[pro_ad_display_adzone id=”5924″ background=”1″]Po pierwszym kółku myślałam, że zejdę: „Przecież, do cholery, nie jestem fizycznie na to przygotowana. Tu trzeba trzech miesięcy siłowych przygotowań w górach. W górach! A nie podbiegi na asfaltowej Agrykoli czy króciutkiej Kazurce, na płaskim Mazowszu”.

Stupid girl, stupid girls

Pink

W kieszeni strach, orzełek i tytoń w bibule…

LaoChe

To była druga edycja Piekła Czantorii, a pierwsza ze startem o północy. Bałam się tego biegania po nocy, jak diabła. Zdecydowanie lepiej funkcjonuję za dnia niż po zmroku. Przyjechaliśmy trzy godziny przed startem, z naszej trójki tylko ja startowałam na dystansie ultra. Kolega Krzysiek zrobił to w zeszłym roku, a w tym zadeklarował jedno kółko, czyli 21 km. Mamy wspólną wizję robienia głupich rzeczy, więc lekko mnie to zaniepokoiło („Czyżby ta trasa tak dawała w d…?”). Przyjechała z nami również Kamila, pochopnie ulegając namowom Krzyśka na wybranie sobie Beskidzkiej 160 Na Raty jako pierwszego górskiego maratonu. Byłam ciekawa czy ich znajomość po tym przetrwa. Każdy dystans startował o innej godzinie, by limit złapał wszystkich o tej samej porze i orgowie nie musieli kwitnąć do późnego wieczora na górze, gdzie była meta. Krzysiek, jako że sam startował o dziewiątej, został naszym nadwornym kierowcą. Mnie podrzucił na godzinę zero, Kamilę na piątą rano.

Odprawa przed biegiem. Piekło Czantorii

I wyszedłeś, jasny synku z czarną broń w noc, i poczułeś jak się jeży w dźwięku minut – zło…

LaoChe

Przy tej porze startu nie bardzo wiedziałam co, jak i kiedy zjeść. Pogoda również była znakiem zapytania. To, że na dole było ciepło, nie świadczyło przecież, że na górze będzie tak samo. Zwłaszcza, że Artur (organizator) dzień wcześniej wrzucał na Facebooka zdjęcia z ośnieżonymi świerkami. Budząc się z krótkiej drzemki przed startem miałam szczerą ochotę odwrócić się na drugi bok i machnąć ręką na latanie po górach po ciemku.

Wszak wszyscyśmy tutaj wiarą dusz…

LaoChe

Start znad dolnej stacji Kolei Linowej Czantoria, sto metrów po płaskim i sru, w górę stoku, pierwszy podbieg. Spotkanie znajomych z poprzednich edycji utuliło niepokój. Zebrała się nas nawet spora grupa na ten dystans. Drogę klimatycznie oświetlały dwa płonące pnie. Światła czołówek w pewnym momencie skręcają w prawo, w dół. Zbieg iście beskidzki – kamienie, błoto i wszystko przykryte bukowymi liśćmi. Zdrowy rozsądek mówi: „Wolniej! Nie widzisz po czym lecisz.” Ale z biegiem kilometrów widzę i czuję, że ta ciemność mi nie przeszkadza. Owszem Petzl świeci pod nogi, ale z oszczędności na średnim trybie i nie widzę wyraźnie tego, co mam pod stopami. Jednak wcale mi to nie przeszkadza, biegnę na czucie i wiarę. To tak jak na autostradzie – lecisz 180 km/h i możesz tylko wierzyć, że samochód, który mijasz, albo, który cię mija, nie zrobi nic głupiego. Nie masz pewności żadnej, jedziesz na wiarę. Więc daję w dół i ufam, że kamienie nie zrobią nic głupiego.

Piekło Czantorii

I say a little prayer…

Diana King

Kiedy w ciemnej sieni sam tu siedzę…

Grabaż

Planowałam pobiec spokojnie dwa okrążenia po ciemku jako rozgrzewkę. Porównywałam sobie wynik kolegi z zeszłego roku, któremu to zajęło ponad 11 godzin. Fakt, że warun wtedy był dużo gorszy. A Krzych się spieszył jeszcze, żeby zdążyć na ostatnią kolejkę i nie turlać się z góry. Teraz prognozy co prawda straszyły ulewnym deszczem w sobotę nad ranem, lecz się nie ziściły. Błoto było, owszem, ale nie wyrywało stóp z butów. Fajnie się zbiegało w jednym miejscu, gdzie kamieni było mało, a błoto było przykryte warstwą liści, zapadałam się wtedy po kostki w miękką kołderkę. Tylko gdzieniegdzie mokrą.

Piekło Czantorii

Trzeci podbieg dłuży się jak flaki z olejem. Początkowo prowadzi asfaltem, by po dwóch kilometrach zmienić się w wyrypę w górę po błocie.
W ciemności nie ogarniasz całości, widzisz tylko szczegóły: szlaban, obok którego przeskakujesz po śliskich korzeniach, zbieg po płytach, pośrodku miękki fragment, nie trzeba walić podeszwami po twardym, błyszczące oczy w krzakach.

Wreszcie Poniwiec, tym razem wolo mają punkt żywieniowy pod dachem z ogrzewaniem, przez okno widzę full serwis: pomarańcze, ciacha, suszone owoce. Łapię ćwiartkę pomarańczy i idę na stok, wody mam jeszcze trochę w bukłaku, do następnego PŻ przy starcie wystarczy. Mozolna wędrówka w stronę światła na górze wyciągu. I znów w górę, choć łagodniej. Błoto wciąga, trzeba znaleźć twardszy grunt w trawie.

Piekło Czantorii

Słupki graniczne i schronisko czeskie, gdzieniegdzie jeszcze brudne łachy śniegu. Jeszcze jedna górka, z ostrym podejściem wąską ścieżyną przez las bukowy – potem, za dnia, zobaczę jak ładnie wygląda zbocze z szarymi kreskami pni i żółto-pomarańczowym tłem liści w dole. Na górze dodający otuchy wolontariusz kieruje nas od razu w dół – to ostatni zbieg na kółku. Dość stromy, początkowo stokiem, potem szeroką szutrówką.

stok-pieklo-czantorii

Tak, mam kryzys. Czuję, że fizycznie to jestem cienki Bolek. Zmęczenie nóg to jedno, ale też wydolność jakby siadła. No, ale jak miałabym zejść, przecież jeszcze nie umieram. Ale drugi i trzeci raz taki wp****ol?! Tu już głowa się buntuje. Może to kwestia nocy? Patrzę na zegar na starcie. Trzy godziny. No nic dziwnego, plan był na 3:30, a nie na gnanie na złamanie karku. Beknę za to. Siłą rozpędu wchodzę na drugie okrążenie.

Jest już za późno, nie jest za późno… Wojna to będzie straszna, bo czas nas będzie chciał zniszczyć, lecz nam się uda zachwycić go…

Leniwiec (cover do tekstu Stachury)

Już przez większość czasu jestem sama, spadło mi tempo, więc ktoś mnie mija, jeszcze ja kogoś mijam. Byle do Poniwca. Czas się dłuży, choć teraz, jak myślę, to mi te nocne okrążenia minęły jak z bicza. Silniejsze porywy wiatru hamują moje chęci zdjęcia kurtki i podkasania spodni. W świetle czołówki zaczyna coś prószyć. W głowie dialog. Teraz na przetrwanie.

Piekło Czantorii

Darling, you got to let me know, should I stay, or should I go?

The Clash

Trasa świetnie oznaczona, taśmy fluo na drzewach, szerokie banery ze strzałkami przy zmianie kierunku, można lecieć jak koń dorożkarski. Zupełnie jak nie Beskidzka… Gdzie te rozstaje, na których grupowo się zastanawialiśmy czy w prawo czy w lewo, i co Artur miał na myśli?

Cudownie jest, powietrze jest, dwie ręce mam, dwie nogi mam. Nadchodzi noc i zimno z nią, mam ręce dwie, obejmę się, utulę się, ukryję się we własną sierść. Daleko świt, nie widać nic, dwie nogi mam, dojdziemy tam, szczekają psy, fruwają mgły, niech pani śpi. To nic, to nic, dopóki sił, będę szedł, będę biegł, nie dam się.

Leniwiec (cover do tekstu Stachury)

Zasysam dno bukłaka. Punkt żywieniowy przy starcie był nieco poniżej trasy i nie chciałam już z niej schodzić, wiec nie uzupełniłam wody. Na szczęście znów zbieg i dobry, stary Poniwiec. Woda, czekolada, w garść rodzynki z żurawiną i kofola! Uwielbiam ten czeski wynalazek. Czysty cukier z bąbelkami. I znów pod górę, w stronę światła. Mija mnie w pewnym momencie pewien chłopak, raźno wbiegając i rzuca, że gratuluje. Z grzeczności odpowiadam, że wzajemnie. Na co się dowiaduję, że on tylko treningowo tu i kibicująco, że nie jest jeszcze gotowy, by przebiec ten dystans. No, morale na pokład!

Wojtek Probst - zwycięzca dystansu Ultra nocą. Fot. Marcin Wojnar.

Wojtek Probst – zwycięzca dystansu Ultra nocą. Fot. Marcin Wojnar.

Piekło Czantorii

… I z satysfakcją na mecie. Fot. Andrzej Szczot

Obawy przed trzecim okrążeniem staram się chować po kieszeniach jak opakowania po żelu. Skupiam się na tym co widzę w świetle czołówki, skanuję ciało. Czuję bardziej bolesne miejsca, jakieś upierdliwie głośne, przeciążone więzadełko w stopie od krzywego stąpnięcia na zbiegu. Znów wpadam w miękką kołderkę błota i liści, już trochę rozmemłaną setką nóg.

Postaram się nie zmrużyć oka, gdy przyjadą do mnie moje myśli. Rozkulbaczę konie, zaproszę je za próg, zapytam – jak droga? Należycie do mnie, czy do mojego we mnie wroga? Jadą, braciszkowie moje, jadą, czarne kowboje. Trochę się ich boję.

LaoChe

Tamara Mieloch na trasie

Tamara Mieloch na trasie

Jeszcze jedno, tylko jedno kółko. Zbieg do startu już bardziej bolesny. Obite stopy dają się we znaki. Rzut oka na zegar. No tak, dłużej mi zajęło. Jest około wpół do siódmej rano, świat szarzeje. Czołówka już niepotrzebna. Pierwsze podejście witam jako ostatnie. Głowa włącza tryb: „Już szybko do mety”. Staram się mocno, energicznie podchodzić. Jestem już sama na trasie. Każde podejście, każdy zbieg jest tym ostatnim. Jem i przezornie zostawiam żel na podejście do mety, które w zeszłym roku odcięło mi prąd. Dosłownie. Zbiegałam pełna werwy, wpadłam na podejście i po kilku krokach czujniki piszczą „low battery!”. Słaniając się krok za krokiem wdrapywałam się z lękiem, że zaraz się sturlam w dół.

Piekło Czantorii

Nam jedna szarża – do nieba wzwyż…

LaoChe

Mijam jeszcze kilku chłopaków z dystansu ultra. Mnie mija zwycięzca maratonu. Z zazdrością patrzę jak energicznie podchodzi alpejskim krokiem i staram się go naśladować. To już przedostatnie podejście. Za dnia widzę, że przy szczycie tego podejścia (tu ukłony dla perwersji organizatorów) niecałe 200 metrów dalej jest budynek stacji kolejki, gdzie jest meta. Taki rzut berecikiem… A ty – musisz lecieć w dół za rogiem, by mozolnie się piąć do niej przez pionowe 1400 m. Nad Tobą zjeżdżają już szczęśliwcy z góry, a ty wykuwasz tu swój charakter.

Piekło CZantorii

Początkowa stromość zamienia się w jeszcze większą stromiznę. Na górze łapiesz się trawek. Ale to nie koniec, bo gdy dopełzasz do horyzontu, za nim jest jeszcze kawałek stoku do pokonania.

I tu zęby mamy wilcze, a czapki na bakier…

LaoChe

I jest meta, rzucasz się na szyję organizatorowi, bo tchu ci po tym verticalu brakuje, a nogi się uginają. W nagrodę piwo i pączek, zjazd kolejką. Na dolnej stacji czeka jedzenie.

Tamara Mieloch, zwyciężczyni trasy dystansu Ultra, na mecie.

Tamara Mieloch, zwyciężczyni trasy dystansu Ultra, na mecie.

Pytają czy to najtrudniejszy bieg w Beskidach – myślę, że na tę chwilę dla mnie tak. Zeszmaci, sponiewiera, sięgniesz do dna swojej duszy zagarniając szlam. I wrócisz tu za rok.

tamara-na-podium

***

Bałam się biegania w nocy, a teraz już wiem, że mi się ono podoba. Jest wtedy zupełnie inaczej niż za dnia, inny klimat, szczegóły, na które nie zwrócisz uwagi w świetle dnia. Jakieś wyciszenie. Rozpoznajesz zawodników po układach odblaskowych elementów na ciuchach i plecakach, każdy jest biegającą choinką. I nie czułam zupełnie upływającego czasu.

***

b1

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany