Nocna Masakra – ostatnia impreza każdego roku. Zwykle najciemniejsza. Często mroźna i niewdzięczna. Przeczytajcie relację zwycięzcy trasy pieszej 100km – Pawła Pakuły i obejrzyjcie jego warianty nawigacyjne.

 

Kliknij na obrazek aby zobaczyć całą mapę

 

Na załączonej mapie czerwonymi kropkami jest oznaczona zaplanowana marszruta. Niebieskie kropki pojawiają się tam, gdzie wariant był modyfikowany na bieżąco.

 

 

[Fragment mojej relacji z „Nocnej Masakry” A.D. 2008]


[…] Wróciłem z powrotem do Drzenina. Było około północy. Idąc przez wieś przy hulającym wietrze patrzyłem w oświetlone okna domów obwieszonych świątecznymi ozdobami. Ciepłe czerwone i pomarańczowe kolory zasłon kusiły, by zapukać i zapytać, czy nie można się ogrzać. […] Doszedłem do skrzyżowania i przysiadem na przystanku autobusowym. Przede mną PK 6, znowu trzeba tłuc się po błotnistych, nieosłoniętych drogach przy hulającym wietrze. Po zaliczeniu szóstki i następnej w kolejności piętnastki powinno być łatwiej gdyż kolejne punkty i dojścia do nich były w lesie. Ale kurcze, chyba nie dam rady. Czułem się bardzo osłabiony. Dokuczał mi kaszel i ogólne wychłodzenie. Byłem już pewien, że ten rajd odchoruję w łóżku. Do mety jeszcze około 40 km, a tu mały odcisk na jednej stopie; podejrzane mrowienie czułem też w drugiej. Czasu miałem jeszcze wystarczająco by rajd ukończyć w limicie, ale jeśli będę poruszał się tak ślimaczym tempem jak dotychczas to nie dojdę. Do tej pory szedłem samemu i bałem się, że jeśli przesadzę i padnę w końcu w jakimś rowie to nikt mnie tam nie uratuje. A jeszcze tego mi brakowało bym narobił jakiejś trzody dla organizatora i na całe rajdowe środowisko. Wahałem się jednak, bo po cóż mi były te gadki o walce do końca pomimo kasacji. Co ja teraz powiem, jak się wytłumaczę? Trzeba będzie ze wstydem przyznać się do błędu. A może jednak nie demonizować tego osłabienia? Gdybym się naprawdę zaparł w sobie to jakoś bym pewnie do tej mety doczłapał. Nawet poza limitem, ale zawsze to lepiej niż być zwiezionym. W końcu jednak pokusa wygrała. Zadzwoniłem do organizatora z prośbą o transport do bazy. Przyjechał po trzydziestu minutach. Wracając oprócz mnie zabrał kilku innych, którzy przeliczyli się z siłami. Jeszcze, gdy czekałem na przystanku na zwiezienie minął mnie zawodnik*, którego spotkałem na początku i który był za mną. On walczył do końca i ukończył rajd w limicie. […]

* Tym nowo poznanym zawodnikiem był nikomu wówczas nieznany amator pieszych setek, niejaki Maciej Więcek.

 

Iluzjonista

– W województwie zachodniopomorskim?

 

Mój starszy brat popatrzył na mnie z pobłażliwym uśmiechem. Oświadczyłem mu właśnie, że jadę kilkaset kilometrów ze wschodniej Lubelszczyzny w drugi koniec Polski po to tylko, by w grudniową noc grzać po śniegu i krzakach przez sto kilometrów. Wyraz jego twarzy wysyłał komunikat mniej więcej taki:

 

– Choroba zdiagnozowana: szajbus pospolitus – niegroźny dla otoczenia.

 

On też chodzi, też wiele kilometrów, też nocą i też po krzakach. Można by rzec zajęcie prawie rodzinne. Drobna różnica pomiędzy nami polega na tym, że jemu za to chodzenie po krzakach płacą (jest wartownikiem w bazie wojskowej) natomiast ja płacę, żeby móc pochodzić.

 

W piątek 14 grudnia pakuję plecak i o siedemnastej lecę na busa. Czeka mnie trzygodzinna jazda do Warszawy, potem trzygodzinna przerwa i o północy sześciogodzinna jazda pociągiem. Szczęśliwie, że z kuszetką. Przed całonocnym bieganiem zdrowy sen jest bardzo wskazany. Gdy dojeżdżamy do Szczecina okazuje się, że jechałem w przedziale z iluzjonistą (Maciej Kozłowski); z tego, co twierdził takim bardziej nowoczesnym a nie takim, co wyciąga króliki z kapelusza. Też kiedyś chciałem kimś takim być, ale była to raczej chwilowa fascynacja. Ponoć dobrze mieć do tego nadnaturalnie długie palce.

 

Do bazy zawodów w miasteczku Resko przywozi mnie oraz dwóch innych zawodników brat organizatora. Szkoła jest elegancja i czysta, większość zawodników zaszyta w śpiwory leżakuje oczekując startu. Spośród zawodników z czołówki przyjechało trzech: Michał Jędroszkowiak, Piotrek Szaciłowski i Robert Kędziora. Dwaj pierwsi są dla mnie za mocni, ale być może uda mi się powalczyć z Robertem o trzecie miejsce. Staram się jednak nie podgrzewać myślą o rywalizacji, to tylko szkodzi. Najważniejsze to ukończyć. Przed dwunastą w południe, zjawia się Daniel z kompletem map. Jeszcze tylko odprawa, przypomnienie regulaminu, zasad bezpieczeństwa i o 12:20 ruszamy. W zasadzie ruszają inni, bo ja przysiadam w bazie nad mapą i dumam nad optymalnym wariantem. Punktów kontrolnych jest sporo, bo 20; kolejność zaliczania dowolna (scorelauf). Wolę dobrze przemyśleć wariant niż potem nadłożyć 10 kilometrów ekstra. Ostatecznie postanawiam zrobić najpierw małą pętlę w środku a później dużą po zewnętrznej. Wychodzę z bazy o 12:40, dwadzieścia minut po oficjalnym starcie. Odyseję czas zacząć.

 

Krótki blask dnia

Rozpoczynam leniwym truchtem w stronę PK2. Chwilę po odcinku asfaltowym skręcam w polną, później leśną drogę. Temperatura jest lekko na plusie, lepki śnieg sięga zwykle do kostek, w niektórych miejscach po łydki. Warunki umożliwiają bieganie, choć jest ono bardziej siłowe i bardziej eksploatujące. Tuż za bazą spotykam grupkę piechurów a wśród nich Leszka Hermana-Iżyckiego. Zamieniamy kilka zdań, rozmówca spogląda w moją mapę.

 

– mamy identyczny wariant – komunikuje krótko.

 

Szanuję doświadczenie i umiejętności nawigacyjne Leszka, więc usłyszane słowa podnoszą mnie na duchu i upewniają, że przynajmniej na etapie planowania nie dałem ciała. Na PK2 zgodnie z nakazem organizatora podchodzę od południa. Było na nim już kilka osób, o czym świadczy wydeptana w śniegu ścieżka. W takich okolicznościach ze znalezieniem lampionu nie ma problemu, choć budowniczy trasy w tym przypadku jak i we wszystkich pozostałych umocował lampion z najmniej widocznej strony drzewa.

 

Wychodząc z dwójki na ósemkę przebijam się marszem przez zaśnieżone pola spotykając po drodze grupkę chłopaków idących z naprzeciwka. Stówka w śniegu to widocznie dla nich za mało gdyż już na pierwszy punkt wchodzą łukiem dokładając kilometrów. Nieco dalej muszę po raz pierwszy i nie ostatni zweryfikować plany. Okazuje się, że polna droga, którą planowałem dostać się na punkt zasypana jest śniegiem i niewidoczna. W tej sytuacji wybieram dłuższy, lecz mniej eksploatujący wariant asfaltowy. PK8 lekko przestrzeliwuję, ale tracę tam nie więcej niż 2 lub 3 minuty. Na razie idzie sprawnie.

 

Na PK 10 zmierzam najkrótszym możliwym wariantem po polnej drodze. Ślad przede mną jest jeden. Z mocnej trójki pewnie tylko jeden wybrał taki wariant jak ja. Tylko kto? Punkt łatwo położony przy torach podbijam szybko i sprawnie. Wybiegam na kolejny walcząc po drodze z bułą śniegu, która złośliwie zebrała mi się pomiędzy paskiem od stuptuta a podeszwą buta.

 

PK3 to pierwszy punkt, z którym mam nawigacyjne problemy. Już kawałek przed nim, w gęstym iglastym lesie gubię wąską drogę. Prowadzące w tę stronę ślady gdzieś znikły. Krążę chwilę w gęstym śniegu, w końcu natrafiam na dróżkę, która dziwnie odbiła w lewo. Dobiegam w pobliże punktu. Na czytanie jego opisu nie chcę tracić czasu. Widać narożnik lasu i podmokłe łąki. To chyba tu. Oglądam większe drzewa; takie, na których aż się prosi, by przypiąć lampion. Nic. Może jednak to nie tu? Wchodzę w podmokłe pola, krążę to tu, to tam. Buty mam już mokre i takie pozostaną do końca wyścigu. Oglądając ułożenie rowów melioracyjnych dochodzę do wniosku, że to jednak musi być tu. Wracam tam, gdzie byłem na początku. Wchodzę na skarpę, oglądam drugą stronę dużego drzewa i …lampion stoi jak byk. Dwadzieścia minut w plecy. W powietrze leci niecenzuralna wiązanka.

 

– Paweł, ty durniu, czytaj opisy punktów!

 

Wychodząc z feralnego punktu brnę przez dziewiczy śnieg w stronę PK 17. Zaczyna zmierzchać. W lesie co jakiś czas z drzew obrywają się mokre buły śniegu. Idę w ciszy po mrocznym lesie i w pewnym momencie coś takiego z hukiem spada mi tuż za plecami. Włosy stają dęba, nie tylko na głowie. W pewnym momencie marszrutę przecina mi stado dzików. Są tam jakieś mniejsze dziki; podobno matka młodych bywa agresywna, więc profilaktycznie patrzę po drzewach, na które w razie potrzeby można się wspiąć. Na szczęście nie muszę tego robić. Na dalszych etapach wyścigu spotykam też sarny. Truchtając przez kolejny las docieram do rowu. Według mapy miał być na nim mostek, ale w rzeczywistości z mostku został tylko przyczółek. Szczęśliwie rów głęboki i szeroki nie jest, na dnie widać piasek. Po raz kolejny moczę i tak już mokre nogi. Położony niewiele dalej PK 17 podbijam bez kłopotu. Mam 5 punktów z 20. Jest już dosyć ciemno, dlatego po raz pierwszy zapalam czołówkę. Resztę trasy pokonam w mroku.

 

Pająk na śniegu

Następne w kolejności punkty PK 14 i PK 15 podbijam zgodnie z planem i bez dodatkowych przygód. Biegnę teraz do PK 20, który zgodnie z opisem powinien być położony na cyplu, na wschodnim brzegu rzeczki Uklei. Po dłuższym truchcie jestem w pobliżu punktu; lampionu jeszcze nie widzę, ale już widzę meandrującą rzeczkę. Mokra jest, pełna wody i ciemna. Trochę kręcę nosem, bo biegnąc na następny w kolejności PK 19 trzeba będzie się cofnąć i obejść rzeczkę mostem. Gdybym był tu z Sabiną to może bym ją przeszedł w bród nie chcąc wyjść na mięczaka. Ale tak sam, teraz, z własnej inicjatywy? W życiu! Dobiegam w końcu do lampionu, podbijam kartę i …widzę zwalone drzewo pięknie łączące oba brzegi rzeki. Przechodzę po niej z duszą na ramieniu, na czworaka. Pierwsze, co mi się po drodze rzuca w oczy to, to, że na pniu są tylko ślady zwierząt. Czyli nie ma przede mną żadnego z rywali. Chłopcy pobiegli albo innym wariantem albo w drugą stronę. Druga rzecz to widok małego pająka biegnącego po śniegu. Podczas takich jak te zawodów widok zwierząt na trasie zawsze mnie cieszy: wysyła sygnał, że w tej lodowej, mrocznej samotni nie jestem sam. W tym przypadku jestem dodatkowo zdziwiony gdyż zawsze myślałem, że wszelkie owady w trakcie śnieżnej zimy zaszywają się głęboko oczekując nadejścia ciepłej pory roku. A tu proszę – jakiś pajęczy zwiadowca za nic ma zimę i biega sobie śmiało po śniegu. Mijam go ostrożnie, w paru susach dopadam skarpy po przeciwnej stronie i pomykam długim przelotem do następnego punktu.

 

Z PK 19 mam sporo szczęścia. Dochodząc do niego przechodzę kilkaset metrów za daleko, potem się kręcę i trochę tracę orientację. Brnę prze chwilę w głębokim śniegu aż dochodzę do jakiegoś skrzyżowania. Zatrzymuję się próbując ustalić pozycję. Gdzie ja teraz jestem? Dumam tak chwilę nad mapą, lecz nic mi się nie zgadza. Nie jest dobrze. W końcu dostaję olśnienia: być może jestem właśnie nigdzie indziej tylko na punkcie. Robię zwrot na pięcie, i kieruję w stronę drzewa, na które wskazuje opis punktu. Jest! Kapka głupiego szczęścia – nieoceniona rzecz.

 

Biegnę teraz do szesnastki. Niedaleko punktu widzę na drodze najpierw świeży ślad roweru potem też migającą lampkę. Lampka z czasem zbliża się coraz bardziej. W końcu doganiam i wyprzedzam rowerzystę, którym jest znajomy Stasio Ruchlicki. Męczy się nieborak na tej leśnej drodze walcząc ze śniegiem. Współczuję mu szczerze, bo w takich warunkach i na takiej drodze rower jest jak kula u nogi.

 

Po podbiciu punktu czeka mnie przebijanie się przez zawianą śniegiem drogę i dalej dłuższy odcinek asfaltem. Zaczyna być coraz gorzej. Od jakiegoś czasu pobolewa mnie prawy Achilles. Na razie ten ból nie jest zbyt intensywny, ale to nie jego się boję a kontuzji. Przede mną jeszcze ponad 50 kilometrów wyścigu. Zerwania ścięgna jeszcze nigdy nie miałem, ale to musi być kaplica. Na razie truchtam ostrożnie robiąc trochę ze zmęczenia, trochę dla odpoczynku bolącego ścięgna przerwy na marsz. Warunki pogodowe też nie napawają optymizmem. Do „atrakcji” w postaci zmroku i śniegu doszła lekka mżawka, mgła i oblodzona jezdnia. Czego nam tu jeszcze brakuje? Gdy truchtam przez wieś mijają mnie samochody z tubylcami. Ludzie jadący w ogrzewanych wnętrzach spoglądają na dziwnego gościa biegnącego w grudniową noc z plecakiem i latarką na głowie. Z nosem w szybie wyglądają jak glonojady. Szesnastkę podbijam z drobnym poślizgiem, bo zbyt wcześnie zacząłem jej szukać. Po podbiciu karty przebijam się najkrótszą drogą do asfaltu.

 

Punkt H – punkt uzupełnienia zaopatrzenia i miejsce na chwilowy odpoczynek w miejscowości Gostomin. Gdy do niego dobiegam (około 21 wieczorem) w środku czeka siostra organizatora pełniąca rolę gospodarza domu oraz grupka zawodników. Są wśród niej moi trzej główni konkurenci. Jak się okazuje Od początku grzeją razem, we trzech, tylko że w drugą stronę. Zostało im tak samo jak mi 9 punktów kontrolnych do podbicia. Idziemy łeb w łeb, z mojego punktu widzenia nie jest źle. Michał borykający się z kontuzją planuje zejść wcześniej do bazy, bez kompletu punktów. Z jednej strony mu współczuję, z drugiej cieszy mnie szansa na wyższe miejsce, z trzeciej pojawia się pokusa, by także zrezygnować z walki. Boli mnie ten Achilles a to dopiero półmetek. Skoro Mistrz schodzi to i mi będzie łatwiej usprawiedliwić się z nieukończenia imprezy. Pokusa zejścia nie jest jednak silniejsza niż pęd do rywalizacji z dwoma w pełni sprawnymi i mocnymi konkurentami. Po uzupełnieniu zaopatrzenia podejmuję ryzykowną decyzję o kontynuacji walki i wychodzę na drugą połowę trasy, kilka minut po chłopakach.

 

Druga połowa

Dużo biegania, mało myślenia. Tak najkrócej mógłbym scharakteryzować następne 50 kilometrów. PK 5 podbijam sprawnie. Dobiegam do skrzyżowania w Radowie gdzie jakaś grupka duma nad mapą próbując znaleźć wejście do kanału / nasypu kolejowego. Bez zbędnych rozważań wbijam się w krzaki; są ślady, jest ścieżka. Całkiem szeroka ścieżka i pięknie wydeptana w śniegu. Idealna do biegania. Truchtam po niej z coraz większym optymizmem. Wygląda na to, że większość zawodników zabrała się za penetrowanie najpierw wschodniej strony mapy. Jeśli tak to powinienem mieć teraz szerokie ścieżki prowadzące prosto do punktów. Tak też jest w rzeczywistości. Na kolejne punkty bardzo często wprowadzą wyraźne ścieżki. Nie silę się już na autorskie warianty, tylko korzystam z łatwości poruszania po udeptanych alejkach. Czasem trochę na tym tracę, bo zdarza się, że i ci przede mną kluczyli poszukując punktu. Generalnie jednak kolejne punkty podbijam dosyć sprawnie. PK 1, PK 9, PK 13. Podbity, zaliczony, to rura dalej. Przebieram nogami, przed nosem trop lub ujeżdżona droga. Byle bliżej bazy. Niestety, choć można to wszystko biec ciągiem to nie daję rady. Robię co kilka kilkanaście minut przerwy na marsz. Tylko długie przeloty staram się przytruchtać. Bolący Achilles nie odpuszcza. Pomiędzy kolejnymi punktami mijam grupki zawodników podążające za czołową trójką. Część mnie poznaje i pozdrawia, ktoś inny robi zdjęcie. Sam już tylko myślę o bazie. Już nawet na miejscu mi średnio zależy. Byle tylko szybciej zwiać z tego wygwizdowa, byle szybciej do bazy.

 

Zastały tylko 4 punkty, same długie i proste przeloty. Na dwa z nich trafiam łatwo, z dwoma pomimo śladów mam drobne problemy. Na PK 7 trafiam po dłuższym krążeniu. Stoi w miejscu, obok którego przechodziłem na początku. Był ukryty z drugiej strony drzewa. Następny w kolejności PK 11 lekko przestrzeliwuję. Współczuję, tym, którzy byli tu pierwsi, bo opis (dół, dwie sosny i mały świerk) pasuje w zasadzie wszędzie. Jak oni go znaleźli? Ostatni przed metą PK 12 to formalność. Teraz tylko długi kilkukilometrowy przelot do bazy. Jej bliskość sprawia, że na tym ostatnim odcinku zarządzam mobilizację. Teraz już ciągiem, bez żadnych przerw biegnę do samego Reska. Gdy dobiegam do szkoły jest godzina 5:46 rano, 17 godzin i 26 minut od startu. Daniel mówi mi, że jestem pierwszy i gratuluje. Czas daleki od rewelacji, ale jakoś się udało. Dwadzieścia pięć minut później Wpada Piotrek z Robertem. Podobno lecąc z PK 19 na PK 20 przekombinowali z wariantem i władowali się w jakieś bagna, gdzie stracili z 50 minut. Cóż, dla Nich pech a dla mnie szczęście. Cieszę się, że wygrałem, bo zupełnie się tego nie spodziewałem. Przepłaciłem to, co prawda zapaleniem ścięgna Achillesa, które właśnie kuruję, ale i tak jestem zadowolony. Nie często zdarza mi się wygrywać. Miły, niespodziewany prezent na koniec roku i koniec świata.

 

Paweł Pakuła – Columbia / MKS „Żak” Biała Podlaska

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany