[size=x-large]AT Classic Entre.pl Team [/size]


Logistyka zawsze wprowadza nas w zamęt, co, na jaki przepak, jakie proporcje, na co będę miał ochotę. Ten etap zwykle chciałbym pominąć jednak jest to jakby osobna dyscyplina, nie można go zlekceważyć. Należy zatem o nim wspomnieć. Pakujemy wszystko prawie 3 godziny bleeee. Nie wiem jak to robią mastersy.

Rozdanie map, zerkam, zerkam, zerkam, kurde, ten rower to żyłowanie- asfalt i szutry, mało nawigacji, większość to buła. Będzie ciężko, bo stracimy na braku nawigacji. Trzeba będzie bułować na trekkingu. Pociesza mnie, że przy przygotowaniach do triathlonu przejeździłem zimę na trenażerku, może nie jestem aż tak cinki.

Start, już na biegu na orientację las pokazuje pazury. Wszędzie wiatrołomy, pełno gałęzi, konarów, jeżyn i małych pokrzyw. Gdyby tak wjechać tam rowerem to się zatęsknimy zapłaczemy, więc dlatego rower po drogach, w lesie nie ma mowy o jechaniu. Chodzenie i bieganie też będzie przerąbane.

Wpadamy po bno, rolki na plecy i na rowerach jedziemy na odcinek rolkowy. Przed nami Czesi kilka minut. Początek to dłuuuugi szybki zjazd, więc powrót do bazy będzie upodleniem.

Rolki. Szybka zmiana i pędzimy. Trasa pofałdowana, 4x4km pętle, tam jest pod górę a powrót, hmm jak już załapaliśmy jazdę w grupie to nawet i 40km/h było, tworzę z Marcinem za pomocą kija sztywny hol. Jadę za nim. Tak się czuję bezpieczniej. Upadek przy takiej prędkości to ja dziękuję bardzo. Szybkie rolki, może nawet za szybko je zrobiliśmy.

Teraz długi rower do przepaku, serpentyny dają w kość, Czesi chwilę przed nami. Asia i Simon jeszcze jadą z nami, Simon ma skurcze ud po mocnym pojechaniu rolek. Zwalniamy. Pierwsza myśl o rozdzieleniu przychodzi na długim podjeździe. Na kolejnym Punkcie podejmujemy decyzję o rozdzieleniu i ściganiu Czechów z Marcinem. Przed nami także ekipa Compassu.

Doganiamy Compass, ci kolesie zapieprzają, chyba za szybko, może to ja jestem już uwalony, ale w 5-tej godz. rajdu już mam dosyć? Dziwne. Trzymamy się za nimi do przepaku.

Wpadamy razem kilka minut po Czechach. Szybki przepak, zmiana butów, Sporo tego treku, wlewam minerały do kamelbaka, uzupełniam batony, wcinam kanapkę z kotletem drobiowym, pakuję kije mija kilka minut. Ruszamy razem z Czechami wzdłuż brzegu Sanu. Brzeg obrośnięty krzaczorami, ubłocony, walczymy z porostami. Czesi dają spokój z linią brzegową i odbijają przez górę, my robimy swoje, wpadamy nawet do wody. Świetnie na początku treku mokre i ciężkie obuwie. Tego nam było trzeba. Suniemy, 7 godzina rajdu, powoli ciemnieje. Pierwszy PK pokazuje, że las i nawigacja wymagają, las skakania po gałęziach, nawigacja poświęcenia, całkowitego skupienia i oddania mapie. Ciemno. Jakoś mnie muli. Nie mogę już pić tego syfu, cokolwiek słodkiego przyjmuje mam gorsze odczucia, jakby spalanie nie działa, przyjmuje, ale nie pochłaniam. Coraz gorzej się słaniam, prędkość spada. Nadchodzi „sleep monster”. Łapie mnie około północy. Dosyć, mam dosyć. Piję wodę od Marcina, od godziny nic nie zjadłem. Nadal sama woda. Ciemność, w lesie ciemność w głowie ciemność wszechogarniajaca… Nawigacja w moim stanie to nie lada wyzwanie, staję czasem na chwilę i nie wiem co robię, zapominam kierunkować mapę, zastanawiam się jakie to drogi widzę lub jakich nie wiedzę. Marcin proponuje hol. Nie mam wyjścia. Po raz pierwszy w życiu na treku biorę hol. Podpinam się do paska w moim plecaku.

Jestem cienki, cienki jak skrzydełko komara. Wlokę się na holu i mu wodę wypijam. Nie puszcza mnie to wypompowanie, ile to już trwa, takie upodlenie, dopiero 10-ta godz. wysiłku a to nadal nie puszcza. Woda ze strumienia po raz pierwszy, lepsza niż słodycz z kamelbaka. Dochodzimy do pierwszej przeprawy przez San, słychać szum wody, nawet nie widać drugiego brzegu. Okazuje się, że jakoś wyprzedziliśmy Czechów. Jesteśmy pierwsi. Przeprawa tratwą na 2 stronę, tratwą, dętki z ułożonymi deskami, spięte linkami. Tratwa podpięta do liny zawieszonej nad rzeką. Wchodzimy, znowu nogi w wodzie, i kolana i tyłek. Na początku idzie łatwo, ale jak docieramy do wartkiego prądu musimy walczyć.

Jedna ręka trzyma linę druga tratwę, suniemy, a brzegu nie widać, światła czołówek nie dolatują do brzegu. Pociągnięcie, pociągnięcie, pociągnięcie. Ufff wreszcie. Znowu ciężkie i mokre buty, Marcin nie ma wody w plecaku, ja mam słodki minerał a przed nami jeszcze około 20 km nocy. Udaje się zdobyć wodę, rewelacja, pobudza nieco, jest jakoś po północy, sleepmonster odchodzi, powoli się oddala. Teraz trzeba się skupić, zwykle moment rozluźnienia powoduje błąd, nie mogę sobie pozwolić na rozluźnienie, skupienie, skupienie zachowaj skupienie. Udaje się, dalszą część pierwszego treku pokonujemy bez większych błędów nawigacyjnych. Kolejny kryzys, wlokę nogi, bez holu, Marcin też chyba ma dyma. Jeż, o jużu co ty tu robisz ? Kryzys puszcza mnie dopiero przed tyrolką, czyli około 2 nad ranem. Czekamy 33 min aż Speleo i Nawigatorzy (z długiej trasy) przejadą przed nami. Zjazd 130 metrową tyrolką nad Sanem, w dole pluska woda, znowu nie widać drugiego brzegu, przy świetle księżyca puszczam się w odchłań. Świetne doznanie. Rolka szumi na linie, jadę zawieszony nad taflą wody. Ponownie wschodni brzeg i krzaki ponownie, i wpadanie do wody ponownie, wracamy w stronę przepaku. Wyprzedziliśmy mastersów, którzy jechali przed nami na linie. 3 rano, ciemno. Ciepła micha i herbata. Dokładanie ciuchów. Od przyjścia mija 15 min. Do kamela leci sama woda- Kuracjusz Beskidzki, mnie ona kuruje. Ruszamy na koleny etap rowerowy, etap kajakowy rusza o 6 rano. Chyba będziemy na styk.
Powoli, powoli, szybciej.. po 5 km dogania nas speleo z trasy długiej, podłączmy się do tramwaju, mamy ten sam punkt. Nieźle jadą pewnie 30 nie schodzi, a droga z dziurami. Po prawej na szczycie widać hotel, na który mamy sie wdrapać. Przez las. Przez las zwalonych drzew i jeżyn, przez las pokrzyw i ledwo dostrzegalnej drogi, przez las pod niezłą górę. Toczy się walka o każdy metr przejechany, aby jak najpóźniej zacząć prowadzić rower. Zeskok i monotonny marsz do wiatrołomów, szukanie dziury, obejście lub przeskok, szukanie drogi zgubionej przy szukaniu obejścia, i tak przez 20 min, znowu się uparowaliśmy, ugotowaliśmy, gorąco, świta, jesteśmy przed speleo. Co się weszło trzeba zjechać, długi szybki zjazd, zagrzany organizm zostaje teraz masakrycznie wychłodzony na szybkim asfaltowym porannym zjeździe. Na którejś z kolei serpentynie siła odśrodkowa wywala mnie z drogi na łąkę- nie mieszczę się w zakręt – za duża prędkość. Udaje się nie wypi…. i jakoś wskoczyć na drogę z powrotem ufff. Teraz w lewo do polany, droga i psy, lecą prosto na mnie, raczej nie do pogłaskania. Już prawie są 2 wielkie szczekające potwory, muszę zasłonić się rowerem, aaaaa nie mogę wypiąć nogi z pedału, w ostatniej chwili, zasłaniam się rowerem i odległości 2 metrów od bestii odchodzę ciągnąc rower. Jednak nie najlepszy wariant. Objazd, punkt, podjazd gorąco, zjazd zimno. Podjazd gorąco, zjazd…i wreszcie zadania linowe. Ładna Leska skałka. Gość z obsługi jest bogiem, ja się czuje jak śmieć, ledwo zakładam uprząż, spada mi przyrząd zjazdowy i słyszę z góry, no kur… z góry widzi jak mi coś małego spada i krzyczy „nie rzucać mi sprzętem”… Spier……bogu…..Marcin wpina się pierwszy, potem ja się gramole.

Zjazd pionowy, nie lubię zaczynać samego zjazdu, zwykle mi to wolno idzie, skałą ma 35 metrów, nie patrzę nawet w dół. Jadę, nawet przyjemnie. Dalej rowerem do kajaków. Uświadamiam sobie że jest 1 maja, święto pracy, świętujemy że hoho. Piję, zjadam jakiś pobudzacz, ale nic mnie to nie pobudza, nadal czuje się jak szmata, nawet nie jak kuchenna tylko taka, którą kobieta w filmie Bareji podaje kurczaka, zjadłbym kurczaka….. Od przepaku do kajaków miało być 30 km a już jest 50, ech… dłuży się straszliwie. 7:55 docieramy na przystań kajakową. Obsługa mówi, że mamy około godziny przewagi nad Chorwatami i Czechami. Asia z Szymonem jadą jakoś z nimi. Ruszamy. Po 10 minutach już wyczuwam monotonię pluskania na następne 90 min, dużo pływam w basenie w tym sezonie, więc całkiem lekko idzie ta monotonia.

W kajaku zwykle jest czas na oglądanie widoków, pływamy po Solinie, świeci słońce, jest lekka fala i jest czas na oglądanie. Po 90 min kończymy około 10 km kajaczka. Mamy 1godz 20 min przewagi nad 2 zespołami z Chorwacji, potem są 2 zespoły Polskie i Czeski. Wsiadając na kolejny etap rowerowy mijamy Asię i Szymona, którzy prowadzą w kategorii MIX. Wyglądają no wypoczętych 😉

Do bazy i ostatniego etapu mamy około 50 km, zaczynamy ostrym podjazdem, zagrzewa nas od środka, zagrzewa nas już słońce, wtaczamy się na najlżejszych przełożeniach. Zjazd, najszybszy zjazd na rajdzie, licznik Marcina pokazał 76km/h na rowerze górskim. Jak na rower to szybko. Cholerne góry, znowu podjazd, i zjazd i podjazd. Jeszcze tylko kawałek do przepaku w bazie, kawałek się dłuży. Ostry podjazd, nachylenie powstrzymujące, działające na psychę, nie mogę, tyłek mi odmawia, schodzę, prowadzę, Marcin to samo. Idziemy w milczeniu, wody brak, suszy, do bazy jeden wielki podjazd, suszy, suszyyy Doganiają nas młode turystki na rowerach, rozmawiamy chwilę, nie damy się wyprzedzić, pobudzamy się do jazdy, jedziemy. Wolno, ale jedziemy. Prowadzimy, jedziemy, prowadzimy, dojeżdżamy do zadania linowego w bazie. Jestem wypruty. Zakładam uprząż, musze wejść po drabince alpinistycznej. Walka o każdy szczebelek, każdy, z sapaniem, dyszeniem i o suchym pysku.

Wreszcie platforma, kilka miłych zadań na górze, zjazd i nareszcie baza. Chyba mam gorączkę. Nie wiem, co mam zrobić, co zjeść, czego dolać, niemoc, spać czy jeść. Krokiety, zjem krokiety i wypiję kawę, dam radę. 2 krokiety pochłonięte, nawet się nie przebieram. Już dobę walczę w jednych zestawie ciuchów, ale mam to …..10 może 15 min i jestem, no wydaje mi się że jestem gotowy do kolejnego treku, kolejnych 30 km na nogach. Jest 14-ta więc mija właśnie doba od startu, mam już od 26 godzin szkła kontaktowe w oczach, trochę czuje. Ile nam się jeszcze zejdzie ??? Przed zmrokiem nie ma szans… Udaje się wygramolić z bazy, powoli jak żółw ociężale ruszyła maszyna…..maszyna z kijami.. się rozpędza, nie biegniemy, szybki marsz, to jest recepta, ani mi się śni przyspieszać.

Suszone mięso i woda to recepta na mój żołądek, zasysam sobie suszoną kiełbasę i popijam wodą. Może dziwne, ale działa, nie mogę przyjmować nic słodkiego. Wszystkie te przygotowane żele i batony energetyczne, tylko bezsensu niosę. Jestem przytomny i świadomy swego stanu oraz naszej pozycji na mapie. Świadomy tego, że dziki, które właśnie wypłoszyliśmy z legowiska pobiegły w lewo, świadomy, że to od nich ten zapach, świadomy, że ta wiśnia, którą widzę w środku lasu to wiśnia a nie białe liście. Jest pierwszy punkt (28) powrót, marsz, szybki marsz wkoło góry, aby nie spadać i podchodzić bez sensu. Woda i suche mięso, dobrze się wchłaniają. Jest punkt 29, szybki marsz, szybki marsz, aby dojść na odcinek specjalny przed zapadnięciem zmroku. Punkt 30 zaliczamy o 18:30-tej, wiec mamy 1,5 godziny do zmroku.

W plecaku opary wody, strumień po raz pierwszy, po raz drugi, podejście. Sapiemy, gorąco, strumień, co jakiś czas w krzakach słychać wyraźny trzask łamanych przez zwierzęta gałęzi. W oddali widzę czarny zbiegający kształt, zbiegający głową w dół, w Bieszczadach tylko jedno duże zwierze biega głową w dół. Tylko niedźwiedzia nam tu brakuje….Chwila konkretnego przerażenia, ale powoli pniemy się dalej. Nagle, coś dużego przeskakuje drogę przed nami, 1,2,3,4,5, 6, 7 , 7 wielkich śmierdzących łosi. Na raz, na raz zobaczyć 7 łosi to piękny ukłon przyrody w naszą stronę. Śmierdzą bardziej niż dziki, inaczej, intensywniej. 19-ta a my nadal w drodze na odcinek specjalny, przedzieramy się przez krzaki, walczymy z kępami traw i dziwnymi porostami, wreszcie o 19:20 docieramy. Zadanie to 5 punktów na specjalnym terenie, olbrzymie jary i wąwozy, wodospad, piękny, lecz niedostępny, nieprzyjazny teren, strome ściany, wejście w wąwóz to powolne zsuwanie, wejście to prawie pionowa wspinaczka po piaszczysto-kamienistych zboczach z chwytaniem każdego możliwego drzewka czy korzenia. Długo nam to schodzi, ale nikt nas nie dogania. Nie wiadomo, jaką mamy przewagę, bo prędkość nie jest zadowalająca, nie ma też, kto nas poinformować. Ciemno. Ci, którzy będą tutaj po nas, upodlą się w tych jarach niemiłosiernie. Do góry, zdobywamy wodę, woda to podstawa. Nigdy tak jak w czasie tego startu nie doceniałem wody, bez domieszek, bez isotoników, zwykła czysta woda. I ten las, ten nie posprzątany dziki las, najgorsze są te gałęzie, na które but nadziewa się od czuba, ta noga która zostaje z tyłu, podczas ciągnięcia jej w górę kij podnosi się i robi jakby podpórkę, ofiara (ja) próbuje walczyć, jednak kij jest twardy, ofiara upada z q… na ustach i tak kilkadziesiąt razy w czasie rajdu. Te duże konary, które przeskakujemy przeszkadzają przy zejściach, bo mógłby człek podbiec nieco ale nieeee….. bo skakać trzeba.

Mój kompan mądrze założył sobie rowerowe skarpetki, nie dość, że mu się zsuwają do pięty to ma odsłonięte kostki. Każde kolce jeżynowe, które ja biorę na materiał on bierze na gołe ciało. Wiadomo, czym to się kończy. Marcin jest strażakiem, ale przeklina i mówi, że wróci i spali ten …. las. Na tę chwilę można by rzec, że to „szur szur szur to idą umarli”, widać po nim że ma kryzys, nawet wody nie chce pić. Nabieramy butelkę z strumienia. Godz 22 i meldujemy się na ostatnim 31 punkcie. Przed nami odcinek do mety, oczywiście pod górę. Marsz zombie rozpoczynamy po grzbiecie, na południe. Czuć zwierzęta, ale te mniej śmierdzące, świecąc czołówkami tylko odbijają się oczy, czy mnie to przeraża, nie po prostu mam to głęboko. Nawet jakby tu cmentarz wyrósł to ta sama głębokość obchodzenia. Co to za kiosk? Nie to pierwsza halucynacja, teraz jest gorsza widzę wilka….zatrzymuję się słucham, na pewno czai się na mnie i czeka na mój ruch a potem zaatakuje… kolejny Halun ? Zapalam mocniejszy tryb w czołówce, to krzak, co mnie straszysz krzakuuuu. Kompan mówi, że już nie chce chodzić i żebym go na metę zabrał. Też ma dosyć, holował mnie na pierwszym treku, ja niestety takiego byka na hol nie wezmę. Mało zostało, może 30 min do mety a tu takie cyrki. Wywala nas na asfalt od zachodu, powolna wspinaczka serpentynami do hotelu w Arłamowie, stopy pieką, ręce od kijków też, ale meta tuż tuż. Marsz zombie kończy się o 23:13. Wchodzimy na metę po 33godzinach i 13 minutach walki. Wyszło prawie 250km, Marcin siada, dostaję szampana. Razem otwieramy, kilka łyków i kilka zdań z organizatorami. 40 godzin bez snu daje o sobie znać. Następny zespół Szymon Ławecki i Joanna Garlewicz wchodzą na metę z drugim męskim zespołem po prawie 39-ciu godzinach walki, Chorwaci i Czesi gdzieś polegli. Wygrywamy MM a Szymon z Asią MIX.

Ciężko, ciężko, zawsze ciężko jest taki rajd przeżyć, niewiele mniej się nie męczę wygrywając i będąc krócej na trasie od tych, co są na niej dłużej. Kryzys przychodzi zawsze, ale umiejętność walki z nim do doświadczenie. Można go odsuwać w czasie i łagodzić trenując więcej, wiadomo jednak, że przyjdzie. Ważne, aby nie dopadł zespołu jednocześnie, kto cię wtedy wesprze, podholuje, poda wodę. Zespół musi dostosować prędkość do najwolniejszego w danej chwili elementu. Wyjedziemy się teraz to za 4 godz. będziemy zdychać. Tak było jest i będzie, wytrzymałości nie oszukasz. Dzięki Marcin za wspólne napieranie wodę i hol i żeś mi zdechnąć nie pozwolił.

[i]Paweł Janiak Entre.pl Team http://jasiekpol.blogspot.com/ [/i]

Relację z nagraniem głosowym z rajdu znajdziecie na http://jasiekpol.blip.pl/

Wykorzystałem zdjęcia :
Silne-studio.pl
Adventuretrophy.pl Józef Baran
Oraz swoje z telefonu.

Pełne wyniki na http://www.adventuretrophy.pl

[i]Rajd adventuretrophy tym razem na pogórzu Przemyskim z bazą w Arłamowie. W latach 70. XX w. na terenach zniszczonej wsi powstał Ośrodek Wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów. W oficjalnych dokumentach rządowych oznaczany był kryptonimem „W-2” („W-1” to Łańsk koło Olsztyna). Oprócz Arłamowa ośrodek obejmował tereny wsi: Borysławka, Grąziowa, Jamna Górna, Jamna Dolna, Krajna, Kwaszenina, Łomna i Trójca, łącznie 23 000 ha. Całość otoczono wysokim na 3 m ogrodzeniem z siatki o długości ponad 80 km. W ogrodzenie wkomponowane były przejścia dla zwierząt, tak skonstruowane, by dało się przejść tylko w kierunku do środka. Wewnątrz ogrodzonego terenu znalazł się także rezerwat Turnica. Wszystkie drogi dojazdowe zamknięte były stalowymi szlabanami i strzeżone przez uzbrojone patrole wojskowe. Ośrodek służył jako miejsce polowań dla elity partyjno-rządowej oraz ich gości z „bratnich krajów”. Dla nich też zostało zbudowane specjalne lotnisko w Krajnej w pobliżu Birczy. (Wikipedia)[/i]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany