejnych zawodach- najbliższym Coast to Coast (na który wygraliśmy 25% zniżki) – 5 dniowym AR od jednego wybrzeża do drugiego!

[i]Gorąco polecam zarówno te zawody, jak i pozostałe organizowane przez Coast to Coast. Firma ma ogromne doświadczenie, przygotowuje zawody od 1999 roku.
Rajd zorganizowany był znakomicie. Jak się później okazało punkt, którego nie mogliśmy znaleźć był dosłownie kilka metrów od nas schowany w zaroślach.[/i]

[i]Zdjęcia: Alejandro Contreras[/i]

[i]Pura Vida* – w dosłownym tłumaczeniu oznacza „czyste życie”, co najlepiej zinterpretować jako „pełnia życia”. Używane jako pozdrowienie na powitanie lub pożegnanie, wyrażenie radości, jest bardzo charakterystyczne dla Kostaryki i ich kultury. Znakomicie oddaje atmosferę i sposób patrzenia na świat – radość życia, silne więzy międzyludzkie, dobrego ducha tego miejsca.[/i]

[b]Zobacz również:[/b]


[url=/xoops/modules/xcgal/index.php?cat=30]Zdjęcia z zawodów[/url]

[url=http://www.adventureracingcostarica.com/24.html] Oficjalna strona zawodów[/url]

[url=http://www.adventure-palmolivemen.com/] Oficjalna strona drużyny[/url]

O Autorze

Ojciec portalu napieraj.pl, zawodnik rajdów przygodowych, biegacz ultra, kajakarz. Startował kilkukrotnie w prestiżowym Marathon des Sables, ma na koncie wynik poniżej trzech godzin w maratonie i udział w wielu zagranicznych rajdach, między innymi w Czechach, Słowenii i Kostaryce.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany