Meta. Poczułem prawie jej zapach, gdy wybiegając zza pagórka ujrzałem charakterystyczną wieżę kościoła w Ujsołach. Według mojego zegarka wyścig trwa już 9 godzin i około 58 minut. Zbiegam, pędzę na złamanie karku. „10 godzin powinieneś złamać”…

– prognozował mi na starcie Grzesiek Łuczko, także startujący w tym biegu. Biegnę możliwie szybko zdając sobie sprawę, że gra toczy się o sekundy. Ostatnia prosta przed asfaltem ma głębokie koleiny, w których łatwo skręcić nogę. Nie są dla mnie niespodzianką gdyż ten końcowy odcinek oglądałem już poprzedniego dnia przygotowując się na wypadek ścigania z kimś na ostatnich metrach.

 

Okolice punktu żywieniowego na Przegibku

 

Dziś nikt mi jednak nie depcze po piętach, nikt z wyjątkiem czasu. Wbiegam na wąską asfaltową ścieżkę. Przy głównej ulicy zwrot w lewo, w kierunku muszli koncertowej. Widzę w końcu rzekę, drewniany mostek półkoliście przerzucony nad wodą i dmuchaną bramę z wizerunkiem wychudzonego Wawrzyńca stanowiący metę. Na ostatnich metrach pędzę w miarę możliwości na tyle, na ile jestem w stanie po pokonaniu 85 kilometrów w górach. Wpadam w światło mety. Nie ma fleszy ani wiwatujących tłumów; nie sypią mi kwiatów pod nogi, nie biorą na ręce. Choć to dopiero wczesne, sierpniowe popołudnie pogoda „pod psem” sprawiła, że na mecie czekają tylko organizatorzy i grupka wolontariuszy. Jestem trzeci. Odbieram gratulacje, drewniany medal i patrzę na zegarek. Jest dziesięć godzin i kilka sekund. Niech to drzwiczki! Idę do organizatorów grzejących się w budynku by sprawdzić dokładny zanotowany czas. Łudzę się nadzieją, że może mój zegarek się śpieszy. Niestety, oficjalny zanotowany czas to 10:00:09. Te 9 sekund! Jak mogłem do tego dopuścić? Czy za długo guzdrałem się w krzakach, gdy dwukrotnie musiałem w nie skoczyć „za bardzo pilną potrzebą”? Czy może zbyt leniwie pokonałem ostatnie kilka kilometrów? 9 sekund gdzieś w tych miejscach można było spokojnie zaoszczędzić. Teraz to już nie ma znaczenia. Cieszę się z miejsca na pudle. A 10 godzin przyjadę tu jeszcze złamać. Może za rok.

Sąsiednie grzbiety było widać tylko gdy się przejaśniało

 

Cześć, jestem Chudy Wawrzyniec

Impreza dosyć późno pojawiła się w kalendarzu. Miałem już w planach ścigańsko na 50 km w Górach Izerskich, ale ostatecznie z różnych przyczyn postanowiłem wybrać się na chudzielca. Solowy, terenowy i liniowy bieg górski w Beskidzie Żywieckim, dystans 50 lub 80 km, o wyborze dłuższej lub krótszej trasy można zdecydować już na trasie, w zależności od własnego samopoczucia i rozwoju sytuacji. Do tego atrakcyjne nagrody, gustowne logo z wizerunkiem polskiej wersji Tonego Krupicki i termin pozwalający na ostateczne sprawdzenie formy przed starszym i większym bratem Wawrzyńca – Biegiem Siedmiu Dolin. To wszystko zachęcało, choć były i znaki zapytania. Zawody miały w tym roku swój debiut, co potencjalnie rodziło niebezpieczeństwo różnych organizacyjnych wpadek. Z drugiej jednak strony robili je ludzie z wieloletnim doświadczeniem startowym i z sukcesami biorący udział w podobnych zawodach. Lista startowa obsadzona między innymi przez zawodników ze ścisłej polskiej czołówki biegów górskich i ultradystansowych wskazywała na duże zaufanie, jakim zawodnicy ci obdarzyli debiutujących organizatorów. Zapowiadała też ostrą rywalizację i świetne wyniki czasowe. Wszystkie te potencjalne atrakcje skusiły także i mnie. Rzutem na taśmę, ostatniego dnia z tańszym wpisowym zgłosiłem swój udział w Chudym Wawrzyńcu. Do Ujsoł gdzie w miejscowej szkole znajdowała się baza zawodów dojechałem z ekipą mocnych ultrasów z Rudy Śląskiej. Na miejscu mały rekonesans po okolicy, chłodzenie stóp w pobliskim potoku a wieczorem odprawa. Krzysiek Dołęgowski opowieść o tym, co nas czeka okraszał dużą dozą humoru. Po odprawie wszyscy rozsądni przygotowali sprzęt i jak najszybciej ułożyli się spać. Konieczność pobudki w środku nocy, dojazd autobusami do pobliskiej Rajczy i start przewidziany na 4 rano nie pozostawiał wielu godzin na wypoczynek.

Jeden z wieli momentów, kiedy pogoda była naprawdę kiepska

 

Początek

Gdy następnego dnia stoimy na linii startu jest zupełnie ciemno. Zaczyna też kropić. Jesteśmy przygotowani, bo prognoza pogody i organizatorzy ostrzegali przed chłodem i deszczem. Jestem ubrany w spodenki za kolano i koszulę z długim rękawem, cieplej niż początkowo planowałem. W przeciwieństwie do części pozostałych mam też czołówkę. Startujemy. Wąż zawodników biegnących samodzielnie lub w mniejszych i większych grupkach rozciąga się po miejscowości sprawiającej wrażenie wymarłej. Zaczynam spokojnie. Pierwsze 6 kilometrów pokonujemy po asfalcie, mam lekkie buty terenowe i nie chcę zbyt mocno stopami tłuc po twardej nawierzchni. Biegnąc rekreacyjnym tempem gawędzę to z jednym, to z drugim napotkanym kolegą. Gdy zbiegamy w końcu z asfaltu i wchodzimy w górskie ścieżki kończę rozgrzewkę i zaczynam skupiać się na tempie. Już od początku robię babole. Nie będąc wystarczająco skoncentrowanym mylę w półmroku ścieżkę. Na szczęście tylko kilkadziesiąt metrów. W stosunkowo jeszcze mało rozciągniętej grupie zawodników pniemy się pod górę. Regularnie wyprzedzam kolejne osoby, dochodzę do PK 1 i kierowany instynktem stadnym tak jak inni zbiegam szeroką drogą w dół zbocza. Po kilkuset metrach bez oznaczeń szlaku razem z pozostałymi biegaczami zatrzymujemy się i wracamy. Pomyliliśmy trasę! W półmroku nie zauważyłem faworków, które kierowały biegaczy wzdłuż grzbietu. Ale falstart. Już zaczynałem przyśpieszać a teraz wracając do szeregu znowu jestem gdzieś w połowie stawki. Zły sam na siebie truchtam dalej w kiepskim humorze. Szczęście, że to ultra. Tu, kto jest kim okaże się na ostatnich 30-stu kilometrach.

Punkt żywieniowy na Przegibku – na szczęście był pod dachem

 

Dalsze dwadzieścia kilometrów przebiega raczej bez dramatycznych wydarzeń i wielkich zwrotów akcji. W końcu zrobiło się jasno, ale w lesie miejscami nadal panuje półmrok. Niewielki deszczyk rozpadał się konkretnie i nie wygląda na to, by zamierzał ustać. Górskie ścieżki zaczynają spływać wodą i błotem. Nie narzekam za bardzo, wolę taką pogodę niż wakacyjny skwar. Biegnę już samotnie skupiony na omijaniu kamieni i korzeni, dostosowaniu tempa do pochyłości terenu i wyprzedzaniu kolejnych zawodników. Niektóre mijane twarze wyglądają znajomo, co znaczy, że jestem coraz bliżej czołówki. Na Przełęcz Przegibek, gdzie w schronisku mieści się punkt kontrolny i żywieniowy docieram gdzieś na dwudziestym miejscu. Szybkie uzupełnienie wody, kiść winogron i w drogę. Teraz już leje jak z cebra. Gdzieś po dwudziestu minutach od powrotu na szlak doganiam dziewczynę w ufarbowanych na blond włosach. Zaraz, zaraz, przecież już ją wcześniej wyprzedzałem, dlaczego więc znów jest przede mną? Domyślam się, co się stało, więc zagaduję: „Byłaś na punkcie żywieniowym?” „A gdzie jest ten punkt?” – odpowiada jakby ze wschodnim akcentem. No właśnie, tak jak część innych osób nie skręciła do schroniska tylko pobiegła dalej szlakiem. Radzę by się wróciła, gdyż w innym przypadku grozi jej dyskwalifikacja. Dziewczyna pyta jak dawno był punkt, waha się przez moment, ale ostatecznie postanawia biec dalej. Widać, że jest przemoczona i zziębnięta; zapewne poleci krótszą trasę.

Viyaleta – bardzo mocna dziewczyna, której udało się najpierw pechowo ominąć punkt żywieniowy, ale to co zrobiła później było prawdziwą sztuką.

Przez pomyłkę będąc już 300 metrów od mety wbiegła „pod prąd” na trasę długą i pokonała pod górę kilka kilometrów zanim zorientowała się że coś jest nie tak…

 

Na rozstaju dróg

Po trzydziestu kilku kilometrach, na czwartym punkcie kontrolnym jest miejsce, w którym należy wybrać czy lecimy trasę krótszą (50 km +) czy dłuższą (80 km +). Jeszcze za nim do niego docieram kalkuluję szansę na ostateczną pozycję na mecie. Przed startem zakładałem znalezienie się w pierwszej dziesiątce, ale teraz sytuacja wygląda znacznie lepiej. Na zawody z różnych powodów nie dojechało dwóch bardzo mocnych zawodników z zespołu INOV-8. Ponadto pogoda jest fatalna, co prawdopodobnie zniechęci część pozostałych do ścigania się na dłuższej trasie. Sam czuję się nieźle i w związku z tym mam coraz większe szanse na wysokie miejsce. Dobiegam do punktu na rozstaju dróg, pytam wolontariuszy ile osób wybrało trasę dłuższą a ile krótszą. Kilkanaście poleciało na krótszą; na dłuższą tylko 6. Tak jak się domyślałem. Podobno prowadzący uciekł mi już 40 minut. Domyślam się, że to ktoś z bardzo mocnego zespołu Salomon Suunto; chłopaki z Salomona pewnie tak to rozegrali, że na rozstaju dróg rozdzielili się by zgarnąć najwyższe stopnie podium na obu trasach. O tym, że się mylę dowiem się dopiero na mecie. Tymczasem bez wahania skręcam na niebieski szlak, przede mną jeszcze około 40 kilometrów. Poprzedzający mnie biegacze, z wyjątkiem prowadzącego nie są zbyt daleko. Może uda się jeszcze któregoś łyknąć.

Trasa wzdłuż granicy ze Słowacją


Końcówka

Większość pozostałej części trasy biegnę ścieżką oznaczoną dodatkowo przez betonowe, biało – czerwone słupki. Truchtam obok nich z szacunkiem, bowiem jak opowiadał Krzysiek na odprawie owe słupki organizatorzy dostali od sponsorów i bardzo się natrudzili, aby je wciągnąć na górę. Niedługo po wybiegnięciu z PK 4 spotykam ścianę. Nie, nie taką ścianę, w której straciłem siły i nie mogę biec. Przede mną wyrasta nagle bardzo strome podejście. Patrzę pod górę: u jego szczytu ktoś się właśnie mozolnie gramoli pomagając sobie rękoma. To Adam Jagieła, znakomity biegacz ultradystansowy (mistrz Polski w biegu 24h z 2010 roku), który obecnie próbuje biegać ultra-dystanse także w terenie. Gramolę się pod górę w ślad za Adamem robiąc to równie niezdarnie. Na szczycie zadyszka, po chwili truchtam dalej. Nie wiem wtedy, że przede mną jeszcze jedno podobnie strome podejście, tyle, że wyższe – na Oszusta. I z tym jakoś sobie radzę robiąc co chwila odpoczynki dla złapania oddechu. W międzyczasie udaje mi się wyprzedzić Adama, który na moje szczęście nie posiadł jeszcze takiej wprawy w biegach terenowych jak w czasowych. Górskie ścieżki po dobrych kilku godzinach spływają błotem, na szlaku jest bardzo ślisko. Po pewnym czasie odkrywam, że dużo wygodniej jest zbiegać lasem kilka metrów obok ścieżki. W ten sposób udaje mi się dosyć sprawnie wyprzedzić chłopaków z Puma Running Team i awansować na trzecią pozycję. Dobiegam do ostatniego punktu żywieniowego na Przełęczy Glinka. To 60-ty kilometr trasy. Podobno poprzedzający mnie zawodnik wybiegł przed 4 minutami. Śpieszę się, usiłuję z jednej strony uciec chłopakom z Pumy a z drugiej dogonić zawodnika nr 2. Mam numer startowy oznaczony dwójką, fajnie byłoby dobiec do mety na pozycji zgodnej z numerem na piersi. Niestety nie jest łatwo. Będący przede mną Sławek Matras trzyma tempo a ja po drodze dwa razy ląduję w krzakach „za potrzebą”. Dobiegam do Trzech Kopców, ostatniego dłuższego podejścia przed metą. Do końca męczarni zostało jeszcze kilkanaście kilometrów. Na szczycie pierwsze pytanie do obsługi lotnego punktu kontrolnego dotyczy zawodnika przede mną. „Przed chwilą wybiegł” – odpowiadają wolontariusze. Truchtam dalej, ale sił jest już coraz mniej. Szczęście, że na dalszej części trasy podejść już prawie nie ma. W miarę upływających kilometrów coraz częściej godzę się z tym, że nie uda mi się dojść drugiego. Coraz częściej za to spoglądam na zegarek. Czy uda mi się złamać 10 godzin? Wygląda na to, że lecę na styk. W biegu pytam czasem mijanych turystów ile do Ujsoł, odpowiedzi są jednak bardzo ogólne. W końcu kilka kilometrów przed metą, gdy wyścig trwa już 9 godzin i 45 minut spotykam ostatni, lotny punkt kontrolny. „Ile do mety?” – pytam nerwowo. „Około 6 kilometrów” – odpowiadają dziewczyny. I wtedy powietrze ze mnie schodzi. W 15 minut nie przebiegnę 6 kilometrów. Truchtam, ale pogodzony z porażką nie staram się tak bardzo. Po ponad dziesięciu minutach dalszego biegu jestem zaskoczony widząc wyłaniającą się zza pagórka wieżę kościoła w Ujsołach. Jednak było bliżej! Znowu przyśpieszam, znowu walczę, nie o miejsce już a o złamanie 10 godzin. O tym jak ta dramatyczna końcówka wyglądała mieliście okazję przeczytać na wstępie. Nie udało się. Zabrakło 10 sekund. Przybiegam na trzecim miejscu. Trochę narzekający na sekundy, ale ostatecznie bardzo zadowolony.

Folie NRC – sprzęt obowiązkowy który często się sprawdzał

 

Miło było poznać

Na mecie dowiedziałem się, że najmocniejsi zawodnicy pobiegli trasę 50 km + i zrobili ją w około 5 godzin. Byli wśród nich obaj wymiatacze z zespołu Salomon Suunto (Piotr Hercog – 4:45:15 i Marcin Świerc – 05:09:48) którzy zajęli dwa pierwsze miejsca. Jako trzeci przybiegł Piotrek Karolczak (05:21:35). Godzinę po zwycięzcach na metę dotarła pierwsza wśród kobiet: Justyna Frączek z zespołu Salewa Trail Team (6:06:54). O dobre pół godziny wyprzedziła Magdę Janowską (06:41:11) i o godzinę Izę Cieluch (07:06:09). Na dłuższej, ponad 80-cio kilometrowej trasie gwiazdą okazał się Jacek Michulec, biegacz górski z pobliskiego Żywca, którego portal biegigórskie.pl określił mianem „jednego z największych objawień tegorocznej Ligi” [Liga Biegów Górskich Montrail – Jacek zajmuje w niej aktualnie piąte miejsce – P.P.]. Na drugim miejscu przybiegł Sławek Matras (9:51:34), którego bezskutecznie próbowałem doścignąć, a który podobno mieszka w Grecji. Na trzecim miejscu przybiegłem ja. Wśród kobiet pierwsze miejsce zajęła Ewa Majer (11:19:30 – przybiegła niecałe 20 minut po mnie, ale dostała karę 60 minut za pominięcie punktu kontrolnego). To bardzo silna biegaczka górska, która ledwie tydzień wcześniej startowała w Maratonie Karkonoskim i wygrała rywalizację wśród kobiet. Można się tylko domyślać, jaki czas miałaby na Wawrzyńcu, gdyby wystartowała w pełni wypoczęta. Na drugim stopniu pudła stanęła Iwona Turosz (11:56:28), na trzecim Marzka Janerka Moroń (13:17:00).

Ewa Majer – zwyciężczyni trasy 80+ – pojawiła się na mecie niedługo po autorze


Pierwsze spotkanie z Wawrzyńcem okazało się trudne, ale udane. Duch tych gór nie przywitał śmiałków słońcem i pięknymi widokami ale deszczem, chłodem i błotem. Nie okazał się milusińskim dziadkiem, ale surowym dziadem polewającym zimną wodą z konewki i powtarzającym w kółko „nie ma przebacz”. Pomimo wszystko było fajnie. Kto był odpowiednio przygotowany i wyposażony ten przetrwał spotkanie w miarę bezboleśnie. Organizacyjnie było dobrze, choć jak to przy debiutach nie obyło się bez problemów. W przyszłości trzeba będzie w co najmniej trzech miejscach wyraźniej oznaczyć trasę, może trochę popracować nad medalem. Poza tym impreza była świetna. Na pewno warto przyjechać za rok.

Na 1 miejcu – Jacek Michulec, Na 2 – nieobecny Sławek Matras (on rzeczywiście mieszka w Grecji i zebrał się szybko by zdążyć na samolot). Na 3 miejscu Paweł Pakuła (autor)

Podium trasy 50+ 1. Piotr Hercog 2. Marcin Świerc 3. Piotr Karolczak

 

Paweł Pakuła (Columbia / MKS „Żak” Biała Podlaska)

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany