– Widziałeś ten bieg ultra w Pirenejach? Można to połączyć z urlopem w Katalonii. Pobiegamy, a potem odpoczynek.
– No dobra, możemy jechać. A ile tam jest kilometrów..?

To moja narzeczona znalazła Ultra Pirineu i „namówiła” na bieg.  Szybkie zapisy, bez konieczności losowania jak w UTMB i już byłem na liście startowej razem z 1000 innych biegaczy. Początek bezproblemowy. 110 km oraz +6800 m przewyższeń po Pirenejach. Sam bieg nie jest popularny wśród polskich ultrasów. Podczas rozmów o planowanych startach na 2015 rok nikt ze znajomych nie słyszał o tej imprezie. Więc i ja początkowo nie ekscytowałem się tym biegiem tak bardzo. Ostatecznie na starcie stawiły się tylko 3 osoby z Polski. Dla mnie bieg szczególny bo miał to być mój 10. ultramaraton. Wybitnym sportowcem nie jestem, biegam dla siebie i moim celem na ten bieg  było zmieścić się w limicie 29,5 godzin.

No to start

W Katalonii zameldowaliśmy się trzy dni przed biegiem, żeby trochę pozwiedzać i oswoić się z górami po których będziemy biegać (tak, będzieMY. Moja narzeczona startowała w Marathon Pirineu – 45 km i +2400 m). Odbiór pakietów dzień przed biegiem w Baga. Załatwiliśmy wszystko sprawnie i szybko do hotelu, żeby pospać jak najwięcej.

Start biegu 7:00. Na linii startowej same gwiazdy bo Ultra Pirineu to ostatnia impreza z cyklu Skyrunner World Series. Gdzieś tam Kilian bawił się kamerką GoPro, ktoś inny trzaskał „selfie”,  pełen luz. Na starcie spotkałem znajomego  z Polski, Krzysztofa Dołęgowskiego. Chwila rozmowy, usłyszałem, że trasa „raczej łatwa technicznie” więc powinno być ok.  Kilka minut przed startem organizator puścił utwór z filmu „Ostatni Mohikanin”. CIARY! Pojawiły się nerwy, „dyskusje” z sobą, powtarzanie, że dobrze się przygotowałem, jestem w gazie, dam radę, itp… no i start!

Początek biegu na profilu trasy wyglądał masakrycznie:  14 kilometrów napierania pod górę na wysokość 2520 m n.p.m. . Łatwo nie było, ale bez tragedii. Emocje napędzały, dużo sił bo to dopiero start, uśmiechy na twarzach biegaczy, dyskusje, a nawet żarty.

Punkt, na którym zatrzymałem się na dłuższą chwilę (5 min) to Niu de l’Àliga (2520 m) na 14 kilometrze trasy. Było wszystko czego potrzeba: kanapki z nutellą, cola, izotonik, suszone owoce, jakieś słodkie przekąski  i coś co miało być zupą. Wspomniana zupa nie powaliła na kolana, ale dużo później w nocy liczyłem metry do kolejnego punktu, żeby tylko napić się pysznego ciepłego wywaru…

Łatwa trasa?!?

Najedzony i napity lecę dalej, w końcu teraz fajny zbieg i trzeba będzie trochę podgonić. I się zaczęło… masa luźnych kamieni , skał, cholernie strome zejścia, liny do asekuracji. Łatwa technicznie trasa? Mimo wszystko pierwsze 40 kilometrów biegło mi się dość dobrze.  Nawet śpiewałem sobie na zbiegu do Bellver (40 km).  Po wyjściu z tego punktu zaczęło się podejście, w którym zaczął towarzyszyć mi… KRYZYS. Taki „zwyczajny”, z którym każdy ultras mierzy się czasami na trasie: „po co mi to? po co się męczę? zmęczony jestem i pewnie nie dam rady.” Przez chwilę nawet pomyślałem, że mógłbym się potknąć i doznać kontuzji… przynajmniej nie musiałbym biec dalej i miałbym wymówkę do zakończenia moich męczarni. W momencie w którym uświadomiłem sobie, że to co mnie złapało to tylko kryzys, który przychodzi i odchodzi i trzeba się z nim przemęczyć… kryzys zniknął.

Odzyskałem trochę mocy, znów zacząłem biec i szybko znalazłem się na punkcie w Cortals (50 km). Tu popełniłem błąd, który na szczęście nie kosztował mnie wiele. Zapomniałem uzupełnić wodę w bukłaku. Zorientowałem się o tym kilkaset metrów za punktem, ale stwierdziłem, że to co mam powinno wystarczyć na 11 km i nie będę zawracał. Oczywiście przeliczyłem się i jakieś 5 km przed kolejnym punktem, gdy próbowałem popić żel woda mi się skończyła…  Rady nie ma, trzeba napierać, jakoś to będzie. Na szczęście po ok 3 km jakiś Hiszpan poratował mnie kilkoma łykami wody.

Zupa po zmroku i halucynacje

Gdy dotarłem do Aguilo (61 km) zapadał zmrok, zaczęło robić sie zimno. Kilka kubków pysznej „zupy”, czołówka na głowę i lecimy dalej. Jedno podejście i potem już z górki do Gosol (74 km), gdzie miałem swoje rzeczy na przepaku i gdzie miała czekać na mnie narzeczona.  Ta myśl napędzała mnie do przodu, więc odcinek pokonałem bez większych problemów. Jak rozmawialiśmy przed biegiem to powiedziałem, że jeśli dotrę do Gosol z zapasem 2 godzin to ukończę ten bieg.Wszystko szło zgodnie z planem, więc i morale były wysokie. W Gosol trochę makaronu, jakaś katalońska kiełbasa, słynna pyszna „zupa” , przepakowanie, uściski z Monią i dalej w drogę.

Po wyjściu z punktu włączyłem na chwile telefon. Dostałem sporo miłych sms-ów, które podniosły mnie na duchu jeszcze bardziej.Za wszystkie bardzo dziękuję! Powoli docierała do mnie myśl, że jeśli nie wydarzy się jakiś wypadek to bieg powinienem ukończyć w limicie. Chwilę później poznałem na trasie Hiszpana Felipe. Przemierzyliśmy razem około 20 kilometrów, co jakiś czas dyskutując o biegach w Hiszpanii, w Polsce, o historii i o życiu. W towarzystwie raźniej. Mimo to zmęczenie dawało już o sobie znać coraz bardziej.

Około 3-4 nad ranem, czyli 24 godziny od pobudki, doświadczyłem małych halucynacji, które zdarzają się często po długotrwałym wysiłku bez snu. Biegnąc po lesie, między skałami zobaczyłem dużą, białą sportową torbę z czerwonym napisem „Dunlope”. Co do cholery robi czerwona torba w lesie? Ktoś ją zostawił? A może jestem już blisko punktu i to reklama sponsora? Sportowa torba okazała się dużym kamieniem…  Na szczęście mój organizm nie dostarczył mi więcej takich atrakcji podczas biegu.

Impreza w Gresolet i wodospady nocą

Z Estasen (82 km) do kolejnego punktu były tylko 4 kilometry i prawie cały czas z górki. Ten krótki odcinek mogę określić jednym słowem: MASAKRA. Było tak stromo i ślisko, że stojąc w miejscu zsuwałem się dół. Kilka razy gleba, kilka raz ślizg na tyłku i jakoś poszło. Znów sobie przypomniałem co powiedział Krzysztof: „trasa raczej łatwa technicznie… „. W tym miejscu muszę dodać, że już po biegu pluł sobie w brodę za te słowa.

Przemierzając tak w dół od drzewa do drzewa, zaliczając co jakiś czas glebę usłyszałem głośną muzykę. Dopiero po kilkunastu minutach dostrzegłem światła punktu Gresolet (86 km) . Trwała tam impreza, którą urządziła obsługa biegu. Głośny rock, jakieś tańce, dużo pozytywnej energii.

O trasie od Gresolet do Vents (96 km) za dużo nie napiszę… W sumie niewiele z niej pamiętam.  Jedynie tyle, że zbieg był łatwy i szeroki, a ja byłem bardzo zmęczony. Po prostu dreptanie w dół ze świadomością, że meta jest coraz bliżej.

Mój nowy znajomy z Hiszpanii ostrzegał mnie, że odcinek z Vents (96 km) do Sant Jordi (100 km) łatwy nie będzie i warto zostawić trochę sił na to podejście.  Początek odcinka to spacerek w górę po śliskich kamieniach przez jakieś wodospady. W dzień musiało być tam pięknie, ale w nocy słyszałem jedynie szum spadającej wody.  Fajnie być Kilianem, przynajmniej więcej zobaczył, bo prawie całą trasę zrobił jak było widno…

Byle do piwa

Po wodospadach zaczęła się wspinaczka do schroniska Sant Jordi. Stromo, ciężko, cholernie zimny wiatr, końcówka po błocie. Krok za krokiem, wyłączone myślenie, oby do przodu… Zaczęło powoli świtać.  Po wyjściu z punktu wykonałem szybki telefon do Moni: „zostało mi 10 km, raczej mi się uda, mam ponad 2h zapasu, weź piwo na metę”..  Zanim zaczął się zbieg do Bagi na trasie było jeszcze jedno krótkie, lecz bardzo strome podejście. Świadomość, że do mety jest mniej niż 10 km sprawiła, że ten odcinek nie zmęczył mnie aż tak bardzo (psychicznie, bo fizycznie byłem rozjechany…).  Ostatecznie dotarłem na metę w czasie 26 h 41 m 53 s, czyli dużo lepiej niż zakładałem. Wykończony, szczęśliwy i ze zmasakrowanymi stopami w końcu mogłem napić się piwa. Kilka fotek na mecie i szybko do hotelu odespać noc. Nawet jeść mi się nie chciało. Jedynie pragnienia to prysznic i ciepłe, wygodne łóżko.

 

W krótkich żołnierskich słowach

Trasa – super widoki, duże wysokości, sporo przewyższeń, sporo luźnych kamieni i skał, na zbiegach trzeba uważać.
Organizacja – bez zastrzeżeń, dużo punktów żywieniowych, dużo jedzenia i picia, w pakiecie koszulka techniczna Salomona, na mecie zamiast medalu koszulka finishera

P.S. Jako, że jest to moja pierwsza w życiu relacja (z czegokolwiek), pozwolę sobie na krótkie podziękowania:

Moni – za wsparcie podczas całego biegu, obecność w Gosol oraz piwo na mecie.
Wszystkim znajomym – za nocne smsy podnoszące na duchu

Magdzie i Krzyśkowi – za uświadomienie i zarażenie biegami ultra podczas przypadkowego spotkania kilka lat temu.

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany