Napieraj, atakuj, nie odpuszczaj, chyba jak najbardziej właściwe słowa  gdy przypomina mi się rozpoczęte kolejne okrążenie. Dobra wróćmy do początku.  Wielu z nas, „pozytywnie nienormalnych” ludzi stoi i czeka na ten zero moment, gdy zegar ruszy. Jak to kolega opisał gdy dojeżdżaliśmy do Szczyrku – znajdź 300 szaleńców, którzy jeszcze za to, że się porządnie zmęczą, zapłacą. Tu się śmiejemy, bo wszystko w granicach żartów, bo nie możemy się doczekać tego, co nas czeka.

Wcześniej ruszyła „Zadycha” i „Zadyma” a najbardziej „niegrzeczni” ludzie czekają na „Pozamiatanie”. Któż by się skusił na tak szalony, jak Nadleśnik czy Piekło Czantorii ultramaraton zimowy. Zamieci jednak nie porównasz do żadnego przynajmniej mi znanego, bo wcześniej wspomniane ultra biegi mają z góry określoną długość. Tu, nawet jeśli już nie masz sił, ale jeśli masz duży zapas czasu, decydujesz. Tutaj nie ma już na wstępie ostrego podejścia  na starcie jak to pamiętam z Piekła Czantorii.

27500312_1600310896727795_7853704973247274730_o

fot. Jacek Deneta

Dalej będzie gorzej

Pierwsze metry są łagodne jednak długo sielanka nie trwa, bo tuż za mostem żegnamy płaski teren i wkraczamy w to co najbardziej jest lubiane – teren leśny i jakby tego było mało z już delikatnie ostrym podejściem. Słychać głośno i wyraźnie te nasze oddechy, uderzenia kijków o kamienie no i teraz jeszcze każdy ma chęci do żartów.

Mijając chyba trzeci kilometr, teren się nam otwiera. Widać całą miejscowość w dole. Chwilę idziemy, bo miejscami są urwiska i trzeba bezpiecznie wspiąć się mimo oblodzeń. Już się utworzył zator, ale to normalne na wstępie, potem się towarzystwo rozluźni. Jedni pokonują podejście sprawnie z uwagi na doświadczenie. Inni zaliczają już chwilowy problem, ale dają powoli sobie radę. Tutaj właściwie czołówki jeszcze nie są używane, bo też po co – jest wczesne popołudnie. Jest ten moment zaznajomienia się z okrążeniem. Jeszcze nie jest aż tak ślisko, ale jeśli dla kogoś grząski leśny teren już jest śliski to dalej będzie gorzej.

Ku górze

Tak mijamy pierwsze przeszkody. Właściwie niezbyt można to przeszkodą nazwać, bo powalone drzewo, które trzeba przeskoczyć lub ominąć zbyt dużą może nie jest, ale gdy kolejny raz pokonujesz to miejsce ze zmęczonymi nogami to zawsze spoglądasz na to z innej perspektywy.

Tu jeszcze przez kolejną godzinę nie odczujemy przewyższenia, bo właściwie jest ono nieduże, ale znów nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. To pierwsza pętla. Tak więc pokonujemy z Rafałem wspólnie pierwsze trudności. Dochodzi ten moment gdy już zdecydowanie musisz użyć raków, bo lód na drodze nie powie –przepraszam, już ustępuję.  Ślizgamy się. Decyduję się na pokonanie wzniesienia bokiem jak tylko to możliwe a właściwie  „targamy” za inną grupą zawodników, ku górze.  

Na dole wydawało się, że śniegu jest bardzo niewiele, natomiast pokonując teren coraz to wyżej  to i zdanie trzeba zmienić. Już nie wiem czy ten śnieg lepszy w formie ubitej czy nienaruszony. No cóż trzeba się z warunkami zaprzyjaźnić, bo mogą być jeszcze gorsze, noc przed nami. Do nocy jednak jeszcze daleko, ale przed oczami znajome podejście pod Skrzyczne oddzielone siatką zapamiętane z Nadleśnika.

Wierzchołek zaliczony

Nie znam tej trasy, ale to dobrze, bo naprawdę jest malownicza. Przechodząc tak slalomem pomiędzy choinkami na chwilę się zatrzymuję, by popatrzeć w bok, przepaść, ostre nachylenie. Jeszcze trzeba się wdrapać może niezbyt długim mocnym nachyleniem do góry, ale i tak jest ono odczuwalne.

Jesteśmy na jakimś tam skrawku grani. Widoczki, pierwsza klasa. Trasa biegu oznaczona taśmą, która trzepocze na wietrze przyczepiona do choinek. Nogi trochę odpoczywają natomiast zderzamy się z ostrym zakrętem i wspinamy się na sam szczyt, bo tam musimy został odznaczeni. Wierzchołek zaliczony. Nie ma innej opcji; trzeba tu być za każdym razem.

No cóż, można by napisać, że właściwie to wszystko? Nie, teraz dopiero zaczyna się techniczny zbieg do zegara. Kamienie pokryte lodem i śniegiem. Tutaj faktycznie prościej pokonuje się trasę po nieubitym śniegu; tak wiele on amortyzuje, ale tylko na pierwszej pętli. Czyżby tak aż do końca? Oczywiście, że nie. Jest kolejne bardzo techniczne zejście a właściwie to chyba zjazd na butach i albo się udaje albo lądujesz na tyłku i nic tylko – co za trasa. Wyobraźmy sobie teraz te elementy trasy, kiedy są już mocno wyślizgane na kolejnym i kolejnym okrążeniu, kiedy mamy jeszcze po środku odkryty strumień z kamieniami i dodatkami w formie gałęzi.

Zapad zmrok

No dobra, nie ma co panikować, bo w końcu się to kończy i biegniemy w miarę łagodnym bokiem góry. Prowadzi nas ten kawałek do kolejnego, już nawet nie chce mi się liczyć, którego to już technicznego zejścia. Brak mi już tu słów jak to ogarnąć, ale udaje się. Trzeba się wzmocnić. Tutaj już jest bardzo łagodnie, ale piszę z perspektywy czasu, bo już znam pętlę. Jest jeszcze jedno zejście do samego zegara, ale po tym co już przeżyłeś, to jest naprawdę bajeczne.

Zegar i myśl końca pętli daje porządny „oddech” dla umysłu. Można się pożywić jeśli ktoś chce, a potem nic tylko kolejny raz pokonuj to wszystko. Jedno jest już pewne. Znasz trasę, wiesz gdzie i co na ciebie czeka. Żeby nie było za wesoło dodajmy tu jeszcze takie bariery jak wyślizgane niektóre ostre odcinki. Poza tym jeszcze zapada zmrok, więc tylko czołówka oświetla nam trasę a u góry już jest mgła, która dodatkowo ogranicza widoczność.

Po już kolejnym ukończonym okrążeniu, czas przebrać skarpety i bluzę, bo wszystko mokre. Niektórzy stawiają na chwilę odpoczynku i nic w tym nie ma złego. Posilam się tym, co mam i co daje punkt przepaku, dzwonię do kolegi czy wszystko z nim w porządku i mimo przekroczonej północy naciskam na kolejne okrążenie.

Zgubione raki

Cisza, spokój, nic tylko szum drzew i wspomnianych tasiemek odblaskowym, które wskazują trasę. Tu dobiegam do oblodzonego kawałka trasy i okazuje się, że zgubiłem jednego raka. Cóż teraz? Pętla przede mną, znajdę go zaczynając następną. U góry już widać tylko na szlaku białe plamy w powietrzu przemieszczające się. Momentami na technicznych zbiegach myślałem, że znalazłem sposób na zbiegi, ale to nie zdaje egzaminu. Trzeba coś innego sprawdzić na kolejnej pętli.

Jedno, co dodatkowo wykańcza to wiatr, który się zrywa około 6-7 rano. Zimny, z prędkością może  50km/h. Może to niezbyt duża prędkość, ale gdy coś takiego uderza w ciebie w bok i uniemożliwia wspinaczkę na górę, to robi swoje. Tu już siła woli i już sam nie wiem co, pozwala działać, chyba opór. Patrzę na zegarek i mam jeszcze bardzo duży zapas czasu. Myślę jeszcze o kolejnym okrążeniu, ale w pewnym momencie już też jestem z siebie zadowolony, że zrealizowałem swój plan, którego właściwie nie miałem. Nic sobie nie wmawiam. Teraz tylko do zegara a potem pomyślimy.

Na dole okazuje się, że będzie mi brakowało sporo czasu żeby pętla była ukończona w czasie więc to naprawdę jest wystarczające. 

IMG_20180128_093127

Fot. autor

Będzies  kwicoł

Pamiętam momenty na trasie, które naprawdę potrafiły dać upust zmęczeniu. Tuż przy trasie, w mieście  rozgrywała się, jak mnie nie myli, impreza weselna, a w drugim budynku, nieopodal, działało lodowisko z wyśmienitą muzyką. Szczyrk żył swoim życiem i my żyliśmy innym w tamtej chwili.

Jeśli chcesz spróbować jednego z ultramaratonów z mocno technicznymi elementami na trasie to nie czekaj tylko zapisuj się na imprezę biegową w Bieskidzie Śląskim a poczujesz to, co trzeba. Może będzies  kwicoł, mi się to jeszcze nie przydarzyło.

Wyniki 2018

27164948_1600311370061081_5277033033054864276_o

fot. Jacek Deneka

O Autorze

Uwielbia biegać ultra. W zasadzie im dłużej, trudniej, tym lepiej. Autor bloga okrokwiecej.pl

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany