Po raz pierwszy impreza takiej rangi została rozegrana w Polsce. Bazą zawodów była stadnina koni huculskich w Gładyszowie – Regietowie, a areną zmagań piękne tereny Beskidu Niskiego. Na starcie kilka silnych zespołów, wszak główna nagroda to wpisowe na Mistrzostwa Świata, które odbędą się na Kostaryce. Było więc o co walczyć. Nasz cel był znacznie prostszy – dotarcie do mety.

 

fot. Piotr Dymus

Po raz pierwszy startujemy w takim składzie jako Tetrahedron, co więcej jest to dla nas najdłuższy rajd, w jakim do tej pory startowaliśmy. Duże wyzwanie przed nami. Startujemy o 10.00 z gorlickiego rynku. Na początek czeka nas 7 km prolog po mieście, który postanawiamy zgodnie z naszą strategią odpuścić i wyruszyć prosto na trasę. Uznaliśmy przed startem, że zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych nie będzie możliwe, a do ogólnej klasyfikacji liczą przede wszystkim punkty kontrolne, czas ma tutaj drugorzędne znaczenie. Chcąc zdobyć jak najwięcej PK, trzeba kalkulować, co warto odpuścić. Co więcej limity na punktach, które często osiągało się „na styk” potwierdziły później, że wybraliśmy dobrą koncepcję.

fot. Piotr Siliniewicz

Z Gorlic ruszamy do Biecza, gdzie czekają na nas 2 zadania specjalne. Bardzo widowiskowy zjazd z 60 metrowej wieży ratuszowej oraz zadanie nawigacyjne, polegające na znalezieniu punktów za pomocą odbiornika gps. Większość punktów mieści się na cmentarzach, nie tylko polskich i nie tylko katolickich. Fajna lekcja historii. Oba zadania zabierają niestety trochę czasu i wiemy, że nocny rower będziemy musieli skrócić, żeby wyrobić się w limicie. Trasa rowerowa była w formie scorelaufu, czyli kolejność zaliczania punktów nie była obowiązkowa. Staraliśmy się wybierać takie warianty, aby jak najwięcej trasy prowadziło w dół, przynajmniej kilometry szybciej wtedy uciekają. Oblodzone drogi sprawiały trochę problemów na zjazdach, nie obyło się bez kilku wywrotek, ale na szczęście bez start w ludziach i sprzęcie. Dobrze, że każde z nas miało kolce założone na przód, bez tego byłyby spore problemy z trakcją. Przy jednym z punktów Jurek wyjmuje z plecaka puszkę ananasów ( że też chciało mu się to zabierać ze sobą) po minucie po ananasach nie ma śladu 🙂 Jak się później okazało puszek było więcej. Pierwsza noc upłynęła całkiem miło, na razie nie było zimno. Nad ranem docieramy do Szymbarku, gdzie w tamtejszym Kasztelu zlokalizowano kolejną strefę zmian.

 

Przed nami następny etap pieszy, który postanawiamy skrócić o jeden punkt, znajdujący się najdalej na trasie. Kolejnej nocy chcemy się chwilę przespać i warto by mieć zaliczkę czasową na sen.

W połowie trasy spotykamy Rosjan i Salewę, którzy zmierzają na punkt, który my niedawno opuściliśmy. Szczerze myślałem, że są dalej, w każdym razie oznacza to, że końcówkę trasy będziemy przecierać. Śniegu nie ma może dużo, gdzieś do połowy łydki, ale jest mocno zmrożony, co powoduje, że w każdy krok trzeba włożyć sporo siły. Z górki wcale nie jest łatwiej, zlodowaciały śnieg wbija się w nogi niczym ostrze noża. Dobre warunki do biegania to niestety nie są. Na przepaku marudzimy trochę za długo. Przebieramy się, zjadamy mięso, które wcześniej przygotowaliśmy, ale trwa to wszystko za długo. W końcu wychodzimy. Jesteśmy teraz pierwszym zespołem na trasie, co powoduje, że na jazdę po śladach nie ma co liczyć. Za to na chwilę wyszło słońce i możemy podziwiać piękne panoramy Beskidu Niskiego.

fot. Konrad Ciuraszkiewicz

Niestety popełniamy błąd nawigacyjny, wjeżdżamy po prostu nie w tą drogę co trzeba i teraz musimy nieść rowery na plecach pod górę. Niby tylko 200 metrów w pionie, ale w drugiej dobie rajdu i po śniegu nie jest to takie łatwe. Ale przynajmniej przetarliśmy innym szlak, bo nie tylko nasz team urozmaicił sobie trasę noszeniem rowerów. Przed kolejnym punktem spotykamy ponownie Salewę

i Rosjan i znowu na czeka nas spacer z rowerami. Ostatnie kilka kilometrów do punktu jest w miarę przetarte, tzn. są dwie rynny zrobione przez samochód, ale są zbyt wąskie, żeby w nich jechać i co więcej nie da się iść koło roweru i go pchać. Każdy miał tutaj inną technikę na pokonanie tego fragmentu trasy. W końcu jest punkt i teraz tylko droga w większości w dół do strefy zmian C, gdzie planujemy się przespać. Drugiej nocy bez snu w tych warunkach, to raczej nie pociągniemy. Zasypiamy od razu, po dwóch godzinach dzwonią budziki, bez marudzenia zbieramy się na kolejny odcinek, tym razem na biegówki. Sen pomógł, jesteśmy dużo żywsi, niż parę godzin wcześniej.

Na etapy biegówkowe czekałem najbardziej i nie zawiodłem się. Owszem były miejsca, gdzie ze względu na nachylenie terenu ciężko było jechać, ale większość trasy dało się pokonać na nartach.

W pamięci z tego odcinka najbardziej mi zostały zjazdy po polach we mgle. Było kapitalnie, dookoła biało, ślady biegówek przecinające pola wzdłuż i wszerz i do tego mgła, która wniosła trochę magii do całej zabawy. Niestety przytrafił się nam też poważny błąd nawigacyjny, przechodząc przez pole zgubił się gdzieś szlak, do tego zaczęła się zadymka. Chodzimy trochę w kółko próbując znaleźć jakieś wyjście. Dochodzimy do lasu, który nie ułatwia nam zadania. Jest gęsto, dużo krzaków i śnieg miejscami po kolana. Sporo czasu tam tracimy, na dodatek pojawia się przed nami rzeczka, nie jest może duża, ale woda w niej płynie, szukamy przez chwilę przejścia, w końcu udaje się przedostać na drugą stronę po zamarzniętym fragmencie. Na szczęście lód pod nami wytrzymał. Straciliśmy niestety dużo czasu i sił. Ostatni punkt musimy odpuścić, co więcej nie zostało wiele czasu do limitu. Ostatnie 7 kilometrów pokonujemy biegiem po śliskim asfalcie, w butach biegówkowych na nogach i z nartami w rękach, na przepak docieramy 5 minut przed limitem, cali mokrzy i bardzo zmęczeni. Taki sprint po prawie 2 dobach napierania nie pozostanie pewnie bez śladu.

fot. Piotr Dymus (3)

Przed nami kolejny łącznik rowerowy i znowu biegówki i trzecia noc. Teren na narty wymarzony, do schroniska na Magurze Małastowskiej jest założony ślad. Mimo, że trasa wiedzie pod górę, to aż chce się jechać w takich warunkach. W ogóle w okolicy jest przygotowanych kilkadziesiąt kilometrów tras na biegówki, a bazą wypadową jest Gościniec Banica, gdzie mamy przepak. Urocze miejsce, jakich wiele w Beskidzie Niskim. Niewątpliwie warto się wybrać w ten region. Niestety fajną zabawę przerywa awaria wiązania w narcie Huberta, nie jesteśmy w stanie tego naprawić na miejscu.

Musimy skrócić etap i dojść do przepaku. Tempo nam znacznie spada, do tego robi się coraz zimniej. Szybko się wychładzam i coraz bardziej zaczyna mną telepać. Chronimy się na chwilę w napotkanej szopie. – Jurek daj mi swoją bluzę. Jemy kolejną puszkę ananasów ( mniam ) i ruszamy dalej.

fot. Piotr Dymus

Do tego coraz bardziej chce się spać. Wykorzystuję każde podejście, żeby się trochę zdrzemnąć, niestety na jednym ze zjazdów sen jest mocniejszy od mnie. Zamykają mi się oczy, po chwili leżę w zaspie. Dobrze, że jest śnieg, przynajmniej jest miękko 🙂 W końcu trafiamy ponownie na przepak. Magda rozwiązuje zadanie logiczne, jemy krakersy, ciasto, które smakuje rewelacyjnie. Aż nie chce się opuszczać tak miłego miejsca. Ale został nam już tylko krótki odcinek rowerowy, trekking w sercu Beskidu Niskiego i konie. Po dotarciu do bazy idziemy spać na kolejne 2 godziny. Wychodzenie przed świtem na trasę nie ma sensu, zimno, ciemno, nic nie przetarte. Zresztą nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Ostatni etap pieszy wygląda według jednego scenariusza. Podejście drogą, wejście na górę, z powrotem do drogi i na kolejną górę. A górki są tu konkretne. Niby mają tylko po ok. 800 – 900 metrów, ale są bardzo strome. Praktycznie wszystkie zespoły idą w bliskich odstępach od siebie. Dużym plusem rajdów, w których trzeba zdobyć jak najwięcej punktów jest to, że można na każdym etapie spotkać czołówkę, a nie tylko bezpośrednich konkurentów. Kończymy trekking, nawet słońce postanowiło nam poświecić tego dnia. Meta coraz bliżej.

fot. Martin Paldan / Team Merrell Denmark

fot. Piotr Dymus

Na konie musimy chwilę poczekać, ruszamy wraz z Rosjanami i mieszanym teamem estońsko – łotewsko – czeskim. Hucuły wyglądają przyjaźnie. Idą grzecznie jeden za drugim, czasami tylko któryś koń próbuje się wyłamać z tego schematu. Etap krótki, ale zimny. Każdy team ma 2 konie na 4 osoby, w połowie trasy robimy zmianę, niech każdy ma okazję pomarznąć. W końcu wracamy do bazy, po 78 godzinach i 50 minutach przekraczamy linię męty. Pierwszy raz startuję w tak długim i wymagającym rajdzie, pierwszy raz w tym składzie, pierwszy raz wjeżdżam na metę konno. Zajmujemy 6 miejsce. Niesamowite, przed startem postanowiliśmy, że głównym celem jest meta, miejsce nie ma żadnego znaczenia. Wynik przeszedł nasze oczekiwania. Jest pięknie, jesteśmy bardzo zmęczeni, ale zarazem bardzo, bardzo szczęśliwi. Warto było się męczyć się w tych trudnych zimowych warunkach, walczyć ze snem, zmęczeniem, samym sobą by przeżyć taką przygodę.

fot. Piotr Dymus (3)

Dowiedz się więcej ze strony organizatora

Zobacz galerię zdjęć z rajdu autorstwa Piotra Dymusa

 

 

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany