Beskidy Ultra Trail 2015 to już trzecia edycja zawodów biegowych organizowanych na terenie Beskidów: Śląskiego, Małego, Makowskiego i Żywieckiego. W tym roku do wyboru były trasy o długości: 20, 60, 90 i 120 kilometrów (dokładnie oznakowane z przygotowanymi punktami odżywczymi). Można było ponadto wystartować na trasie o długości 260 km w formule self suported, czyli bez żadnego wsparcia ze strony organizatorów.

Decyzja o tym, że wystartuję na najdłuższej z tras zapadła już w poprzednim sezonie, kiedy to zmęczony startami w PMnO odpuściłem start w zeszłorocznym BUT-cie. Postanowiłem wtedy tak ułożyć kalendarz na przyszły rok, aby zostawić trochę sił na wrzesień. W tym roku wybrałem więc tylko kilka zawodów, do których się solidnie przygotowywałem, dlatego też mogłem w miarę na świeżo zaatakować BUT-a 260. Po dobrych wynikach startów na 100 km mogłem też podejść do tego wyzwania na luzie. Mówiłem sobie – w tym roku już nic nie muszę. Zrobiłem swoje. Cel – ukończyć w limicie, dobrze się bawić, mieć przyjemność z pokonywania trasy i podziwiać widoki. Tak to miało być w teorii, a jak było? Ciężko, zarówno na podejściach jak i na zbiegach. Kto był na BUT-cie ten wie, że to nie są przyjemne leśne dróżki znane choćby z Kieratu. To strome górskie szlaki usiane głazami i kamieniami. Ale zacznijmy od początku.

Planowanie

Na trasę wybrałem się razem z Mariem Opiołą, z którym często trenujemy  i startujemy razem. Zgodnie z regulaminem i ogólnie rozumianym pojęciem „self suported” zapakowaliśmy cały sprzęt na plecy, ponieważ nie mieliśmy zaplanowanej żadnej pomocy z zewnątrz (a było tego sporo: pięć warstw na górę, trzy na dół, rękawiczki, kijki, ok. 20 batonów, 2,5 litra wody, kilka kabanów, cukierków i tabletek do rozpuszczania, czołówka, zapas baterii, zapasowa lampa, apteczka, telefon i mapa wielkości A0). Na plecach nieśliśmy prawie 10 kilo. Organizator dopuścił supportowanie przez rodziny i znajomych, dlatego część ze startujących osób wystartowała zupełnie na lekko, ale my mieliśmy ambicje, które ledwo spakowaliśmy w nasze plecaczki.

Przed zawodami przygotowałem sobie rozpiskę zawierającą prognozowane czasy na poszczególnych etapach. Założenie było takie, że pierwszą setkę zrobię na luzie (12 min/km), drugą w tempie 13 min/km, a końcówkę w tempie 14 min/km. Niby wolno, bo co to jest 5 km/h dla biegacza? Ale ja bardzo mocnym biegaczem nie jestem i w PMnO nadrabiam bardziej na wariantach i orientacji niż szybkości. Dodatkowo z pokory do dystansu nie chciałem przeszacować swoich możliwości.

Komu w drogę temu…

Ruszyliśmy o 10 rano w czwartek. Od razu słońce zaczęło mocno przygrzewać i trzeba było zdjąć część ubrań. Nie mogliśmy tego nigdzie schować, więc biegliśmy owinięci: kalesonami, spodniami i dodatkowymi bluzami. Wyglądaliśmy jak Rumuni i pewnie dlatego Michał Unolt nie robił nam za wiele zdjęć (estetyka kadru odstraszała od robienia artystycznych ujęć). Do końca dnia słońce grzało okrutnie, a w nocy mocny wiatr wyziębiał. Profil trasy od początku nas nie rozpieszczał, zaraz po starcie zaczęliśmy od sporych podejść i karkołomnych zbiegów. Na szczęście dzięki temu, że trasa biegła po oznakowanych szlakach, była łatwa do upilnowania. Dodatkowo udostępniony został ślad GPS, jeżeli więc ktoś miał stosowny gadżet, to mógł na końcu na mecie usłyszeć „Dotarłeś do celu. Prowadził Cię Krzysztof Hołowczyc”. Ale do tego miejsca jeszcze było daleko.

Pierwsza 50-tka

Pierwsza pięćdziesiątka stuknęła na Przełęczy Kocierskiej. Tam załapaliśmy się na pyszny makaron przygotowany przez córkę Adama Prończuka, który napierał razem z Mateuszem Talandą. Po uzupełnieniu wody, przebraniu się w ciepłe ciuchy ruszyliśmy dalej przed siebie. Miałem już wielkie obawy, czy ta pierwsza setka rzeczywiście robiona jest jak planowałem – na luzie. Z powodu tobołów które niosłem na plecach, zmęczenie postępowało szybciej niż zakładałem. Mimo to w pocie czoła kręciliśmy porządne tempo, więc dotarliśmy na Przełęcz Krowiarki (gdzie osiągnęliśmy pierwsze 100 km trasy) 20 minut przed moją rozpiską.

Na Przełęczy Krowiarki był też punkt, w którym planowałem zaatakować i spróbować oderwać się od czołówki startujących. Słońce już wstało i pokazało wspaniałe widoki, dla których to właśnie tabuny młodych ludzi wychodzą wcześnie rano na szczyt oglądać wschód słońca. Dzięki panoramie roztaczającej się z dawnej Babiej Góry, morderczo nudne podejście na Diablak nie dało mi popalić, tak jak się tego spodziewałem. Po zbiegu po kamiennych schodach do schroniska na Markowych Szczawinach przyjąłem odpowiedni bodziec w postaci bigosu i browarka. Zmieniłem również skarpety na świeżutkie (raczej dla komfortu psychicznego niż fizycznego).Cel jaki sobie teraz ustawiłem to dotarcie do połowy trasy czyli na Przełęcz Glinne (udało mi się to zrobić całkiem przyjemnie, choć miejscami trochę mi się dłużyło).

Tankowanie na połówce

Na Przełęczy Glinne zaliczyłem szybkie tankowanie wody i ruszyłem dalej w drogę. Pamiętam to miejsce z czasów, gdy Maciek Więcek mierzył się z Głównym Szlakiem Beskidzkim. Zasadziliśmy się wówczas w kilka osób aby dopingować Go w trakcie biegu. Nie myślałem wówczas, że teraz tak bardzo przyda mu się trochę energii, ponieważ z przełęczy szlak wychodził pod Pilsko wąziutkim, kamienno-korzennym stromym podejściem. Zanim dotarłem na szczyt, miałem już dość, tak jakby wszystkie podejścia, które zrobiłem do tej pory nagle się skumulowały. Było gorąco, niemiłosiernie stromo, a ja przestałem przyjmować pożywienie w postaci batonów. Po drodze nabierałem wody w miejscach, z których cokolwiek kapało, ciekło lub sączyło się.

Z Pilska, odzyskawszy część sił, szybko przeleciałem przez piękne widokowo hale do Węgierskiej Górki. W międzyczasie mój GPS przestał nadawać, więc poza tym, że zmitrężyłem kilka minut na restartowanie urządzenia, od tej pory co jakiś czas musiałem meldować się sms-ami do organizatorów, rodziny, znajomych, a i jeszcze parę telefonów z pracy przyjąłem na klatę. Na szlaku ponadto skosztowałem podlaskiego samogonu i tu też dostałem niespodziewaną wiadomość, że jutro, jeżeli dotrwam, to w okolicy 230 km czekać będzie na mnie moja wybranka serca z przyjaciółmi oraz pełnym samochodem napitku i przekąsek. Od tej pory jedyne co mi się obijało w głowie to myśl – na Salmopol!

Night is dark and full of terrors

Tymczasem od Węgierskiej Górki miała się zacząć kolejna noc. Bałem się tej nocy. Akurat wchodziłem na odcinek poprowadzony zielonym szlakiem, ale nie do końca zielonym, bo było sporo odejść, ścięć, skrótów. Ostatecznie przeszedłem dokładnie po szlaku, nadkładając w stosunku do pierwotnej trasy, ale przynajmniej nie musiałem się martwić o to, czy dobrze idę. Potem nastąpił zbieg z Baraniej Góry, po najgorszym szlaku w historii jakim miałem okazję zbiegać. Jak śpiewa Jurek Bożyk: „kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień”. Do tego doszła ogłupiająca końcówka szlaku do Przełęczy Kubalonka, tak, że jak ostatecznie wylądowałem na przełęczy, to przez 15 minut chodziłem to w lewo, to w prawo, bo mózg nie ogarniał gdzie jest. Tutaj przyjąłem też coś, co pozwoliło mi prowadzić samochód po kilku dniach bez porządnego snu, gdy robiliśmy w lipcu „najwyższe szczyty polskich gór” (takie nasze KGP) – fiolkę z końską dawką tauryny, kofeiny i Bóg wie czego jeszcze. Od samego smaku organizm dostał takiego szoku, że działania kofeiny i tauryny już chyba nie poczułem. Na tej fazie przeleciałem pod Wielki Stożek, na którym zdrzemnąłem się 15 min, bo głowa przestała odróżniać sen od jawy. Do głosów w głowie i omamów wzrokowych już się przyzwyczaiłem, nie były takie złe, ale nieodróżnianie poruszania się od stania w miejscu zaczęło mnie przerażać. Po krótkiej drzemce i ubraniu się w cieplejsze ubrania szybko ruszyłem w dalszą drogę (jednym z głównych moich założeń były krótkie odpoczynki).

W blasku wschodzącego słońca

Kolejna część trasy przebiegała po grani przez Soszów, Wielką Czantorię do Ustronia. Zbieg do miejscowości po żółtym szlaku ogromnie się dłużył i był jednym z bardziej stromych na całej trasie. Do miejscowości dotarłem lekko przytłoczony i przeszedłem przez nią jak zombie. Dopiero kolejne strome podejście pod Równicę przyśpieszyło obieg krwi i pozwoliło mi się rozbudzić. Na szczyt wchodziłem w blasku wschodzącego słońca, który jak zawsze dodaje nowych sił. Nie zatrzymując się przeleciałem obok schroniska i wkrótce spadłem do miejscowości Brenna. Tam na stacji przegryzłem hot-doga, zapiłem colą i zrobiłem dopuszczalny skrót zielonym szlakiem na Błatnią.

Po drodze na górę zacząłem się mijać z zawodnikami krótszych tras, co niesamowicie pozytywnie na mnie wpłynęło. Patrząc jak czołówka skacze po kamieniach na sarniej lekkości sam przejąłem część ich energii. W końcu można było do kogoś się odezwać. Po grani w kierunku Klimczoka biegłem w grupie zawodników, zapominając, że mam już trochę więcej w nogach niż oni. Odbiło się to czkawką na odcinku od Klimczoka do przełęczy Salmopol. Tam czekał na mnie upragniony przepak. Najbardziej marzyłem o zrzuceniu niepotrzebnego sprzętu.

Po dwóch godzinach udało mi się tam dotrzeć i nie zabawiając dłużej niż 15 minut ruszyłem dalej. Drogą szutrową obok Malinowa wraz z towarzyszącymi mi znajomymi i ich czworonogami doszliśmy do Magurki Wiślańskiej robiąc po drodze zdjęcia i korzystając z pięknego popołudnia. Tam się rozstaliśmy. Mój suport wrócił na przełęcz i pojechał do Szczyrku, by wyjść mi na przeciw i atakować Skrzyczne od przeciwnej strony. Mieliśmy się znowu spotkać za parę godzin.

Do Ostrego zbiegało się również po trasie jednej z krótszych tras. Gdy wyprzedził mnie któryś z chłopaków, cos w środku dygnęło i po chwili leciałem za nim, przeskakując między kamieniami. W Ostrym, tuż pod podejściem pod Skrzyczne zostałem poczęstowany izotonikiem na punkcie odżywczym i nakarmiony masą ciepłych słów uznania od kibiców z trasy 90 km.

W blasku zachodzącego słońca

Rozpoczęło się ostatnie podejście na trasie. Po drodze na szczyt przystanąłem kilka razy i wśród głosów w mojej głowie napawałem się widokami pobliskich szczytów w zachodzącym słońcu. W końcu wygramoliłem się na sam wierzchołek i rzuciłem okiem na otaczające góry, bo wiedziałem, że przez kolejny miesiąc będę pałał wyraźną niechęcią do wszelkich kamienistych wędrówek. Zbieg po czerwonym szlaku był taki jak lubię – kręty, wąski, techniczny, wymagający szeroko otwartych oczu i skupienia. Do połowy góry, miejsca spotkania z moim drogim suportem, droga zleciała w oka mgnieniu. Od połowy szlak zmienił się znowu w potok kamieni i nie było już tak kolorowo. Zwolniliśmy znacznie, zdążyłem zaliczyć porządną zwałkę by tuż przed wbiegnięciem na metę znowu się zebrać w sobie.

Na metę dotarłem po 56 godzinach i 12 minutach, 40 minut po czasie wynikającym z rozpiski którą zaplanowałem przed biegiem. Powitało mnie wiwatowanie, było konfetti, piwko, pamiątkowe fotki i chyba najważniejsze – normalny, gotowany i ciepły posiłek. W planie miałem powrót na metę i kibicowanie wbiegającym zawodnikom, ale padłem jak zwierz i usnąłem w samochodzie. Obudziłem się dopiero rano, jak już prawie nikogo nigdzie nie było.

***

Start w BUT-cie miał być dla mnie projektem-przygodą. Celem głównym było ukończenie zawodów w limicie oraz sprawdzenie swoich możliwości na tak długim dystansie. Jestem bardzo zadowolony z wyniku i osiągniętych celów. Gratuluję i podziwiam wszystkich którzy zmierzyli się z BUT-em na każdej z tras. Cieszę się również, że wyszedłem z tej przygody bez kontuzji oraz przekroczyłem szczęśliwie granicę mojego organizmu za którą, powtarzając za Scottem Jurkiem: odnalazłem nowe pokłady sił.


Sprzęt w jakim napierałem:

– buty New Balance MT110, fajne, lekkie ale nie wytrzymały – pękł materiał na zgięciu, dziury na dwa palce;  nogi za to wyszły prawie bez szwanku (jeden mały odcisk)
– na dole niezawodny Dobsom, pod nimi termoaktywne gacie, u góry koszulki z Lidla i bluza 4F, a na wierzch bardzo lekka wiatrówka z Decathlona,
– na to w razie sztormu pelerynka z Decathlona i spodnie sztormowe zakupione gdzieś u skośnookich towarzyszy,
– skarpetki takie jak lubię – kupione przez Mamę pod choinkę na jarmarku w Limanowej, grube z dodatkowymi ściągaczami na śródstopiu, wygodne.

Patrząc na to przedsięwzięcie po kilku dniach mogę twierdzić:

– za dużo batonów – niepotrzebnie dźwigałem 20 batonów, przecież w razie czego można było kupić gdzieś po drodze, spokojnie wyrobiłbym się z dziesięcioma,
– za mało normalnego jedzenia – z oszczędności czasu (z jednym wyjątkiem) omijałem schroniska i nie kupowałem posiłków.


Zdjęcia: Michał Unolt Uboot-Studio

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany