Orkiestra odtwarza hymn biegu a my stoimy na piaszczystej plaży. Ponad tysiąc zawodników chce się zmierzyć z dystansem 125 km nie bacząc na pogodę, miała być burza. Zaczynamy ruszać, bo coś porządnie huknęło z tylu. Na plaży fajerwerki rozświetlają niebo a patrząc w przód, widać dosłownie długi sznur mrugających, czerwonych światełek. Wystartował już pierwszy sektor. Fale rozlewają się po plaży i chłodny wiatr odświeża – pisze o swoim udziale w Trans Gran Canaria Mateusz Hyski.

Cała impreza biegowa oczywiście rozpoczęła się już wcześniej, ale dystans na który zapisałem się, okazało się, że był najliczniejszym pod względem zawodników i ilości krajów. Dowieziono nas autokarami do Las Palmas z ExpoMeloneras, a podczas tej małej podróży autobus na autostradzie zwalniał gdy lało. Oby tylko tak nie padało u góry, ale jak tak będzie to nie będziemy przecież czekać tylko biec. Dzień wcześniej pojawił się na stronie internetowej organizatora komunikat o możliwej burzy i prośbie o użycie spodni wodoodpornych – wspólnie z innymi zawodnikami polskimi zastanawialiśmy się gdzie my teraz znajdziemy spodnie wodoodporne.

Tak więc po opuszczeniu autokaru zmierzaliśmy ku miejscu, skąd będziemy startować. Przechodzimy pomiędzy budynkami po zwyczajnym chodniku i tuż za budynkiem ukazuje się plaża oraz słychać gdzieś po prawej mocne hiszpańskie rytmy. Mała czerwona dioda zaświeciła się na panelu kamerki a to co widziały nasze oczy, zaczynało być uwieczniane w pamięci elektronicznej choć przez chwilę.

39860435654_08c16324e7_k

Ale czy to faktycznie odzwierciedli tę atmosferę? Teraz wiem, że nie. Udaje mi się naliczyć z trzy taneczne zespoły, które w wyśmienitym stylu odwracają uwagę od czasu, który pozostaje do przekroczenia magicznej linii zwanej startem. To ktoś dopija jeszcze wodę, dojada batonika, inni w przyplażowych restauracjach popijają ciepłą herbatę a ja z innymi polskimi zawodnikami siedzę spokojnie na schodku i staram się koncentrować na zawodach, ale nie wychodzi.

Zaczynamy ruszać

Zbyt piękny wstęp żeby myśleć już o tym co będzie. Orkiestra odtwarza hymn biegu a my stoimy na piaszczystej plaży. Ponad tysiąc zawodników chce się zmierzyć z dystansem 125 km nie bacząc na pogodę, miała być burza. Zaczynamy ruszać, bo coś porządnie huknęło z tylu. Na plaży fajerwerki rozświetlają niebo a patrząc w przód, widać dosłownie długi sznur mrugających, czerwonych światełek. Wystartował już pierwszy sektor. Fale rozlewają się po plaży i chłodny wiatr odświeża.

40528458062_fefdc9ab2c_k

Już ktoś zaczyna się powoli przepychać do przodu, bo w takim licznym tłumie ciężko na odcinku pierwszych piętnastu km jest wyprzedzać na pierwszych podbiegach i zbiegach. Inni ściągają kurtkę, ja też, bo zaczyna być gorąco. Teraz już wiem, co się czuje kiedy idziesz pierwszym wzniesieniem, wężykiem i ten wężyk nie ma końca. To podejście trwa i trwa. Tysiąc światełek w tle. Jest środek nocy, ale noc występuje tylko na niebie, bo na każdym prawie zakręcie pełno kibiców i mocno żywiołowa hiszpańska muzyka. Planowałem pominięcie pierwszych dwóch punktów nawadniających, ale widząc, co oferują i z racji dystansu, po prostu nie mogę. To ma być przygoda, zabawa, nie wyścig o życie a już na pewno nie te zawody.

Ciężko się ruszyć z pierwszego punktu, ale trzeba. Tutaj już zaczyna się kolejne podejście, już cięższe. Kijki idą w użycie. Dosłownie jakbyśmy szli po grani. Po prawej i lewej widoczne światła w dole. Są momenty, że biegnie się po w miarę płaskim terenie, ale to krótkie odcinki. Kolejny raz już słyszę mocne uderzanie i zastanawiam się, co tym razem zobaczę.

Ostre podejścia jak na Babiej Górze

Tak, znów bębny, muzyka energiczna i wrzaski „ale, ale”. Połykam kolejny żel gdy widzę przed sobą „wiszący sznurek czerwonych światełek”. Jest ostro i wiem po sobie, że jeszcze się nie wczułem w ten bieg. Wiem za ile km będzie kolejny punkt żywieniowy. Patrzę na profil trasy na numerze startowym i jedna strategia właśnie się nie sprawdziła, którą przygotowałem na początek. Ktoś mnie pyta – „Polska?”. Jedna z zawodniczek właśnie oznajmia jak miło odezwać się do swoich – flaga trzyma się dobrze na plecaku i jednoczy.

Koleżanka wspomina swój start tego samego biegu już wcześniej, ale bez kijków. Pytam, jak to dalej wygląda, bo zwyczajnie jestem ciekaw, nie z powodu podtrzymania rozmowy, ale naturalnie. Odpowiada – „Tutaj będzie wszystko. Błoto, mocne zbiegi, słońce, las, ostre podejścia jak na Babiej Górze, tu „Rzeźnik” się chowa”. Inny kolega mówi, po pokonaniu dystansu koronnego UTMB, że ten bieg jest trudniejszy. Szczerze, nie wiem, co myśleć, ale nie po to przyjechałem, aby się bać. „Wszystko najgorsze przed nami” – oznajmia obywatelka polska – to co tam będzie?

DSC00275

Myślę sobie, cierpliwości, a spokojnie z każdym trudem sobie poradzimy. Biegniemy teraz wzdłuż muru a tuż obok wielkie kaktusy, palmy. Ślisko, bo leżą mokre kaktusowe liście, troszeczkę szronu na trawie i ciemno. Wzniesienie za wzniesieniem, a to aktualne podejście jest bardziej węższe i kolejny raz „wężykiem”. Fajnie się patrzy na krzywą linie ułożona przez czołówki. Wygląda to jak poukładane światełka na choince podczas świąt w Grudniu. Zastanawiam się przez moment jakie mam w ogóle tempo, bo wydaje mi się, że za szybkie.

Uciekam stąd

Jest szybsze niż zazwyczaj, ale jakoś mi to nie przeszkadza, wiec pod osłoną nocy postaramy się pokonać jak największy dystans. I tak pokonując metr za metrem dobiegam do punktu a tutaj posilam się kolejnym energetykiem, Dosłownie chwilowo nabieram powietrza w płuca i spoglądając na profil, uciekam stąd.

Wygląda jakbym miał teraz przed sobą ciągły zbieg liczący około dwunastu km więc powoli, swoim tempem wyprzedzam co niektórych. Dobiegamy do jednego z wielu zakrętów na ulicy asfaltowej i skręcamy w mocno trailowy teren i tu ku mojemu zdziwieniu ostro w dół. Troszeczkę błota i kamienie. Kolejny już raz wężykiem w gęstym terenie porośniętym mocno roślinnością. To wygląda jak wilgotne, dzikie zarośla, a w nich brak tylko małp i węży. Naprawdę bardzo duży wąwóz widzę, gdy dzień zaczyna wstawać i widać przestrzeń.

vlcsnap-2018-03-01-11h12m46s905

Lęk wysokości, którego się tak obawiałem, wystraszył się i ustąpił. Doszliśmy do punktu, ale niestety nie z wodą, on zmienia trasę-zbieg na podbieg. Przypominając sobie profil cos mi mówi, że teraz będzie kilka km podejścia i będzie można się napić i cos przegryźć, ale najpierw trzeba pokonać to podejście.Te podejścia czasami, ale czasami można porównać do tego trudniejszego podejścia na ”Śnieżkę”, ale wydaje mi się, że tylko te łagodniejsze. Trochę wieje, przebiegamy dużą tamą a na niej nasz punkcik. Widoki, pierwsza klasa. Szybko elektronicznie zostałem odznaczony czytnikiem, posilam się, ale zaczynam czuć zimno po dłoniach,. Z resztą widzę, że nie sam odczuwam zimno, wiec póki jeszcze dzień „ziewa” żegnam się z punktem.

Rany, następnym punktem będzie połowa dystansu a tu teraz cały czas do góry i bez kijków nie wyobrażam sobie tego odcinka. Non stop las, ku szczytowi. To podejście może nie jest strome, ale bardzo bardzo długie i mam wrażenie, że się nigdy nie skończy. To samo można powiedzieć o zejściu, stromo i długo, ale jakie widoki (uśmiech). Który to raz z rzędu kamerka rejestruje to co widzą oczy. Zaczynam odczuwać delikatną ścianę, chyba organizm porządnie odczuwa ten teren i dochodzą troszeczkę negatywne myśli, ale gdy przypominam sobie DFBG i „samobójczy dystans”, myślenie negatywne znika.

Połowa dystansu w 11 godzin

I te oto podejścia i zejścia kończą się, bo witają nas ludzie i widzę znaki do punktu żywieniowego. „Tak!”, wielka radość. Nigdy jeszcze nie czułem takiej ściany a została pokonana a gdy kolejny polski kolega powiedział jaki mamy czas, dosłownie nie wierzyłem, że połowę dystansu udaje się ukończyć w jedenaście godzin, w takim terenie! Potężna bariera została przełamana. Zostały jeszcze właściwie dwa ciężkie odcinki ale okazuje się, że to nie będzie takie proste. Trasa non stop zaskakuje i wtedy kiedy myślisz, że jest dobrze, los się odwraca.

Coś nieprawdopodobnego na tym punkcie szykują a dokładnie racuchy i bardzo dobry rosołek. Orzechy już nie smakują. Jeszcze pomarańcze smakują ale izotonik grejfrutowy musze wylać, bo gdy o nim myślę, organizm już tego nie przyjmuje a żołądek się buntuje. No cóż, pakujemy się i w trasę. Kolejny raz spotykam znajomą parę naszych zachodnich sąsiadów, którzy troszeczkę mnie hamują więc zostają w tyle.

Nogi już nie czują przewyższeń a kijki zaczynają przeszkadzać. Pokonaliśmy jakieś bardzo wysokie wzniesienie, bo dosłownie idziemy we mgle a prawa strona… jakie widoki – znów kamerka spełnia swoją rolę. Jak będę to oglądał w domu to będę płakał ze szczęścia. Kolejna jakby para mnie tu hamuje ale czekam na dogodny moment bo jest bardzo stromo i ślisko. I tu zobaczyłem to, co myślałem, że mnie będzie przerażało czyli te słynną skałę na wysokości niecałych dwóch tysięcy metrów.

Troszeczkę się rozczarowałem, że ona taka mała, ale tam trzeba się dopiero wspiąć a i wcześniej trzeba zejść do mieściny, do punktu żywieniowego. Nic mnie już nie powstrzymywało na zbiegu. Czułem się swobodnie. Zbiegiwaliśmy  w terenie popożarowym a potem pomiędzy kaktusami w dwudziestopięciostopniowym chyba słońcu. Zawodnikowi przede mną zerwał się pas z numerem wiec krzyczałem do niego. Po jego zapięciu pobiegliśmy do przodu.

vlcsnap-2018-03-01-11h15m09s751

„Ale, ale, one minute” – oznajmia człowiek na trasie. Oznaczało dosłownie, że za chwile punkt. Muzyka, dobre mięsko, kiełbaski jakby grilowane, ziemniaki,ktorych było dużo na każdym punkcie, wiele wiele dobrobytu i widok przedziwnych gór dookoła. Trzeba się spakować, uzupełnić płyny i czas zmierzyć się z najpopularniejszą skałą na wyspie a gdy widzę na zegarku czas, jestem bardzo zdziwiony, bo mam bardzo duży zapas czasu. No nic, nie traćmy go.

Nie wiem nawet do czego to porównać, ten widok. Wydaje ci się, że już prawie jesteś a tu jeszcze tyle trzeba podchodzić. Po długiej wspinaczce, jesteśmy na miejscu. Mała archiwizacja widoku przez kamerkę, zarejestrowanie elektroniczne przez człowieka mojego numeru i w drogę.

Porządnie się posilić

Już zastanawiałem się czy nie dopadnie mnie druga ściana, bo tych podbiegów i zbiegów tyle a dodatkowo prawie chyba z dwadzieścia osiem stopni ciepła. Tutaj dopiero przed przepakiem odczułem psychiczne znaczenie 6 punktów. Dotarłwszy do przepaku musiałem ściągnąć buty, porządnie się posilić i szczerze powiedziawszy chwile odpocząć, aby bardzo dobrze w moim znaczeniu dobiec do mety ostatni dystans jakim była odległość maratonu.

Wiecie co, ta trasa cały czas zaskakuje. To lasy, to teraz jakby coś w sensie lawy pod nogami i znów wielkie wąwozy a jakie strome kamieniste zejscia… Tego się czasem nie da opisać. To zwyczajnie trzeba przeżyć o ile przeżyjesz do mety. Jeszcze próbuje zarejestrować widoki kamerką, ale już jakby myślę o mecie, do której jednak jeszcze trzydzieści km.

Myślałem, że zawodnik jest zmęczony przede mną i siedzi a to był fotograf jeszcze robiący zdjęcia. I tak właśnie dobiegamy do przedostatniego punktu gdzie zjadam bułkę z serem, popijam gorącą herbatą i uciekam stąd. Tak jak wcześniej wspominałem, trasa zaskakuje. Wbiegam sobie na wzniesienie lub szybko idę bez kijków a następnie zbiegamy z zawodnikiem z Kanady po ostrym boku wzdłuż niej. Ten zbieg ma około dziesięciu km. Kończy się on długim mostem, ale nie wiem co jest pod nim, bo nie widzę, jest ciemno.

40514998112_91acc6fb30_k

Na punkcie jeszcze próbuje ryżu z warzywami przygotowywanego przez kobietę o azjatyckich, lub może tajskich rysach twarzy i mając świadomość, że do mety piętnaście km, opuszczam to miejsce. Okazuje się, że ostatnie kilometry powinny być już takie proste a tutaj mamy do czynienia z średniej wielkości okrągłymi kamieniami, po których nie sposób biec. Przechodzimy ten odcinek, to idąc to lekko biegnąc i takim oto sposobem widzimy samochód policyjny, samochód organizatora oraz światła Maspalomas.

Jeszcze wznosimy się z zawodnikiem z kanady czyli delikatnie biegniemy i tak stoicko pokonując ten odcinek wyschniętym korytem rzeki, które służy w mieście do odprowadzania wody z gór do oceanu, dobiegamy do znaku z napisem „1km finisz”. Kto by się spodziewał, że kurtka się przyda przed metą, Dosłowny chwilowy mocny deszcz. Magazynujemy przez chwile siły aby tuż przed metą na nią zwyczajnie wbiec z moją flaga trzymaną w ręce.

Granice są w głowie

Pogratulowaliśmy sobie na mecie pokonania wzajemnie dziesięciu km odcinka a to co poczułem gdy wręczono medal, nie umiem opisać i zostawię dla siebie.

Finalizując, to są ciężkie zawody, i psychicznie i fizycznie, Do tego trzeba się przygotować i moim zdaniem „ultra chojnik” jest taką małą przygodą, ale jeśli chcesz się zmierzyć z tymi zawodami najpierw postaraj się pokonać zawody o dystansie ultra pod zamkiem Chojnik lub coś podobnego jeśli chodzi o przewyższenia i dystans.

Wciąż nie kwicołem, ale nie chcę tego czuć. Na pewno odczuje to na następnych zawodach, ale doświadczenie już wyklucza niektóre złe elementy. Powodzenia życzę w waszych celach. Życzę wam jednego – tylko w twojej głowie są granice i jeśli ich nie pokonasz, nikt tego nie pokona.

40558291661_85310fd74b_k

 

O Autorze

Uwielbia biegać ultra. W zasadzie im dłużej, trudniej, tym lepiej. Autor bloga okrokwiecej.pl

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany