„San to ładna, dostojna rzeka. Jednak po 15 minutach machania wiosłem zaczyna być mniej radośnie. Ręce zaczynają boleć, a do mózgu dociera informacja, że będzie machać przez 8 godzin. Tyle, co pełny dzień roboczy. 55 kilometrów. To będzie najdłuższy kajak w moim życiu. Wcześniej były najdłuższe rolki w moim życiu. A całościowo będzie to najdłuższy rajd w moim życiu.”

Dawno, dawno temu…

A dokładnie 9 lat temu, na rajdzie przygodowym rozgrywanym w Mławie przed ostatnim etapem byłem na drugim miejscu. Był to rajd nietypowy, zamiast zespołów start indywidualny. Krzyś Dołęgowski, współautor książki „Szczęśliwi biegają Ultra” świętował „rajd kawalerski”. Koledzy rozłożyli mu flaszki na punktach kontrolnych. Mniej hucznie, ale też świętowałem. Rajd rozgrywał się w moje urodziny, na starcie pojawiło kilka osób z rodziny, był nawet 90-letni dziadek. W ostatniej strefie zmian, zamiast walczyć z sekundami miałem piknik rodzinny. Wojtek Łachut, obecnie guru polskiego triathlonu, wtedy budowniczy trasy, krzyczał: „Arek, co ty wyprawiasz! Goń Piotrka!”. Piotrek to Piotr Hercog, człowiek, który właśnie wygrał bieg Ultra Fiord w górach Patagonii. Zaśmiałem się i odparłem, że za mocny, nie dogonię. Wojtek na to: „Masz szanse! Jesteś blisko! Tysiak piechotą nie chodzi!”. „Serio tysiąc złoty za pierwsze miejsce?” – zapytałem zaskoczony i przyspieszyłem ruchy. Skończyło się oczywiście na drugim miejscu.

Z Wojtkiem Łachutem (mniej wycieniowanym niż obecnie) na Rajdzie Mławy w 2008 roku.

Z Wojtkiem Łachutem (mniej wycieniowanym niż obecnie) na Rajdzie Mławy w 2008 roku.

Mój czas rajdów to lata 2005-2009. Okres, który można nazwać złotą erą rajdów, aczkolwiek wtedy ludzie wspominali, że „wcześniej to dopiero było epicko”.  Brałem udział w dużych imprezach „North Face Adventure Trophy”, „Bergson Winter Challenge”. Szumne nazwy sponsorów nie zmieniały faktu, że wszyscy się znali. Wyglądało to jakby grupa dobrych przyjaciół wymyśliła zabawę w lesie. Rajdy są trudne organizacyjnie, dlatego gdy wyczynowy sport amatorski zaczął rozkwitać, ludzie poszli w łatwiejsze rozwiązania. W tamtych czasach nie istniał amatorski triathlon, żeby dobiec na metę zanim zostanie zwinięta, trzeba było poważnie trenować w klubie sportowym. Kilka lat później można było przejść część biegową i kończyć zawody przy wiwatach publiczności. Do mnie łatwiejsze rozwiązania przyszły z pracy. Koledzy zaczynali biegać, firma dawała środki na klub biegowy. Zamiast rajdów, zaczęły się maratony, potem triathlony, pokochałem rower szosowy. Raz na rok, albo i rzadziej, trafiał się rajd, ale malutki, nie wymagający ode mnie wysiłku organizacyjnego. Trwało to tak, aż do roku 2017, kiedy zadzwonił do mnie Piotr Dopierała i powiedział „Jest do zrobienia 430 kilometrów po podkarpackim. Rajd 360 w Przemyślu”.

Piotra poznałem rok wcześniej na Harpaganie. Na Harpagana wybrałem się ponieważ rozgrywał się w moich okolicach. Ciąg przypadkowych zdarzeń doprowadził do faktu, że usłyszałem poważną rajdową propozycję. Piotr to tak genialny facet, że nie sposób odmówić. Padło sakramentalne „tak”. Na moją decyzję duży wpływ miał brak formy. Rok wcześniej miałem rekordową moc. Wyśrubowałem rekordy biegowe, tak, że nie wyobrażam sobie walki z nimi. Przynajmniej na razie. Rok 2017 zanosił się na odpoczynkowy, oddechowy, zebrania szyków i pomyślenia, co dalej. Skoro nie ma szybkości, to może pójść w wytrzymałość? Taka myśl przyszła mi do głowy podczas rozmowy z Piotrem.

Tydzień przed rajdem wycofał się członek naszego zespołu. Miałem okazję skontaktować się z innymi dinozaurami rajdowego świata. Na kilka dni przed majówką nie jest jednak łatwo wbić komuś do głowy koncepcję, że powołaniem są dziesiątki bezsennych godzin przy granicy z Ukrainą. W pewnym momencie uznałem, że łatwiej będzie znaleźć osobę na krótką trasę, 150 km. Napisałem maila do zespołu. Brak zawodnika był idealnym pretekstem aby się wymigać z 430-kilometrowego monstrum. Marysia, nasza obowiązkowa dziewczyna w czteroosobowym składzie, a zarazem nasz kapitan, a zarazem nasz główny wojownik, odpisała: „Pierwszorzędny pomysł! Może zamiast rajdu skoczymy na Kretę? Piotrek ma tam znajomych. Arku! Skąd ten nagły przypływ wątpliwości? Nie wymiękamy!”. Nie będzie łatwo z dzisiejszą młodzieżą…

Baza

W bazie odkryłem, że mocno zmieniła się rajdowa technologia. Przede wszystkim światło. Za moich czasów solidne lampy z akumulatorami były ciekawostką, niczym Tesla na polskich ulicach. Teraz dobre lampy z akumulatorami mają wszyscy. Oprócz mnie. A szkoda, przydałaby mi się na PK15. Ludzie mają też po kilka plecaków. Na przepak  można wrzucić nowy, już spakowany na kolejny etap. Ja z moim jednym, jedynym plecakiem, za 30 zł z Lidla wyglądałem groteskowo. Ciekawy jest fakt, że rajdy stały się jeszcze bardziej kameralne, ale samo podejście zawodników ewoluowało na wyższy poziom. Kolejny przejaw przemyślanego podejścia do rajdów to schemat zawodów narysowany przez Marysię. Mogliśmy na nim pracować, pomyśleć gdzie zastanie nas noc, ile baterii, ile jedzenia, ile picia. Gdy przy etapie nr 5, 15 km biegu na orientację wpisaliśmy 3 h, Igor, szef zawodów, który akurat obok nas przechodził zrobił minę jakby zobaczył turystę idącego na Giewont w kubotach. Skreślamy i wpisujemy 4 h, mina „już trochę lepiej”, dopisujemy jeszcze pół. To nie będzie łatwy rajd.

Schemat trasy rajdu rozrysowany przez Marysię.

Schemat trasy rajdu rozrysowany przez Marysię.

Będąc jeszcze w bazie muszę napisać o zespole organizatorów, Igor i spółka, team 360. Nie wyobrażam sobie ile trudu kosztuje zrobienie takiego rajdu. Rekonesans, wymyślenie trasy, rozstawienie punktów, zebranie punktów, organizacja przepaków, organizacja kajaków, organizacja zadań specjalnych, tysiące innych drobnych spraw. Szacunek, szacunek i jeszcze raz szacunek!

Razem z Piotrem pochyleni nad mapami obmyślamy strategię.

Razem z Piotrem pochyleni nad mapami obmyślamy strategię.

Etap 1. – Forty. Do mety 430 km

Po długim „tytułem wstępu”, czas napisać, że jest sobota, godzina 12.00, stoimy na stracie 430-kilometrowej zabawy. Marysia, nasz kapitan. Piotr, nasza lokomotywa. Staś, nasz niezniszczalny. Oraz ja, nasz dinozaur. Na starcie jest 6 zespołów, 24 osoby. Zamiast map dostajemy zagadkę matematyczną. Idzie nam bardzo sprawnie aż do ostatniego równania. Myślałem, że skończymy pierwsi, a kończymy ostatni.  Skoro proste zadania robisz w skomplikowany sposób, to na skomplikowanych utkniesz. Taki morał z naszych poczynań. Nie dostajemy bonusa za kreatywność tylko gonimy resztę stawki. Pierwszy kilometr to od razu 200 metrów w górę. No nieźle, w perspektywie kolejnych 429 kilometrów. Pierwszy etap to bieganie. 23 kilometry. Mózgi sprawne, dużo się dzieje, dwa razy dostajemy nowe mapy, etap może się podobać. Zwiedzamy okolice Twierdzy Przemyśl, a potem Fortu Prałkowce.

Rajd 360. Od samego startu pod górę.

Rajd 360. Od samego startu pod górę.

Etap 2. – Test rowerów. Do mety 407 km

Bardzo krótki etap, tylko 14 km. Wyjazd z Przemyśla w poszukiwaniu ładnych terenów na rolki. Stawce przewodzą dwa zespoły „AR Team”. To też głównie dinozaury, wygrywali w moich czasach, wygrywają nadal. Nigdy jednak z zabawy nie zrezygnowali, bez sensu rezygnować, gdy jest się najlepszym. W dawnych czasach zdarzało się, że mój zespół wetknął na chwilę nos przed mistrzów, zdarza się to podobno też dzisiaj. Nie zdarzyło się jednak w Przemyślu. AR-y leciały pierwsze od początku do końca. Ciekawa walka odbywała się dalej. Trzy zespoły cały czas blisko siebie. Mocni Czesi, błyskotliwe Konwalie i my, czyli Colca Peru. Tak się nazywamy. O nazwę pytajcie Marysię. Nie byliśmy ani tak mocni jak Czesi, ani tak błyskotliwi jak Konwalie, dlatego non stop mieliśmy czwarte miejsce. Pół rajdu: Czesi, my, Konwalie. W pierwszej połowie bardziej liczy się moc. Druga połówka: Konwalie, my, Czesi. W drugiej połowie ważniejszy jest sprawny mózg. Na szóstym miejscu od początku do końca napierał zespół o długiej nazwie, którą skrócono roboczo do „Ultra Kulka”. Prawdziwi zwycięzcy rajdu. Po pierwsze skończyli we wtorek rano, a Igor ogłosił, że najlepsi będą na mecie we wtorek rano. Pozostałe zespoły ukończyły w poniedziałek. Po drugie mieli najwięcej przygód, a to w końcu rajd przygodowy.

Etap 3. – Boli pupa. Do mety 393 km

O rolkach mógłbym napisać oddzielny tekst. Gdyby diabeł rolek nie wymyślił, może nigdy bym nie wycofał się z rajdów przygodowych. Po rajdzie w Przemyślu mam efekt „Wow”. Najpierw rajdy, a potem długo nic! Dlaczego marnowałem życie na głupoty!? Mimo wszystko rolki znowu mogą zniszczyć mój zapał. Zajrzę w schemat kolejnego rajdu, zobaczę rolki, przypomnę sobie Przemyśl i nie wystartuję. Moja historia rolkowa wygląda tak: pierwszy rajd z rolkami, kupiłem rolki, zrobiłem kilka kilometrów, uznałem, że to koszmarne, ale na rajdzie było tylko naście kilometrów więc przeżyję. Potem już nie włożyłem rolek będąc w domu. Tylko na rajdach. Słaby poziom na tym ustrojstwie to oczywiście strata czasu, ale tylko 10 minut, 15 minut, pół godziny, a rajdy rozgrywają się głównie na nawigacji, gdzie łatwo można zgubić kilka godzin. W pierwszej rozmowie z Piotrkiem od razu mówię: „Ale ja nie umiem na rolkach, a tu aż 30 km!”, uprzedzam, że będzie ze mną ogromny problem. Piotr uspakajał: „Cały team będzie słaby rolkowo,  jedziemy się bawić, a nie ścigać, dasz radę”.

Przed przyjazdem do Przemyśla zrobiłem drugi „trening” rolkowy w życiu. Postanowiłem sprawdzić, jak niski jest mój poziom. Aby uzyskać równy i płaski jak stół asfalt, odjeżdżam autem aż 20 kilometrów od Bytowa. Na początku ledwo stoję, a po jakimś czasie jadę, sunę, nawet się nieźle rozpędzam. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie górki. Igor, szef rajdu przed zawodami uspakajał mnie, że jak na okolice Przemyśla, to poszukał łagodnych terenów. Nieprawda! Można było wzdłuż Sanu po płaskim. Dla mnie to były Himalaje. Pierwszy kilometr, pierwszy szybki zjazd, pierwsza gleba. Trzeba było użyć hamulca, a nie umiem, spróbowałem i się wyłożyłem. Tyłek boli, strach przed kolejnym zjazdem paraliżuje, sprawa wygląda na zdjęcie rolek i bieg na bosaka. Na szczęście mam anioła stróża. Piotr postanawia wyhamowywać na zjazdach mnie i siebie. Nie jest to łatwe, wymaga wiele wysiłku, Piotr katuje sobie mięśnie, ale daje radę. Rolki kończymy w dobrym tempie. Moją rolą było jedynie trzymać się pleców Piotra, ale duże szybkości, nierówności, drobne kamyczki pod rolką sprawiały, że wielokrotnie miałem wrażenie, że jestem o włos od szpitala. Na dodatek na podjazdach musiałem ostro pracować aby utrzymać tempo drużyny. Rolki kończę spocony jak mysz, wymęczony fizyczni i psychicznie. Dwie rzeczy są jednak pewne, to, że przeżyłem oraz to, że żadnych rolek do końca rajdu.

AR Team na rolkach

AR Team na rolkach. Trzy mają się za plecy nie dlatego, że nie potrafią jeździć. W pociągu jest po prostu szybciej, sprawniej, ostatni męczą się mniej, to jak jazda na kole na rowerach w peletonie.

Etap 4. – Rower jest zawsze przyjemny. Do mety 363 km

Po rolkowym koszmarze jakże miło sunąć przed siebie na rowerze. Etap ma 54 kilometry. Po drodze jest bardzo atrakcyjne zadanie linowe w Forcie Bolestraszyce. Ostatnią szansę na pojawienie się wykorzystuje słońce. Piękny zachód słońca po pochmurnym dniu, rower, ładna i szybka trasa. Sielanka.

Dojazd do Fortu - Piotr zawsze z przodu

Dojazd do Fortu – Piotr zawsze z przodu.

Zadanie linowe Fort Bolestraszyce

Zadanie linowe Fort Bolestraszyce.

Etap 5. – Nocna orientacja. Do mety 309 km

15 kilometrów po bardzo trudnym terenie. To tu Igor robił miny widząc nasze szacunki. Problemy mamy na początku, jakoś nie możemy wstrzelić się skalę nowej mapy, potem trafiamy w swój rytm. Najwięcej z mapą pracuje Piotr, reszta zespołu się zmienia. Przydałby się jednak drugi Piotr aby unikać drobnych błędów. Minuta tu, minuta tam i kończymy etap razem z Konwaliami, które zaczęły pół godziny później.

Czech Adventure Team szykuje się na nocną orientację

Czech Adventure Team szykuje się na nocną orientację.

Etap 6. – Rower nie zawsze jest przyjemny. Do mety 294 km

Najdłuższy etap zawodów. 115 kilometrów. Zaczynamy o 1.00 w nocy. 8-osobowa banda, Konwalie i Colca Peru. Cały etap ma podobną konstrukcję, długie przeloty oraz trudne, bardzo wolne dojścia na punkty. Już w dawnych czasach trwały debaty czy punkty rowerowe powinny stać w miejscach, gdzie nie można dojechać rowerem. Nic tu się nie zmieniło. Ani debaty. Ani punkty, gdzie trzeba wpychać rower. Pomimo fragmentów, gdzie rower jest balastem, a nie pomocą, etap jest bardzo ciekawy. Można go rozgrywać nawigacyjnie na wiele sposobów, widoki piękne, rajdowa kwintesencja. Tylko szkoda, że dopada mnie potwór. „Sleepmonster”. Łapie mnie z nadejściem świtu i trzyma wiele godzin. Każdy ruch korbą wydaje się wielkim wyczynem. Jestem ultra słaby, ultra zmęczony, ultra mam wszystkiego dosyć.  Jeśli miałem być pożytkiem dla zespołu, to jako lokomotywa, człowiek o dużej mocy na rowerze, a wlokę się na końcu marząc o powodzie, który zmusi zespół do wycofania. Powodem może być strumień. Pierwsza przejeżdża Marysia. Najodważniejszy członek zespołu. Dała radę, ale obie nogi całe mokre. Piotr mówi: „Da się to zrobić nie mocząc nóg, tylko trzeba przyjechać szybciej”. Próbuje i również moczy nogi. „Trzeba jeszcze szybciej”, krzyczy. Zostałem ja i Staś. Dojeżdżają do nas Konwalie. Agata, dziewczyna z Konwalii, a zarazem partnerka Stasia wyciąga kamerę żeby nagrać nasze zabawy. Staś bierze wielki rozpęd, zahacza o korzeń w strumieniu, fikołek przez kierownicę i pełna kąpiel. Uff! Mamy po rajdzie. Jest 6.00 rano, bardzo zimno, nikt nie wytrzyma w mokrych ciuchach. Staś zaraz wpadnie w hipotermię. Konwalie znajdują przejście przez strumień, ja idę z nimi i jako jedyny członek mojego teamu mam suche nogi. Znaczy wilgotne, na rajdzie nigdy nie ma się suchych nóg, ale nie tak totalnie mokre jak reszta. Okazuje się, że każdy ma jakiś zapasowy ciuch w plecaku i trwa akcja ratowania Stasia. Nie wiele to jednak daje, chłopak jest cały mokry. Ruszamy dalej. Zbliżam się do Stasia zdziwiony, że zamiast zjazdu do bazy napieramy na kolejny punkt i pytam z troską: „Jak jest?”. „Nie jest źle, dam radę”, odpowiada Staś. Nie jest łatwo z dzisiejszą młodzieżą.

Nasz sojusz z Konwaliami ma stabilną formułę. Jesteśmy mocniejsi w naciskaniu pedałów i czasami odjeżdżamy do przodu. Jesteśmy jednak wolniejsi w czytaniu mapy, także raz po raz spotykamy się ponownie. Co ciekawe, warianty wybieramy cały czas takie same. Przystanek w sklepie w Birczy też robimy wspólnie.  Dwa zespoły ścigające się z Czechami o podium organizują długą, spokojną, radosną biesiadę pod sklepem. Rajdy to bardzo specyficzna dyscyplina sportu. Pod sklepem jest ławka idealna na 8 osób. Po pierwszej turze zakupów na stole ląduje pół sklepu. Tu śledź, tu kiełbasa, ja z rozpędu kupiłem jednocześnie sok pomarańczowy i kefir. Piotr pierwszy rusza na drugie zakupy, gdy wraca mówi, że pani biegała po sklepie z mopem, powiedział, żeby poczekała, dzikusy wrócą.

Pomimo długiej przerwy i błędnego wariantu przy lotnisku w Arłamowie (nie udało się przebić przez lotnisko, były kąpiele błotne wzdłuż ogrodzenia), na ostatnim punkcie doganiamy Czechów. Na przepak przed kajakiem w krótkich odstępach czasu wpadają Czesi, potem my, potem Konwalie.

Etap 7. – 8 h w biurze. Do mety 179 km

Czesi dostają kajaki, my dostajemy, dla Konwalii zabrakło. Organizator miał tu organizacyjny problem. Konwalie muszą czekać około 4 h aż dostaną kajak po zespole będącym na pierwszym miejscu, ten czas będzie oczywiście odliczony. Szykujemy się na kajak i myślimy czy źle to, czy dobrze dla Konwalii. Po rajdzie wiadomo, że dobrze. Dostaną kajak po ciemku, nic przyjemnego, ale jak się okaże dla rywalizacji bez znaczenia. Za dnia będą za to mieli trudny nawigacyjnie trekking, który nocą powali nas i Czechów. Poza tym pójdą spać, odpoczną, ruszą z nową siłą.

Początek kajaku jest bardzo przyjemny. Zmęczone nogi odpoczywają, San to ładna, dostojna rzeka. Jednak po 15 minutach machania wiosłem zaczyna być mniej radośnie. Ręce zaczynają boleć, a do mózgu dociera informacja, że będzie machać przez 8 godzin. Tyle, co pełny dzień roboczy. 55 kilometrów. To będzie najdłuższy kajak w moim życiu. Wcześniej były najdłuższe rolki w moim życiu. A całościowo będzie to najdłuższy rajd w moim życiu. Nawet krótkie przerwy w wiosłowaniu pomagają, dlatego raz po raz robimy odpoczynki na łyk wody, czy przekąskę. Płynę razem ze Stasiem, jesteśmy ciut wolniejsi niż Piotr i Marysia. Czasem wyprzedzamy, ale większość czasu jesteśmy drudzy. O Stasiu wiem bardzo mało, tylko tyle, że miał przyjechać na zawody jako fotograf, ale Marysia z Piotrem przekonali go aby zmienił rolę i wystartował. Rozmowa szybko się rozkręca i kilka godzin, tak między 10. a 40. kilometrem na kajaku opowiadamy sobie ze Stasiem wszystko, co mamy ciekawego do powiedzenia. Końcówka się dłuży, ale docieramy na PK 13 i wychodzimy z wody. Czas w kajaku to jednak 6,5 godziny, wysoki poziom wody w Sanie ułatwił nam zadanie.

Zaduma przed kajakiem na rajdzie 360.

Zaduma przed kajakiem na rajdzie 360.

Radość w kajaku. Na Sanie podczas rajdy 360.

Radość w kajaku. Na Sanie podczas rajdu 360.

Etap 8. – 19 godzin. Do mety 124 km

Kajakiem wróciliśmy do Przemyśla, ale rowery zostawiliśmy w Dynowie, no nic, trzeba wrócić pieszo po rumaki. 54 kilometry według organizatora, 64 kilometry według mojego zegarka. Organizator dobrze policzył dystans, jednak niektóre miejscówki tak nam się podobały, że zwiedzaliśmy bardzo dokładnie. Tempo nie będzie szybkie, jest noc, w nogach wiele kilometrów i godzin, ale w naszym teamie nikt nie marudzi, ciągle sporo biegniemy. Pojawia się koncepcja szybkiej drzemki, nie ma stuprocentowej zgody, ale zatrzymujemy się na 10 minut na przystanku. Zasypiam w milisekundę. Nie mam z tym żadnego problemu. Wcześniej już wielokrotnie zasnąłem wykorzystując różne okazje, 10 sekund, czasem 30 sekund. 10 minut to luksus. Po krótkiej drzemce ruszamy dalej. Każdy pomysł drzemki biorę w ciemno, ale czuję się dobrze, nie mam kryzysu. To, co się działo ze mną rano nie wraca i nie wróci do końca rajdu.

Pierwszy punkt na biegu znajdujemy sprawnie, dobrze wychodzi też trudny przelot na kolejny punkt, ale przy samym PK 15 katastrofa. Maraton to długa impreza, 3 godziny ciągłego biegu. Jak zatem nazwać rajd, gdzie ponad 3 godziny szukasz jednego punktu? Nie są to spokojne godziny, pot się leje, biegasz, skaczesz, wspinasz się. Razem z nami PK 15 szukają Czesi. Potem dowiemy się, że w końcu podejmują decyzję żeby iść spać i zacząć szukać jak zrobi się jasno. My nie robimy przerwy, szukamy non stop, ale też znajdziemy punkt dopiero gdy noc się wycofa. Dzwonię w międzyczasie do Igora i mówię: „Nie ma cholery!”, Igor mówi: „Jest, namierzcie się od rozwidlenia strumieni”, patrzy na nasz track nadajnika gps (każdy zespół ma taki) i mówi przechodziliście bardzo blisko. Nadajnik jest w moim plecaku, szukałem najbardziej na zachód, wszyscy ruszamy w tamtym kierunku. W końcu ktoś znajduje punkt, drużyna mnie woła. Rzeczywiście byłem tak blisko, może gdybym miał lepsze światło. Ruszamy dalej. Trochę rozbici, bardzo zmęczeni. Przy malutkiej leśnej ambonie pada pomysł drugiej drzemki, trochę dłuższej, 20 minut. Wciskamy się do ambony jak sardynki. Nogi podkulone, karki podkulone i cztery osoby wpasowały się idealnie jak puzzle. Leżę z brzegu, deska podłogowa nie dochodzi do ściany, tylko kończy się w połowie moich pleców, boleśnie wbijając się krawędzią. Nie zasnę. Odkrywam pod stopą plastikowe butelki, podciągam nogą pod plecy, już jest równiej, usypiam w sekundę.

Śpiąc słyszymy przechodzących obok ambony Czechów, ciężko powiedzieć czy to prawda czy sen. Gdy wychodzimy z ambony spotykamy Konwalie, przez naszą randkę z PK 15 i drzemki nadrobili już 4 h postoju. Na PK 17 znowu mamy długie zwiedzanie. Tym razem nie możemy wytłumaczyć się ciemnością. Jest jasno, zrobiło się nawet ciepło, tylko punktu nie ma. Znowu razem z nami błądzą Czesi. W końcu udaje mi się odnaleźć punkt. Gdy wybiegamy z lasu spotykamy Czechów, ciężko powiedzieć co robią, chyba planują kolejny szturm na las, działają z rozmachem. Piotr Dobreserce podbiega do nich i tłumaczy gdzie jest punkt. Etap trwa już 15 godzin, a ciągle zostały  dwa punkty do odnalezienia. Pod sam koniec etapu problem z kolanem ma Marysia. Ledwo idzie, ale nie widać  ani krzty grymasu, a tym bardziej rezygnacji. Po 25,5 godzinach wracamy do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Trek zajął nam aż 19 godzin.

Etap 9. – Pod wiatr, ale przyjemnie. Do mety 70 km

Na rowery ruszamy radośnie, ale już po chwili dostajemy cięgi. Wieje tak mocno ze wschodu, że musimy pedałować na zjazdach.  Igor dogadał się z naturą tak, żeby ostatni etap nie był za łatwy. Mogłoby strudzonym wędrowcom włączyć na koniec wichurę w stronę Przemyśla. Mogłoby, ale włączyło dokładnie na odwrót. Na szczęście gdy zjeżdżamy z asfaltów w lasy i góry, wiatr przestaje być utrapieniem. Czuć metę, humory dopisują, nikt nie ma kryzysu. Zaczyna robić się smutno, że zabawa zaraz się skończy. Aby smutek poskromić na koniec rajdu jest jeszcze zadanie specjalne, most linowy. Zadanie, które doszczętnie katuje mięśnie rąk. W połowie mostu linowego chyba każdy przeżywa myśl, że to niewykonalne, ale powoli, powoli i jednak się udaje. Tak samo jest z rajdem przygodowym, monstrum, którego nie da się poskromić, ale powoli, powoli i bestia zaczyna jeść z ręki.  Najważniejsze to nie przejmować się kryzysami. W końcu zawsze mijają. Start był w sobotę o 12.00, meta w poniedziałek o 23.00. 59 godzin wdychania podkarpackiej aury. Było przyjemnie. Było doskonale. Było naprawdę spoko. Dobry klimat, świetni ludzie. Ach rajdy przygodowe!

AR Team na moście linowym.

AR Team na moście linowym.

Czekamy na zadanie specjalne, tylko jedna dziewczyna na zespół

Czekamy na zadanie specjalne, tylko jedna dziewczyna na zespół…

Szkoła Podstawowa nr14 w Przemyślu, czyli META

Szkoła Podstawowa nr 14 w Przemyślu, czyli META.

Pizza i piwo porajdowe, razem z Konwaliami

Pizza i piwo porajdowe, razem z Konwaliami

Podium rajdu 360.

Podium rajdu 360.

 

 

O Autorze

Jest jednym z rajdowych "weteranów", z pasją pożera kilometry na rowerze tam, gdzie pięknie i do domu daleko (albo całkiem blisko). Startuje w triathlonach, szybko biega. Był wśród pionierów pierwszej Krwawej Pętli Bike and Run w zwycięskim teamie. Wegetarianin (a żyje i biega ;-)). Stały felietonista miesięcznika "Uroda Życia".

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany